Pamiętacie Urugwaj na
mistrzostwach świata w 2010 roku? Gwiazdą „Charruas" był wtedy
jeszcze Diego Forlan. To był świetny turniej w jego wykonaniu. W
sumie pięciokrotnie trafił do siatki. Inni też błyszczeli.
Niektórym kibicom żal było pewnie Ghany, którą Urusi
wyeliminowali głównie po nieczystej zagrywce Luisa Suareza, ale
tamtego zespołu nie dało się nie lubić. Z przyjemnością
patrzyło się na ich grę, a smaczku dodawał fakt, że mowa
przecież o pierwszych mistrzach świata w historii. Do wielkiego
finału afrykańskiej imprezy zabrakło niewiele. W półfinale
Holandia była lepsza tylko o jedną bramkę. „Ostatni
przyjechaliśmy, ostatni wyjedziemy”. Flagę z takim transparentem
mieli na trybunach urugwajscy fani, odwołując się do tego, że ich
ulubieńcy awansowali na imprezę jako ostatni. Planu
nie udało się zrealizować, ale wszyscy Urusi i tak byli dumni ze
swojej drużyny. Czwarte miejsce było olbrzymim sukcesem.
Jego architektem był Oscar Tabarez.
Wtedy 63-letni szkoleniowiec. „El Maestro” - mistrz, nauczyciel.
Pseudonim ciągnie się za nim od momentu ukończenia kariery
zawodniczej, gdy podjął pracę w szkole. Po mundialu Tabarez mógł
przebierać w atrakcyjnych ofertach. Postanowił jednak zostać w
Urugwaju. Rok później sięgnął ze swoją ekipą po Copa America.
Przydomek pasował i pasuje więc idealnie.
Tabarez współpracuje z kadrą do dziś, choć
ostatnio sukcesów jest zdecydowanie mniej. Na mistrzostwach świata
w Brazylii jego zespół został zatrzymany w 1/8 finału przez
świetną Kolumbię. Dwie ostatnie edycje Copa America Urusi zakończyli na
ćwierćfinale i fazie grupowej. O wiele lepiej idzie im jednak w eliminacjach mundialu 2018, w których przewodzą
tabeli.
Zawsze jest przykro, gdy dowiadujemy się o chorobie
kogoś ze środowiska piłkarskiego. Tak samo było w przypadku
Tabareza. Już na minionym Copa, podczas którego poruszał się na
specjalnym elektrycznym wózku, jasne było, że coś jest nie tak.
Dwa tygodnie po turnieju gruchnęła wiadomość, że szkoleniowcowi
Urusów grozi paraliż, a nawet śmierć. Wszystko przez tajemniczo
brzmiący zespół Guillaina-Barrego.
To naprawdę rzadka
choroba. Dotyka układ nerwowy. Może ją wywołać zwykła infekcja
układu oddechowego bądź pokarmowego. Jednymi z pierwszych objawów
są zwykłe mrowienie i drętwienie kończyn. Z czasem
rozprzestrzeniają się one na kolejne partie ciała. Dochodzi do
zaburzeń mowy, połykania, symetrycznego osłabienia mięśni,
poważnych problemów z chodzeniem, aż w końcu do paraliżu.
Wszystko zależy od stadium, w jakim choroba została wykryta oraz metod leczenia, ale fachowe źródła podają, że około 5 procent borykających się z nią pacjentów umiera. O wiele bardziej optymistyczne są jednak statystyki wyleczeń. Aż 75 procent chorych jest w stanie powrócić do pełnej sprawności ruchowej.
Zespół Guillaina-Barrego dotykał
już w przeszłości ludzi ze świata piłki. W 2000 roku Markus
Babbel był ważnym ogniwem Liverpoolu. Cztery lata wcześniej
niemiecki obrońca sięgnął ze swoją reprezentacją po złoto na
mistrzostwach Europy. Zaczęło się od zakażenia wirusem EBV, które
samo w sobie nie jest zbyt groźne. Z czasem Babbel czuł się jednak
coraz gorzej. - Spotkania z West Hamem i Bayernem Monachium w
Superpucharze Europy były straszne. Gra przez 90 minut nigdy nie
była dla mnie problemem, a w nich nie mogłem wytrzymać 20. Nie
mogłem biegać, nie mogłem oddychać... Mówiłem trenerowi, że
dzieje się ze mną coś złego. Nie wiedziałem tylko co. To było
nie do wytrzymania - przyznał potem w rozmowie z „The Telegraph”.
- Nie czułem rąk ani nóg poniżej kolan, nie czułem
połowy twarzy. Ale w szpitalu byli pacjenci w o wiele gorszym
stanie. Byli podłączeni do respiratorów.
Babbel często
podkreślał, jak ważne było dla niego wsparcie ze strony innych. A odwiedzali go zarówno ludzie z Bayernu Monachium, w
którym grał wcześniej, jak i z samego Liverpoolu. Podobno
najbardziej wzruszające były spotkania z Gerardem Houllier. „The
Reds” o nim nie zapomnieli i to dało mu siłę.
Początkowo
osiągnięciem na miarę zdobycia Ligi Mistrzów było dla niego
doczłapanie się do toalety, która mieściła się kilka metrów od łóżka. Z czasem rehabilitacja i zawziętość zaczęły
jednak przynosić efekty. Niemiec nie tylko wrócił do normalnego
życia, ale rok po wstępnej diagnozie z powrotem biegał po murawie.
Co prawda nigdy nie prezentował się już tak dobrze jak przed
chorobą, ale i tak był bohaterem. Karierę zakończył dopiero w
2007 roku w barwach Stuttgartu. Obecnie jest szkoleniowcem FC
Luzern.
Podobnie było z Mortenem Wieghorstem, 30-krotnym
reprezentantem Danii, obecnie również trenerem. Co ciekawe,
choroba dosięgła go mniej więcej w tym samym czasie. Wieghorst był
wtedy zawodnikiem Celtiku Glasgow. - Lekarze mówili, że ona zabija
tylko niewielki procent chorych, ale paskudne myśli przechodziły
przez głowę. Myślałem, że umrę... - mówił.
Wieghorst też mógł liczyć na olbrzymie wsparcie. - Marc Rieper
odwiedzał mnie praktycznie codziennie. Był u mnie nawet jeden z
największych boiskowych rywali, pomocnik Rangersów, Craig Moore.
Życzył wszystkiego dobrego. Byłem pod ogromnym wrażeniem.
Naprawdę się wtedy wzruszyłem - przyznał. Wszelkie boiskowe
niesnaski odeszły w cień. W takich momentach piłka staje się mało ważna.
Duńczykowi też nikt nie gwarantował
powrotu do zdrowia, a tym bardziej na boisko. Mimo to, udało się. Co prawda chwilę później odszedł on z Celtiku, ale jeszcze
przez kilka kolejnych sezonów występował w rodzimym Broendby.
To trochę wyświechtany slogan, ale najważniejszy mecz przed Tabarezem dopiero przed nim. Trzymamy
kciuki, żeby Urugwajczyk poszedł w ślady Babbela oraz Wieghorsta i
wszystkich innych ludzi, którym udało się pokonać tę paskudną
chorobę.