30-latek, jak większość piłkarzy Legii, był za Hasiego cieniem samego siebie. Jeśli tylko pojawiał się na boisku, popełniał proste błędy. Jego pozycja w zespole znacząco osłabła. Do tego doszedł pozaboiskowy konflikt, który wywołało zamieszanie związane z weselem Rzeźniczaka.
- Trener puścił chłopaków, ale
kazał im wracać o 23, więc jakby ich wcale nie puścił. Potem
robiłem poprawiny na 200 osób. Pozwolił mi na nich być, ale
następnego dnia po uroczystości miałem się stawić w klubie o 9
rano. Wiadomo, że na poprawinach wody się nie pije, miałem żal,
ale wypełniłem polecenie - przyznał Rzeźniczak.
- Potem
nieporozumienia się nawarstwiały. Miałem do niego wielki żal, że
w decydującym o awansie do Ligi Mistrzów meczu z Dundalk nie wziął
mnie jako kapitana nawet na ławkę. Potem, na dwa dni przed meczem z
Borussią Dortmund, mówił, że szykuje mnie do gry w pierwszym
składzie, a na dwie godziny przed spotkaniem kierownik poinformował
mnie, że usiądę na trybunach. To był dla mnie największy cios -
stwierdził doświadczony defensor.
Rzeźniczakowi bardzo
pomogło przyjście do klubu Jacka Magiery, z którym zna się już
od kilkunastu lat. To dzięki niemu razem z wieloma kolegami powrócił
na właściwe tory. Efektem tego było trzecie miejsce w tabeli grupy
F Ligi Mistrzów.
- Jestem pewien, że gdyby trener Hasi
nadal z nami pracował, to nie zdobylibyśmy żadnego punktu w
Champions League - powiedział 30-latek.