Na pewno nie chce jednak odejść tylko po to, żeby odejść - mówi w rozmowie z Transfery.info menedżer Michał Karpiński.
***
- Rozmawialiśmy już z kilkoma agentami, którzy przed wkroczeniem na rynek
byli dziennikarzami. Pan od zawsze chciał być menedżerem?
- Gdy zaczynałem pisać o piłce, o zawodzie menedżera mało kto słyszał.
Wszystko dopiero raczkowało. Pomysł wpadł mi do głowy już w trakcie pracy dziennikarskiej.
- Pisał pan dla „Gazety Wrocławskiej”?
- Dokładnie. Pracowałem w dziale sportowym, zajmowałem się głównie piłką.
Zacząłem w trakcie studiów.
- Na nich kształcił się pan razem z Krzysztofem Świątkowskim. Znacie się od
liceum. To spory kapitał, że może pan współpracować ze swoim dobrym znajomym.
- Faktycznie. Tym bardziej, że środowisko jest
specyficzne. O wiele lepiej czuję się, współpracując z osobami, które znam.
Mogę zaufać im w stu procentach.
- Pańska agencja wchodzi w skład grupy menedżerskiej FAME. Niech pan powie
coś więcej, jak to wszystko się rozkłada?
- Piłkarzy, którymi zajmuję się samodzielnie jest stosunkowo niewielu.
Jestem zresztą zdania, że lista klientów powinna być tak długa, żeby można było
nad wszystkim zapanować. Ogromny procent czasu zajmuje mi promowanie piłkarzy
moich przyjaciół i partnerów z zagranicy. Od początku mocno skupiłem się nad
sprowadzaniem do Polski zawodników właśnie z lig zagranicznych.
- Nie ma co ukrywać, że chodzi głównie o Słowację.
- To fajny rynek. Zawodnicy zarabiają tam mało, przynajmniej porównując to
do tego, co mamy w Polsce. Sama liga nie jest atrakcyjna. Słowacy nie mają
takich stadionów jak my, w dodatku rozgrywki nie są ładnie opakowane
marketingowo. Przekłada się to na liczbę kibiców. U nas jest lepiej i to
wszystko zachęca słowackich zawodników, żeby przyjeżdżali. Kluby chętnie po
nich sięgają również dlatego, że jesteśmy bardzo podobni kulturowo. To duży
atut.
- Najlepszych młodych zawodników z Żiliny, Trencina czy Slovana polski klub
nie wyciągnie.
- Oczywiście, bo akurat system akademii jest u nich o wiele bardziej
rozwinięty. U nas to dopiero raczkuje. Spójrzmy na topowe europejskie ligi -
jest w nich o wiele więcej nastoletnich piłkarzy ze Słowacji niż z Polski. Nie
chodzi o to, że mamy słabszych agentów. Po prostu Słowacy świetnie szkolą
zawodników i Anglicy czy Włosi bardzo szybko zaczynają się nimi interesować. A
oni są w stanie zapłacić za zawodnika, który rozegrał kilka dobrych meczów w
kadrze do lat 17 czy 18 kilkaset tysięcy euro. To jasne, że polski klub nie
rozpocznie licytacji.
- Pamięta pan swój pierwszy transfer w karierze?
- Oczywiście. Zaczęło się też międzynarodowo. Sprowadziłem czeskiego lewego
obrońcę Josefa Petrika do Pelikana Łowicz. Drużyna grała wtedy na zapleczu
Ekstraklasy. Później Josef trafił jeszcze do Gorzowa Wielkopolskiego i Pogoni
Szczecin.
- Wszystko poszło jak z płatka?
- Właśnie byłem wręcz zaskoczony, że wszystko potoczyło się dokładnie tak,
jak sobie zaplanowałem.
- A pewnie nie zawsze tak jest.
- Wiadomo, to bardzo skomplikowany zawód. Czasami ktoś myśli, że już nic nieoczekiwanego
nie może się zdarzyć i transfer na pewno dojdzie do skutku. Może. I to nie
jedna, tylko sto różnych rzeczy. Do tej pory dokonałem około 130 transferów. Szacuję,
że podobna liczba transakcji wysypała się właśnie na ostatniej prostej.
- Niektórzy agenci żartują, że gdy wszystko idzie zaskakująco łatwo, tylko
czekają, aż coś się wywali.
- Dla mnie osobiście do momentu złożenia podpisów przez piłkarza i prezesa,
transferu nie ma. Idealnym przykładem są niedoszłe przenosiny Ricardo Nunesa do
Lechii Gdańsk. Umowa była wynegocjowana, zawodnik podpisał już wcześniej pre-kontrakt.
To był styczeń 2014 roku. Ricardo przyleciał do Gdańska na szczegółowe badania
i gdy wyszło, że wszystko jest w porządku, zaproszono nas na podpisanie umowy.
O problemach dowiedzieliśmy się… w taksówce, 100 metrów od stadionu. Okazało
się, że transferu nie będzie w związku ze zmianami właścicielskimi. Miesięczna
praca w jednej chwili poszła na marne.
- To była zima. Nunes ostatecznie trafił do Pogoni Szczecin, ale dopiero latem.
- Szczecinianie interesowali się nim już wcześniej, zaraz po całej sytuacji
w Gdańsku. Ostatecznie trafił on jednak do Levskiego Sofia, który z powodów
problemów finansowych klubu, szybko opuścił. No i w nowym sezonie był już w
Szczecinie. Obecnie dochodzi do siebie po pechowej kontuzji. Mam nadzieję, że w
rundzie wiosennej wróci do formy.
- Latem najczęściej zabierał pan głos w sprawie przyszłości Dusana Kuciaka.
Słowak został w Legii, a ostatnio sporo mówi się o propozycji nowego kontraktu.
- Dusan nie zmienił zdania, które wyraził, przychodząc do Legii. Powiedział
wtedy, że jeżeli pojawi się kiedyś możliwość wyjazdu do wyżej notowanej ligi,
na pewno pochyli się nad taką propozycją. Legia to jednak uznana marka, w samej
Warszawie fajnie się żyje, więc poczynanie jakichś kroków na siłę też nie ma
sensu. Ciężko powiedzieć, jak to się skończy. Na obecną chwilę Dusan może
zarówno zostać, jak i wyjechać. Na pewno nie chce odejść tylko po to, żeby
odejść.
- Cały czas jesteście w kontakcie z Hull City? Anglicy nadal są
zainteresowani?
- Tak.
- A inne oferty?
- Jest sporo zapytań, ale mamy listopad i większość klubów dopiero kończy swoje
listy życzeń i rankingi na wszystkich pozycjach.
- Przypuśćmy, że jest pan prezesem Legii. Patrząc na chęć wyjazdu, jaką
wykazuje zawodnik i dotychczasowe zasługi dla klubu, co by pan zrobił latem?
- Trudne pytanie, ale jedno jest pewne - osoba prowadząca firmę, w tym
wypadku klub piłkarski, ma prawo patrzeć tylko i wyłącznie na własny interes.
To jej święte prawo i nie można tego kwestionować. Sentymenty są indywidualną
sprawą.
- Jak się panu w ogóle współpracuje z Kuciakiem? Ma specyficzny charakter.
- Dusan jest bardzo sympatycznym człowiekiem o wyrazistych poglądach.
Wiadomo, że każdy jest inny, z każdym współpracuje się inaczej, ale ja nikogo
nie szufladkuję.
- Co słychać u Roberta Picha, który kilka miesięcy temu pożegnał się ze
Śląskiem Wrocław?
- Jest trochę zniecierpliwiony tym, że cały czas nie gra w pierwszym
składzie Kaiserslautern. Zabrakło szczęścia. Dwa dni przed meczem, w którym
miał wybiec w podstawowej jedenastce złapał kontuzję. Nie ma co ukrywać, że
Robert chciałby znaleźć się w słowackiej kadrze na Euro 2016. Selekcjoner cały
czas bacznie mu się przygląda. Ostatnio powołał go na listę rezerwową. Jedno
jest pewne, na wyjazd musi sobie zapracować.
- Nie przychodzą wam do głowy myśli, że może jednak lepiej było obrać
kierunek turecki?
- Z perspektywy czasu każdy z nas analizuje swoje wybory. Ale poczekajmy z
tym jeszcze kilka miesięcy.
- Najśmieszniejsze jest to, że Pich cały czas jest w czubie zawodników
Śląska jeśli chodzi o indywidualne osiągnięcia w tym sezonie.
- Od momentu jego odejścia Śląskowi się nie wiedzie. Drużyna strzela mało
goli. Być może zmiany, do których doszło ostatnio w klubie sprawią, że końcówka
sezonu będzie dla wrocławian lepsza. Ale to fakt, na początku sezonu zespół z
Pichem w składzie prezentował się lepiej.
- Legia faktycznie była daleka pozyskania Słowaka?
- Daleka? Powiedziałbym, że bliska.
- W takim razie bardzo bliska?
- Powiedziałbym, że tak. To był jeden z głównych wariantów. Ostatecznie
wybraliśmy jednak Kaiserslautern.
- Możliwość przenosin Picha do Warszawy bardzo nie spodobała się trenerowi
Pawłowskiemu. Wtrącił swoje trzy grosze?
- Nie sądzę. Porozumieć trzeba się z klubem, nie z trenerem. Przynajmniej
ja nie dostrzegłem w całej sprawie żadnej ingerencji trenera.
- Przyznam szczerze, że całkiem niedawno dowiedziałem się, że współpracował
pan w przeszłości z Mateuszem Piątkowskim. Jak pan to wspomina?
- To szalenie inteligentny chłopak o bardzo szerokich horyzontach. Był
jednym z najbardziej wymagających piłkarzy, z jakimi współpracowałem.
- W jakim sensie? Zbyt wiele od pana wymagał?
- Nie, nie chodzi mi o jakieś kaprysy czy zachcianki...
- ...Nie od dziś wiadomo, że Piątkowski ma specyficzne podejście do
menedżerów.
- Zakończyliśmy współpracę w momencie, gdy zaczynał kolejny sezon w Polkowicach.
Potem oczywiście byliśmy w kontakcie. Ostatnio nawet omówiliśmy sobie tamte
lata i nie wyczułem, że te negatywne oceny dotyczyły właśnie mnie.
- To pan powiedział mu w pewnym momencie, że jest za stary na grę w
Ekstraklasie?
- Wiem, że Mateusz powiedział tak jednemu
dziennikarzowi, ale mówił mi później, że wypowiedź nie była autoryzowana. Nigdy
czegoś takiego ode mnie nie usłyszał. Gdy miał 27 lat powiedziałem mu tylko, że
z każdą kolejną rundą szanse są coraz mniejsze. Ameryki nie odkryłem. Zawodników
w tym wieku na najwyższy szczebel trafia niewielu.
- Spodziewał się pan, że tak potoczy się jego kariera?
- Oczywiście, wiedziałem na co go stać. Od zawsze dysponował szeroką paletą
atutów. Nie spodziewałem się tylko tego, że już w drugim sezonie może powalczyć
o koronę króla strzelców Ekstraklasy. Znamy się jeszcze za czasów jego gry w
Gawinie Królewska Wola. Wielokrotnie proponowałem go ekstraklasowym klubom, ale
nie było zainteresowania. Ja namawiałem, ale na końcu zawsze słyszałem „nie”.
- Zostając przy rzeczach spodziewanych i niespodziewanych - spodziewał się
pan, że Radosław Janukiewicz zostanie odstrzelony przez trenera Michniewicza z
Pogoni?
- To było dla mnie ogromne zaskoczenie.
- Żałowaliście, że nie skorzystaliście wcześniej z oferty z Japonii?
- Nie.
- Powie pan coś więcej?
- Nie byłem głównym inicjatorem tego transferu. Cały czas jestem jednak
przy Radku i wspólna decyzja była taka, a nie inna. Zdecydowanie więcej było
minusów niż plusów.
- Jest pan witany z honorami w Bielsku?
- Nie jestem (śmiech). Ale faktycznie byliśmy kiedyś w bardzo dobrych
relacjach. Przekazanie Podbeskidziu dwóch zawodników, którzy stali się
symbolami wejścia bielskiego klubu do Ekstraklasy sprawiło, że kontakt stał się
mocno przyjacielski.
- Pamięta pan w ogóle jeszcze te transfery Demjana i Zajaca?
- Przenosiny Rysia do Bielska były trochę przypadkowe. Podbeskidzie miało
już upatrzonego bramkarza, ale z tego co pamiętam zdecydował się na inną
ofertę. Dostałem telefon z zapytaniem czy na słowackim rynku nie znalazłoby się
golkipera, który spełniałby ich wymagania. Wspomniałem o Zajacu, Podbeskidzie po
jednym dniu testów powiedziało „tak”.
- Jak było z Demjanem?
- Robert był na zakręcie, nie grał w Viktorii Zizkov. Występował w
rezerwach, bo nowy trener był nieprzychylnie nastawiony do Słowaków. Do tego
klub nie był stabilny finansowo. Nie widziałem go w akcji zanim przyjechał do
Polski, ale mój wspólnik ze Słowacji, Michal Holescak był przekonany, że
idealnie pasuje do naszej ligi. Taką informację przekazałem Podbeskidziu.
- Rosja, Turcja, Ukraina - po zdobyciu korony króla strzelców faktycznie
miał multum ofert?
- Było ich dużo, ale to nic dziwnego. Taki tytuł działa jak błyskotka. Król
strzelców danych rozgrywek musi uchodzić za dobrego zawodnika. Na tym się potem
bazuje, choć oczywiście nie całkowicie. Zawodnika trzeba jeszcze prześwietlić i
faktycznie sprawdzić. Czasy zakupów z YouTube'a minęły.
- Jak pan oceni jego pobyt w Belgii?
- Nie występował zbyt wiele na swojej pozycji. Gdy na niej grał, dużo dawał
zespołowi. Niekoniecznie chodzi mi o bramki, ale taka jest specyfika gry
Roberta. Nawet wcześniej w Bielsku przez długi czas nie był strzelcem
wyborowym. Jego głównym atutem jest umiejętność utrzymania piłki. Robi to
świetnie. W Belgii pokazywał to samo. Nowy szkoleniowiec nie widział go jednak
w swojej koncepcji, więc zdecydowaliśmy się na powrót do Polski. W Beveren jego
licznik zatrzymał się na 2 golach i 4 asystach.
- Szykuje pan prawdziwe bomby na najbliższe okienko?
- Słowo „bomba” w obecnej sytuacji politycznej jest raczej nie na miejscu
(śmiech). Ciężko pracuję i zobaczymy co z tego wyniknie. Jak to mówi moja
małżonka, transfery to wielka loteria.
- Jakiś czas temu napisał pan na Twitterze: „Napastnik, poniżej
trzydziestki, mecze w Premier League, 40 występów w kadrze. Odpowiedź z
ligowego średniaka? Szału nie ma”. O kogo chodziło?
- O ile dobrze pamiętam, o Simeona Jacksona, reprezentanta Kanady z
jamajskimi korzeniami. Wiadomo jakie Jamajczycy mają predyspozycje
szybkościowe, a on w dodatku jest bardzo silny. Wydaje mi się, że mógłby zostać
czołowym napastnikiem Ekstraklasy. Byłem w szoku. Zrozumiałbym jeszcze, gdyby
za taką odpowiedzą stała wnikliwa analiza, ale takiej nikt nie przeprowadził.
„Nie, bo nie”.
ROZMAWIAŁ MATEUSZ MICHAŁEK