Kręta była droga Łukasza Sekulskiego do Ekstraklasy. Po kapitalnym sezonie w Stali Stalowa Wola w końcu trafił jednak do Jagiellonii Białystok, z której jest teraz wypożyczony do Korony Kielce. Obecny sezon rozpoczął nieźle, bo od trzech bramek. Z 25-latkiem porozmawialiśmy sobie o całej jego dotychczasowej przygodzie z piłką. Hejterzy, szalony trener w Płocku, totalny brak pieniędzy w Częstochowie, tosty, zupki chińskie... Zapraszamy!
Czyj był ten pad, który przyniosłeś do klubu i kogo
notorycznie ogrywasz na konsoli?
Pad był Bartka Rymaniaka. Został w moim plecaku po ostatnim meczu
wyjazdowym z Lechią. Obaj mamy małe dzieci i na tygodniu raczej brakuje nam
czasu, ale na wyjazdach, już po kolacji, można się rozerwać. Ostatnio
rywalizacja oscyluje w granicach remisu. Raz wygram ja, raz on...
Masz jakąś ulubioną drużynę, którą cały czas katujesz?
Mamy właśnie bardzo fajny sposób wybierania zespołów, którymi gramy. Jest 10 kliknięć i za każdym razem musimy zdecydować czy zostajemy przy tym, czy
losujemy dalej. Zdarzają się więc nierówne boje, ale bywa i tak, że ekipa z
połową gwiazdki wygrywa. Jest sporo śmiechu.
Niedawno w „Przeglądzie Sportowym” można było przeczytać,
że lubisz żarty. Chodzą słuchy, że trener Wilman wystawia cię w składzie, bo
boi się o swój samochód.
Czyli w ten sposób... Trener nie ma się czego obawiać. Jego auto było i
będzie w jednym kawałku (śmiech).
Szatnia bez żartów to nie byłoby to?
Według mnie tak. W szatniach, gdzie nie ma dowcipów atmosfera zwykle jest
słabsza. Nie zawsze, ale często tak bywa. Oczywiście trzeba w tym wszystkim
znać granicę. Czasami nie jest łatwo, ale to podstawa. Nigdy nie
zrobiłem żartu - czy to sam, czy z kolegami - który sprawiłby komuś przykrość.
Dowcip jest fajny wtedy, gdy śmieją się z niego obie strony. A takich sytuacji
jest multum. Tylko właśnie mam strasznie słabą pamięć do takich rzeczy i zawsze
jest problem, gdy ktoś prosi o jakąś anegdotkę.
Teraz w Kielcach w kawałach i sucharach przoduje na przykład
Bartek. Zawsze coś gdzieś wyczyta czy podpatrzy i potem serwuje to reszcie.
Ale są też tacy, których te dowcipy kompletnie nie bawią.
Pamiętam, że zawsze ciężko żartowało się w Płocku z Krzysia Janusa. Riposta
była zwykle bardzo krótka, ale treściwa (śmiech). Ale to też było w pewien
sposób śmieszne. Krzysiu bowiem w fajny sposób się denerwował. Czasami się go
podpuszczało, czekając tylko na reakcję. Oczywiście wszystko w pozytywny
sposób. Bardzo w porządku chłopak.
Odejdźmy od żartów. Jak patrzyłeś na te przedsezonowe komentarze, że Korona
nie ma napastnika, który potrafi strzelać gole w Ekstraklasie? Bolało?
Bolało moją mamę i jest to problem, z którym walczę już od dłuższego czasu.
Bo ja zdaje sobie sprawę z tego, co może się na mój temat pojawiać. Dlatego też
wszelkich komentarzy po prostu nie czytam. Mam mnóstwo ciekawszych rzeczy do
roboty, nawet to PlayStation... Mamie zawsze mówię jedno: „Jesteś moją wielką
fanką, kibicujesz mi, ale na piłce zbytnio się nie znasz. I ty sama mogłabyś
pisać te komentarze”. Bo każdy może je pisać. I co, mam przejmować się tym, że
jakiś gość, który zobaczy skrót meczu stwierdzi, że Sekulski się nie nadaje? Że
nie jest napastnikiem na Ekstraklasę? Reakcja na to byłaby walką z wiatrakami.
Ja mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób - prezentować się dobrze na
treningach i spotkaniach. Jeśli ktoś zobaczy 10 moich spotkań z trybun i
szczerze przyzna, że się nie nadaję - okej jest to ocena, która nie jest
bezpodstawna. Ale zwykle wygląda to nieco inaczej.
Światem rządzi hejt. Niestety.
W listopadzie skończę 26 lat. Nie uważam się za jakiegoś starego człowieka, a
pewne rzeczy w dzisiejszym świecie mnie po prostu przerażają. To komentowanie,
siedzenie w Internecie, przed telefonem, ciągłe klikanie, to lubię, tego nie
lubię... Nie chcę być źle zrozumiany - ja nie mam niczego bezpośrednio do tych
ludzi, ale według mnie to idzie w złą stronę. Niektórzy żyją wyłącznie w
wirtualnym świecie i czasami mają nawet problem, żeby porozmawiać z kimś na chodniku.
Druga sprawa jest taka, że ludzie, którzy wczoraj zrzędzili, że Korona ma
cię w składzie, po trzech golach wychwalają cię pod niebiosa.
Daj Boże, żebym zdobywał kolejne bramki, ale jeśli zaraz
znowu coś strzelę, zaczną się komentarze, że selekcjoner Nawałka musi zacząć
mnie obserwować. Tak to właśnie wygląda. I jeśli ktoś nie jest odporny, ma
spory problem. Nie warto wrzucać tego do głowy. Wszystko jest dla ludzi - można
się pośmiać, pokręcić bekę, ale przede wszystkim trzeba znać swoją wartość. Ja doskonale
znam swoje mankamenty i wiem nad czym powinienem najmocniej pracować.
Jeśli ktoś po tych trzech bramkach twierdzi, że jednak jestem fajny, a chwilę
wcześniej krzyczał, żebym złaził z boiska, niech spojrzy w lustro i sam powie
czy jest poważnym człowiekiem.
Wspomniałeś o Nawałce. Jednym z jego ulubieńców jest Sławomir Peszko, z
którym grałeś w Płocku...
…Zmieniłem go nawet w swoim debiucie w pierwszej drużynie Wisły. Graliśmy
wtedy z Łomżą.
Co o nim powiesz? Wiadomo, że to barwna postać. Imprezowaliście?
Ze Sławkiem zawsze było wesoło. W Płocku była wtedy zresztą dość mocna
grupa lambada. Sympatyczni i pozytywni ludzie, ale przede wszystkim - świetni
piłkarze. Bardzo dobrze wspominam tamten czas. Był Sławek, Paweł Sobczak, Vahan
Geworgyan, Adrian Mierzejewski, kilku starszych zawodników jak Irek Kowalski...
Był Jacek Wiśniewski.
Nawet siedzieliśmy koło siebie w szatni. Byłem wtedy bardzo młody i
wszedłem do mocnej ekipy. Każdy był bardzo w porządku. Jeśli znało się swoje
miejsce w szeregu, wszyscy traktowali cię normalnie. Można było usiąść i
porozmawiać.
Mogliście się przekonać o fighterskich umiejętnościach „Wiśni”?
Takich sytuacji raczej nie było. On nie przebywał zresztą w Płocku zbyt
długo. Ale nerwusem oczywiście był... Chociaż nie, to złe słowo. Po prostu nie
dawał sobie w kaszę dmuchać. W żadnej sytuacji.
Na początku faktycznie było tak ciężko przebić się w Płocku? Bo co prawda
występowałeś regularnie, ale w rezerwach.
Wychowankowie nie otrzymywali wtedy zbyt wielu szans i traktowało się ich
trochę inaczej. Mam zresztą wrażenie, że do dzisiaj jest z tym w Polsce problem. Nie śledzę tego nie
wiadomo jak mocno i być może statystyki się poprawiły, ale raczej dalej panuje
taka opinia. Wtedy w Płocku w ogóle nie było za kolorowo. Dochodziło do wielu roszad,
zmieniali się zarówno prezesi, trenerzy, jak i zawodnicy. Wagony z tymi ostatnimi tylko przyjeżdżały i odjeżdżały. Co okienko wszystko
się zmieniało. To nie było dobre dla klubu. Teraz w Wiśle jest inaczej,
stabilizacja zrobiła swoje.
Były jakieś konkretne sytuacje, w których źle cię traktowano?
Nie miałem jakichś wielkich problemów. Zawsze potrafiłem się dogadać w
kwestiach kontraktowych. Nigdy nie czułem się pokrzywdzony. Na koniec
usłyszałem tylko od prezesa, że klub nie ma chęci przedłużać ze mną umowy.
Deklaracja była jasna. Odwróciłem się na pięcie i zacząłem szukać pracy gdzieś
indziej.
O tym jeszcze za chwilę. Bo w pewnym momencie nic takiego rozstania nie
zapowiadało. Pomógł ci spadek Wisły na trzeci szczebel.
Ale tak czy siak rozgrywałem wtedy mało minut. Pełniłem rolę jokera. Trochę
mnie to bolało, ale chowałem dumę do kieszeni i gdy tylko wchodziłem na murawę,
starałem dawać z siebie maksimum. Udało się zdobyć najwięcej bramek w drużynie.
Wróciliśmy do I ligi i...
...To był sezon 2013/2014. Liczyłeś na zdecydowanie więcej, patrząc na to,
ile dałeś drużynie w poprzednich rozgrywkach?
Tak. Tym bardziej, że na obozie przygotowawczym strzelałem najwięcej goli.
Automatycznie wszyscy myśleli, że będę regularnie grał. Znowu przyszło mi
jednak siedzieć na ławce. Nadszedł moment, gdy człowiek zatracił pewność siebie. Było coraz ciężej i ciężej. Nawet gdy wchodziłem, zaczęło
brakować bramek. Poskutkowało to nieprzedłużeniem umowy.
Miałeś żal do trenera Marcina Kaczmarka?
Żalu nie było. Czas pokazał, że potrafię sobie poradzić. Być może nawet
trochę mi to pomogło. Dostałem prztyczka w nos, po którym chciałem pokazać, że
jednak mnie na coś stać. I nie chodziło tylko o trenera Kaczmarka czy prezesa,
bo obie strony wiedziały, że potrafię grać w piłkę. Chciałem pokazać to
wszystkim. Udało się w Stalowej Woli.
Interesuje mnie jeszcze jedna postać z Płocka. Trener Libor Pala. Magiczne
pieniążki, które kazał wam sobie przykładać w bolące miejsca, olejki, energia z
kosmosu, z morza - to wszystko prawda?
W stu procentach, a i to jeszcze mało. Bez wątpienia można byłoby napisać o nim
książkę. Wyborna postać. Zupełnie inna od reszty trenerów, z którymi
współpracowałem. Oczywiście jak od każdego szkoleniowca można było od niego coś
wyciągnąć. Taktycznie był na przykład bardzo dobrze przygotowany. Cała ta
pozaboiskowa otoczka robiła jednak swoje. Mam wrażenie, że już nigdy nie
spotkam na swojej drodze kogoś podobnego.
Przynajmniej masz co wspominać.
Za trenera Pali miałem duże problemy z odpornością. Ni stąd, ni zowąd
potrafiłem mieć przez tydzień grypę. Pamiętam jak raz poszedłem do niego i
powiedziałem, że jestem chory. Miałem bodajże 40 stopni gorączki. Usłyszałem
tylko, że mamy ciężki tydzień treningowy, a sama choroba to tylko impuls. Że wszystko siedzi w mojej głowie i coś wywołuje, że chcę być chory.
Mówił, że dużo o tym czytał i będzie się tego trzymał. Nigdy nie potrafiłem
tego zrozumieć, ale trzeba było to uszanować i trenować z gorączką. Omal wtedy
nie zemdlałem.
W szatni była z niego wielka szydera czy raczej nie było wam wtedy do
śmiechu?
Śmiechu nie było. Szatnia była jakaś taka zastraszona. Nikt nie chciał temu
człowiekowi podpaść. Każdy obawiał się niesamowitej zjebki. Pamiętam jak raz
mieliśmy wolne... Mimo bardzo słabych wyników trener często nam je dawał, bo
jeździł sobie do Czech. I tak jednego dnia - bodajże w środę - trening był
rano, w czwartek było wolne, a w piątek zajęcia odbywały się późnym wieczorem,
żeby mógł sobie spokojnie wrócić. No więc kiedyś to wolne było jeszcze dłuższe.
Pomagałem tacie przy jakimś malowaniu, było duże słońce. Trenerowi oczywiście
to nie podpasowało. „Ja tu, kurwa, nie chcę malarzy, tylko piłkarzy” -
krzyczał. Próbowałem się bronić, ale to tylko pogarszało sytuację. Fachowiec
wysokiej treści.
Chyba równie barwne historie wiążą się z twoim pobytem na wypożyczeniu w
Częstochowie, który trochę pominęliśmy. Wspominałeś już, że brakowało tam
pieniędzy. Dochodziło do takich sytuacji, że ktoś nie miał za co
jeść?
W Rakowie trzymałem się głównie z Adrianem Jeremiczem i Łukaszem
Kaciczakiem. Nie wiem jak to dokładnie wyglądało u innych, ale u nas momentami
bywało naprawdę słabo. Raz w klubie obiecali, że po meczu dadzą nam jakąś
zaliczkę, ale tego nie zrobili. Był piątek, czekał nas cały weekend, a ja
miałem na koncie 17 złotych. To i tak było dużo, bo chłopaki nie mieli nic.
Wsiedliśmy do auta i na oparach pojechaliśmy do całodobowego Tesco. Pamiętam,
że nakupowałem najtańszego chleba tostowego, sera i wziąłem po jakiejś zupce
chińskiej. Poszło całe 17 złotych. Przeżyliśmy tak przez cały weekend. Dopiero
w poniedziałek mama przesłała mi pieniądze.
Pamiętam, że chłopaki podbierali też pieniądze z biletów. Nie zawsze była na to
szansa, ale takie rzeczy też się zdarzały. To była szkoła życia. Kolejne
doświadczenie, z którego naprawdę dużo wyciągnąłem. Bo przeżywając coś takiego,
człowiek wie, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Często rozmawiam z Jackiem Góralskim, który powtarza, że człowiek jest jak
szczur - zawsze sobie poradzi.
Niektórych takie sytuacje hartują, ale inni rezygnują z grania w piłkę.
Tamta dwójka właśnie zrezygnowała z poważnego grania. Jeśli dobrze pamiętam
- obaj występowali jeszcze przez chwilę w Piotrkowie Trybunalskim, a potem były
już tylko niższe ligi. Niektórzy dochodzą do wniosku, że jeśli to ma tak dalej
wyglądać, lepiej pójść do normalnej pracy i grać w wolnych chwilach dla
przyjemności. Bo co da w przyszłości tułanie się po kolejnych klubach, które
nie są wypłacalne. Wszystko zależy od zawodnika. Ja wiedziałem, że moja
przygoda z piłką w taki sposób na pewno się nie zakończy.
Ale już później, gdy odchodziłeś z Wisły, podobno chciałeś skończyć z
graniem. Naprawdę mocno się nad tym zastanawiałeś?
Nie było tak, że chciałem z tym całkowicie skończyć. Po prostu
zastanawiałem się co tu zrobić, żeby było dobrze. Z narzeczoną już wtedy mocno myśleliśmy o dziecku. Głowa była nastawiona na założenie rodziny, kupno jakiegoś
mieszkanka... Ogólnie na pewną stabilizację. Tymczasem moja przygoda z I ligą
dobiegła końca. Pojechałem na jedne testy, które udało się jakoś załatwić, bo
całe życie byłem bez menedżera - cisza. Pojechałem na drugie - to samo. Co by
nie mówić, byłem wtedy bez treningów i formy. Niby wszyscy chcieli mi pomóc,
ale tak naprawdę nikt nie wyciągnął pomocnej dłoni. Na szczęście w pewnym
momencie pojawiła się możliwość trenowania z czwartoligowymi Błękitnymi Gąbin.
Ale w końcu pojawiły się jakieś oferty.
Zadzwonili do mnie z Łowicza, który chciał mnie już wcześniej. Nie myślałem
jednak, że aż tak mocno spadnę z pewnego pułapu jeśli chodzi o finanse. I wtedy
myślałem nad tym, żeby podjąć normalną pracę, a do tego grać w III czy IV lidze.
Miałem propozycję z Bzury Chodaków, która dawała możliwość gry na piątym
szczeblu i do tego pracy w roli akwizytora.
Nie widziałeś się w niej?
Nie, bo wiedziałem na co mnie stać. Potrzebowałem tylko szansy, żeby się
odbudować. I na szczęście w końcu dostałem ją od Stali Stalowa Wola. Byłem i do
dzisiaj jestem temu klubowi bardzo wdzięczny. Gdyby nie to, nie byłoby mnie
teraz w tym miejscu.
Odpaliłeś tam praktycznie od razu. W sumie strzeliłeś w drugoligowych
rozgrywkach 30 goli. Kibice musieli traktować cię jak króla.
Na co dzień było raczej spokojnie, ale na meczach faktycznie bywało bardzo
gorąco. Kibiców mają tam naprawdę mocnych. Często skandowali moje nazwisko, co
było bardzo miłe. Momentami człowiekowi robiło się naprawdę przyjemnie. Tym
bardziej mając w z tyłu głowy to, co działo się chwilę wcześniej. Satysfakcja
była podwójna.
Czułeś, że w pewnym momencie stałeś się jednym z najbardziej rozchwytywanych
zawodników w Polsce?
Nie ma co przesadzać i mówić, że byłem najbardziej pożądanym kąskiem, ale
zainteresowanie faktycznie było spore. Drużyny z Ekstraklasy, zatrudniając
mnie, w zasadzie nie miały nic do stracenia. Miałem 24 lata, do tego suma
odstępnego nie była wysoka. Prezes co mecz do mnie przychodził i mówił, że musi
wpuszczać kolejnych (śmiech). To wszystko było jednak poza mną. Spinając się,
zrobiłbym sobie tylko krzywdę.
Ostatecznie trafiłeś do Jagiellonii Białystok, która zakończyła wcześniejszy
sezon na ekstraklasowym podium.
Każdy zawodnik marzy o grze w europejskich pucharach. Nie ukrywam, że
patrzyłem na to wszystko również pod tym kątem. Zależało mi też na tym, żeby
trafić do klubu, z którego wybiło się wielu napastników. Dlatego bardzo mocno
myślałem nad ofertą Ruchu Chorzów, gdzie jest to już tradycją. Kto by tam nie
trafił, trener Fornalik robi z niego maszynę do strzelania goli. Ostatecznie
zdecydowałem się na przenosiny do Białegostoku, gdzie wcześniej ze świetnej
strony pokazali się choćby Piątkowski z Tuszyńskim. Dość ważną rolę odegrała
tutaj rozmowa z trenerem Probierzem.
Uznajesz dotychczasową przygoda w „Jadze” jako wielką porażkę?
Wielu piłkarzy chciałoby się znaleźć na moim miejscu, być częścią tak
świetnie zorganizowanego klubu. Zimą faktycznie było gorzej. Trener powiedział
mi wprost, za co jestem mu bardzo wdzięczny, że będę miał ciężko z graniem.
Dostałem jasny sygnał i poszedłem na wypożyczenie. Nie jest to dla mnie
porażka, chociaż na pewno spodziewałem się czegoś innego. Tym bardziej, że
nieźle zacząłem swoją przygodę z „Jagą”. Najpierw trafiłem do siatki z Koroną,
a potem zanotowałem ładną asystę w spotkaniu z Lubinem. Niestety je
przegraliśmy i trener szukał zmian. Przytrafił się też ten wyrostek robaczkowy.
Otrzymałem jeszcze jakieś szanse, ale widocznie ich nie wykorzystałem.
Teraz skupiam się tylko i wyłącznie na tym, żeby pokazać się z jak najlepszej
strony w Kielcach.
O celach nikt nie lubi mówić, ale coś mi się wydaje, że rundy z pięcioma
trafieniami skończyć byś nie chciał. Rozbudziłeś swoje oczekiwania?
Przede wszystkim rozbudziłem w sobie wielką chęć grania w każdym meczu od
początku. Liczba rozegranych minut musi zaprocentować golem, asystą czy niezłym
występem. Czuję się naprawdę dobrze. Jeśli to się nie zmieni i trener cały czas
będzie na mnie stawiał, wiem, że odwdzięczę się dobrą grą i bramkami.
Teraz najbardziej chciałbym strzelić czwartego gola. O kolejnych trafieniach
będą myślał później.