W pierwszej części sezonu ekipie mistrza Polski wiodło się różnie. Sam Malarz, który był bodaj najrówniej grającym zawodnikiem warszawskiego zespołu, mierzył się z kolei z trudnościami nie tylko na murawie. 37-latek musiał pogodzić się bowiem w ostatnim czasie ze śmiercią mamy oraz teściowej.
- Przed moją mamą nie odeszła
teściowa, ale druga mama. Była wspaniałą kobietą, pomogła nam
wychować dzieci, mimo że przez dziewięć lat walczyła z
nowotworem. Patrzyłem jak cierpiała podczas chemioterapii, a przy
tym śmiała się z raka. Siły, pozytywnego nastawienia do życia,
woli walki mogli jej zazdrościć twardzi faceci.
- Dwa
tygodnie później zmarła moja mama. Zawiozłem ją na operację i
wtedy okazało się, że organizm jest opanowany przez nowotwór. Od
razu trafiła na onkologię. Była tak wyniszczona, że jednego dnia
dostawała transfuzję krwi, a następnego cała ta krew z niej
uchodziła. (…) Zbliżał się mecz z Koroną. Chciałem zostać z
mamą, ale powiedziała mi – „Idź i broń tak jak zawsze. Nie
bój się, nie umrę. Poczekam na ciebie”. Po spotkaniu z powrotem
do szpitala żeby podziękować mamie: - Dotrzymałaś słowa,
zaczekałaś… - powiedziałem, choć ze wzruszenia nie mogłem się
wysłowić. A potem, w tygodniu odeszła... To był największy cios,
jaki spadł na mnie w życiu - zdradził Malarz (cały wywiad TUTAJ), który w pewnym
momencie kursował w zasadzie wyłącznie między stadionem Legii a
szpitalem.
37-latek rozegrał w tym sezonie w sumie 26 meczów
w barwach warszawskiego klubu. W 12 z nich zachował czyste konto.