Dążył do celu z uporem maniaka
Patrząc
perspektywicznie, największą bolączką Pavolettiego w bezpośrednim
zestawieniu z Milikiem jest oczywiście wiek. Włoch ma już na karku
28 lat i jest zdecydowanie bliżej niż dalej końca kariery. Trzeba
jednak podkreślić, że urodzony w Livorno snajper w ogóle bardzo
późno zaczął grać na najwyższym poziomie. W Serie A
zadebiutował dopiero w wieku 24 lat w koszulce Sassuolo. Pierwszą
bramkę strzelił już po swoich 26. urodzinach. Nie jest to
korzystna statystyka, ale z drugiej strony, z doświadczenia wiemy,
że zawodnicy, którzy trafili na szczyt nieco później, są jeszcze
bardziej ambitni od reszty. Choćby dlatego, że często z różnych
względów rzucano im więcej kłód pod nogi.
Kariera
Pavolettiego zaczęła rozpędzać się na dobre właśnie cztery
lata temu. Sassuolo grało wtedy w drugiej lidze. Jego 11 trafień w
premierowym sezonie w Serie B (tyle samo uzbierał choćby Domenico
Berardi) miało niebagatelny wpływ na awans zielono-czarnych na
najwyższy szczebel. W elicie napastnik nie otrzymał jednak szansy,
bo ciężko tak nazwać 42 minuty spędzone na murawie. Strzałem w
dziesiątkę okazał się jednak szybki powrót szczebel niżej w
formie wypożyczenia do Varese.
I tak sezon 2013/2014 Włoch
skończył z 20 trafieniami na koncie w 36 ligowych spotkaniach
sezonu zasadniczego, do których dołożył sześć asyst. Do tego
dorzucił jeszcze cztery bramki w barażach o utrzymanie. Po raz
pierwszy mógł poczuć się jak prawdziwa gwiazda. I co prawda po
powrocie do Sassuolo znowu miał cięższe chwile, ale wybawieniem
okazało się kolejne wypożyczenie. Tym razem do Genoi. Po kilku
wyśmienitych występach, latem 2015 roku klub z Ligurii wykupił go
za trzy miliony euro. Teraz dostał za niego sześć razy więcej.
Kochany „Pavoloso”
W
Genoi Pavoletti błyszczał w zasadzie od początku. Na dotarcie się
w Serie A potrzebował raptem trzech spotkań. W siedmiu kolejnych, w
których grał zanotował... sześć goli i trzy asysty. Bezpośrednio
przekuwało się to na wyniki, więc nie ma się co dziwić, że
działacze „Rossoblu” zdecydowali się na transfer
definitywny. Obok nich snajpera szybciutko pokochali również
kibice, którzy zaczęli nazywać go „Pavoloso”. Bajkowy,
wspaniały, wyśmienity - właśnie to znaczy po włosku słówko
„favoloso”. Wiadomo, o co chodzi. Napastnik zaczął być
uwielbiany przez wszystkich.
Poprzedni sezon snajper
zakończył z 14 bramkami na koncie. Dorobek może nie wybitny, ale
patrząc na liczbę rozegranych minut, robiący wrażenie. Dziewięć
ligowych spotkań Pavoletti opuścił bowiem z powodu problemów
zdrowotnych, trzy - przez pauzę spowodowaną zawieszeniem za
czerwoną kartkę. A była ona wynikiem uderzenia łokciem jednego z
rywali na początku spotkania z Carpi.
Koniec końców
„Pavoloso” skończył sezon jako piąty strzelec Serie A, ale
trafiał do siatki z większą częstotliwością niż Carlos Bacca
czy Mauro Icardi. Wyraźnie lepszy był tylko Gonzalo Higuaín.
Zaowocowało to zresztą zainteresowaniem ze strony sporej liczby
większych klubów, na czele z Milanem oraz powołaniem do
reprezentacji.
Mistrz pojedynków powietrznych
Pavoletti
jest typową dziewiątką. Potrafi znakomicie odnaleźć się w polu
karnym i być tam, gdzie powinien w danym momencie. Szesnastka jest
jego królestwem, które dość rzadko opuszcza. Jego szalenie mocną
stroną jest też gra w powietrzu. Jeśli tylko otrzyma dobre
dośrodkowanie, ciężko go zatrzymać. Gry głową mógłby uczyć
większość snajperów w lidze włoskiej. Styczniowe spotkanie z
Palermo pokazało, że gdy tylko natrafi się okazja, dobrze
zbudowany napastnik może również zaskoczyć rywali efektownymi
nożycami.
Szczególnie
dużo snajperowi dała współpraca z Gian Piero Gasperinim.
Doświadczony szkoleniowiec otworzył mu oczy na pewne sprawy. Jak
przyznał kilkanaście miesięcy temu sam zawodnik, trener pomagał
mu w rzeczach, które wcześniej ciężko byłoby mu sobie nawet
wyobrazić. Odejście Gasperiniego z Genoi niczego jednak nie
zmieniło. Już pod wodzą Ivana Juricia Pavoletti dalej prezentował
się korzystnie. Tylko trzy bramki w rundzie jesiennej są efektem
głównie kolejnych problemów zdrowotnych.
Jeśli mielibyśmy
się do czegoś przyczepić, to największy problem widzimy właśnie
w jego kontuzjach. Ostatni uraz leczy od końcówki listopada.
Świnka zwana „Mou”
Jaki
Pavoletti jest poza boiskiem? To miły, otwarty i dość wylewny
gość. To ostatnie ukazał choćby jego pożegnalny wpis na
Facebooku skierowany do wszystkich kibiców i pracowników Genoi.
„Dzisiaj zaczynam nową przygodę, ale nie zapomnę o tych, których
tutaj pokochałem, i którzy pokochali mnie. Rozumiem małą gorycz
niektórych osób. Widzę w tym jednak mnóstwo szczerości, która
jest tak typowa dla ludzi morza. Sam przyszedłem na świat nad
morzem, w Livorno. Później zrodziłem się na nowo również w
niedalekiej odległości od morskich fal, w Genui. Chcę wszystkim
serdecznie podziękować. Kto wie, może pewnego dnia spotkamy się
ponownie?” - napisał zawodnik.
Jakiś czas temu „Pavoloso”
zdradził, że wszystkie gole zawdzięcza swojemu talizmanowi. A jest
nim... otyła świnka wietnamska, którą swego czasu przyprowadziła
do domu dziewczyna jego brata. Ma na imię „Mou”. - Na
początku była malutka, ale gdy zaczęła wszystko jeść, wyraźnie
urosła i doszła do 100 funtów wagi. Po tym jak do nas trafiła,
zanotowałem jednak awans z Sassuolo i teraz jest moim szczęśliwym
amuletem - zdradził.
Kto wie, być może dzięki niej i
swojej nieustępliwości zbliży się on do ligowych osiągnięć
swojego największego idola, urodzonego również w Livorno,
Cristiano Lucarellego. Jedne jest pewne - bez względu na to, kto
będzie grał, Milik może się od niego sporo nauczyć.