W pewnym momencie Mariusz Rybicki uchodził za jeden z największych talentów w Ekstraklasie. Nie wszystko potoczyło się tak jakby chciał, ale 23-latek się nie poddaje i walczy o realizację upragnionych celów. Porozmawialiśmy o spadkach z Widzewem, podejściu do piłki i uczuciu do łódzkiego klubu oraz legendarnej ksywce. Zapraszamy!
Rozmowa przeprowadzona przed wypożyczeniem Rybickiego do Miedzi Legnica.
Podobno mocno śledziłeś igrzyska
olimpijskie.
Prawdę
mówiąc, średnio. Godzinowo nie zawsze wszystko pasowało. Ale
chyba wiem o co chodzi (śmiech). Wiem, jakie były wyniki turnieju
piłkarskiego i to, że Neymar trafiał do siatki.
Szczerze
- były momenty, w których ta ksywka mocno cię wkurzała?
Zawsze
miałem spory dystans. Grając w Widzewie, gdy te porównania do
Neymara pojawiały się najczęściej, bardziej się z tego śmiałem
niż tym przejmowałem. Miałem specyficzną, podobną do niego
fryzurę, ale nie było przecież tak, że się na nim wzorowałem.
Po prostu miałem taki kaprys. Łatka została jednak przypięta.
Pewnie zawsze będzie się to już za mną ciągnęło.
Szydera
w szatni była z tego duża?
Właśnie
nie. W szatni zbyt dużo się na ten temat nie gadało. Chłopaki
mnie znali i wiedzieli, jakie mam podejście. To wszystko bardziej
pojawiało się ze strony kibiców i mediów. Koledzy mnie tak nie
nazywali. No może dosłownie kilka razy się przytrafiło. Nie było
w tym jednak nic złośliwego.
Kiedyś
powiedziałeś, że trzeba na dobre zaistnieć w Ekstraklasie, żeby
w ogóle myśleć o grze w niezłym zagranicznym klubie. I tak się
zastanawiam, jak patrzysz na swoją dotychczasową przygodę z piłką.
Pewnie spodziewałeś się o wiele więcej.
Zawirowań
było sporo. Z Widzewa, w którym spędziłem bardzo dużo czasu,
przeszedłem do Pogoni Siedlce. Musiałem się odbudować i myślę,
że to zrobiłem. Rozegrałem niezły sezon w I lidze, choć
oczywiście było mnie stać na jeszcze więcej. I tak trafiłem do
Korony. Początek w Kielcach do najlepszych nie należał. Miałem
kontuzję, która wykluczyła mnie z ważnych treningów. Tak jak
jednak kiedyś pewnych rzeczy nie doceniałem, tak teraz jest
zupełnie inaczej. Doceniam i szanuję miejsce, w którym się
znajduję. Na nic się nie obrażam i chcę udowadniać, że jestem
wartościowym zawodnikiem.
Schody zaczęły się w
momencie spadku Widzewa z Ekstraklasy.
Tak,
to był kluczowy moment. Z Widzewem zanotowałem dwa spadki, do
których przyczyniły się jednak nie tylko aspekty sportowe. Głowa
była tak napompowana innymi rzeczami, że ciężko było grać, a -
już później - znaleźć nowy klub. Rękę wyciągnął do mnie
trener Sasal. Bardzo zależało mu na tym, żebym grał w Siedlach.
To dla mnie zawsze bardzo istotna sprawa. Ważniejsza od tego, ile
będę zarabiał. Pobyt w Pogoni sporo mi dał. Nauczył mnie pokory
i ciężkiej pracy. Tego, żeby zawsze walczyć do końca
Trener
Sasal pozbył się swojego przesądu dotyczącego cofania autobusem w
drodze na mecz?
Słyszałem
o tym (śmiech). Ale nie mieliśmy okazji, żeby to sprawdzić. O
samym trenerze mogę wypowiadać się w samych superlatywach. Bardzo
w porządku człowiek. Naprawdę we mnie wierzył, a ja odpłacałem
mu się za to na boisku. Relacja była świetna.
Ale
chyba zgodzisz się, że jest to dość specyficzna osoba.
Na
pewno. Ale według mnie to właśnie specyficzni szkoleniowcy,
których pomysły są dla niektórych dziwne, osiągają sukcesy.
Trzeba iść w zaparte w to, co się wierzy. Prędzej czy później
przyniesie to rezultat. Niektórzy mogą mówić, że trener Sasal
jest taki i owaki, ale dla mnie to bardzo dobry szkoleniowiec. Śmiało
mógłby znowu prowadzić ekstraklasowy zespół.
Co
powiesz o samej I lidze? Wiadomo jak się tam gra, a taki zawodnik
jak ty, może to szczególnie odczuć.
Faktycznie
często mam styczność ze wślizgami. Jestem zawodnikiem, który
lubi poprowadzić piłkę, kiwnąć, pójść w drybling. Tego się
wymaga od graczy na mojej pozycji. Kontakt z rywalem to normalna
sprawa i nigdy nie mam o to do nikogo pretensji. Wiadomo, że jak
ktoś wejdzie naprawdę brutalnie to nie jest to przyjemnie, ale nie
przypominam sobie aż tak jaskrawych sytuacji w I lidze. Nikt nie
miał na mnie czerwonej kartki. Pod tym względem było bardzo
podobnie do tego, co jest w Ekstraklasie.
Widziałem
rabonę w meczu z Olimpią Grudziądz. Takich zagrań przemycałeś
tam chyba więcej?
Szczególnie
pod koniec. Regularne występy przynoszą coraz więcej pewności.
Nie można przesadzać, ale faktycznie lubię takie rzeczy.
Oczywiście wszystko przychodzi spontanicznie. Instynktownie. Nie
jest tak, że wcześniej sobie planuję, że w tej i w tej akcji będę
chciał popisać się tym i tym. Wtedy z Grudziądzem wyczułem, że
mogę w ten sposób dograć piłkę i to zrobiłem.
Nie
myślisz, że w pewnym momencie było tego zbyt wiele w twojej grze?
Najwięcej zarzutów pojawiało się, gdy Widzew spadał po raz
pierwszy.
Momentami pewnie
tak było. Zawsze starałem się jednak pracować nad tym, żeby
pewne rzeczy rozgraniczyć. I uważam, że jest pod tym względem
lepiej. Nie drybluję już tak często jak wcześniej, a jeśli to
robię - efekty są zdecydowanie lepsze. Przez cały czas zresztą
nad tym pracuję.
Któryś z dotychczasowych
trenerów miał szczególne pretensje do tych twoich indywidualnych
wejść?
Żaden.
W Widzewie nawet kazali mi robić to bardzo często. Wiedzieli, że
może mi nie wyjść raz, drugi czy trzeci, ale już za czwartym się
uda. Dla samego zawodnika jest to oczywiście trochę ryzykowne, bo
jeśli są efekty - wszyscy biją brawo, ale jeśli nie, wszyscy
mówią, że za dużo kiwa i w ogóle nie podaje. Niektórzy myśleli
i pewnie cały czas myślą, że robię niektóre rzeczy tylko po to,
żeby samemu się pokazać, a to nie prawda. Zawsze grałem z myślą
o zespole. Bo co mi z tego, że przejdę trzech zawodników, skoro
zatrzymam się na czwartym.
To chyba twój tata
wpoił ci myśl, że piłka nożna to przede wszystkim technika?
Bo
nie ma co ukrywać, że jest ona bardzo istotnym aspektem. Bez niej
ciężko grać na wyższym poziomie. Jeśli zawodnik wie o tym od
samego początku, łatwiej mu potem korygować wszystkie inne
rzeczy...
...Patrząc na Ekstraklasę, mimo wszystko
ciężko mówić, że bez techniki nie można grać na stosunkowo
wysokim poziomie.
Ale
spójrzmy na Legię. Każdy ma ją tam na ponadprzeciętnym poziomie.
Myślę zresztą, że w innych zespołach też jest coraz więcej
dobrych technicznych zawodników. Nie jest z tym tak źle.
Powiedziałeś wcześniej, że doceniasz teraz to,
gdzie jesteś, że na nikogo się nie obrażasz. Wcześniej było
inaczej?
Trafiłem na
najwyższy szczebel w młodym wieku. Miałem 18 lat. Nie powiem, że
nie dawałem z siebie maksa na meczach, bo zawsze dawałem... Ale nie
było tak, że zostawałem po treningach i ćwiczyłem więcej od
innych. I nie chodziło o warunki, które na przykład w Koronie mam
teraz znakomite. Bardziej o chęci. Teraz widzę, że gdybym
wcześniej więcej pracował, mógłbym być w innym miejscu. Trochę
żałuję.
Może poczułeś się za mocno. Była
sodówka?
Pewnie tak. Z
perspektywy czasu inaczej tego nazwać nie można. Gdybym skupił się
tylko i wyłącznie na piłce, wszystko mogło potoczyć się
inaczej.
Masz na myśli imprezowanie?
Nie.
Właśnie tę większą pracę na treningach i poza nimi. Wiadomo,
imprezy czasami się zdarzały, ale z reguły brali w nich udział
wszyscy. Przed meczami czy na tygodniu ich nie było.
A
może to media trochę cię zagłaskały?
Na
początku chyba tak. W pewnym momencie mocno się mną
zainteresowały. A potem przyszedł słabszy moment i każdy zaczął
mówić, że jestem niespełnionym talentem. Pojawiła się
frustracja, złość. I wychodziło coraz mniej.
Porozmawiajmy
jeszcze o tych widzewskich czasach. W momencie największego
zainteresowania twoją osobą, w zasadzie wszędzie pojawiałeś się
z Mariuszem Stępińskim.
Zdarzały
się wspólne wywiady, byliśmy też razem w Lidze Plus Extra.
Faktycznie w pewnym momencie sporo osób nas ze sobą kojarzyło.
Obecnie Mariusz jest w trochę innym miejscu niż ja i należy mu się
za to wielki szacunek. W Ekstraklasie robił to, co do niego należało
- strzelał gole. A sposób, w jaki to robił, pokazywał tylko jak
bardzo się rozwinął.
Odskoczył mi, ale oczywiście żadnej
zawiści u mnie nie ma. Cieszę się, że mu się powodzi. Ja też
nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Będę dążył do tego,
żeby tak jak on wyjechać na zachód.
Nie było trochę tak, że od samego
początku to jemu bardziej zależało na szybkim wyjeździe za
granicę? W ogóle na tym, żeby znaleźć się na
świeczniku?
Gonitwy między
nami nie było. Trzeba też powiedzieć, że my jakoś tak mocno nie
trzymaliśmy. Po prostu byliśmy kumplami z drużyny. Szanowaliśmy
się, graliśmy razem, ale nie przyjaźniliśmy się. Oczywiście nie
było też tak, że były między nami jakieś konflikty. Po prostu
to media bardziej nas ze sobą łączyły. Jeśli chodzi o wyjazd,
Mariusz po prostu otrzymał szansę przejścia do Norymbergi. Czy ja
bym z takiej oferty skorzystał? Nie wiem. Pewnie tak. Celem każdego
młodego zawodnika jest to, żeby próbować swoich sił coraz wyżej.
Czasami takie propozycje już się nie powtarzają.
Ty
pewnie też miałeś wtedy niezłe oferty?
U
mnie było sporo perypetii dotyczących Widzewa i Szkoły
Ministerstwa Sportowego. Obie strony miały pewne ustalenia. SMS
musiał dostać sporą część z transferu. Nie będę mówił,
jakie kwoty wchodziły w grę, bo nie wypada, ale niektóre kluby po
prostu nie były w stanie tego zapłacić. Bo jakieś propozycje się
pojawiały.
Z wymarzonej Hiszpanii?
Raczej
nie, na to było jeszcze trochę za wcześnie. Chodziło o zespoły z
ekstraklasowej czołówki.
Zainteresowana była
Legia. Pamiętam nawet mecz, w którym miałeś bezpośrednio walczyć
o angaż w obecnym mistrzu Polski.
Też
go pamiętam. Byłem wtedy po kadrze i wszedłem na murawę w drugiej
połowie. Słabo zagrałem. Nie było tak, że nie poradziłem sobie
z presją. Po prostu rozegrałem słabsze spotkanie. Czy zmarnowałem
okazję? Naprawdę nie traktowałem tego jako okazji. Nie jechałem
na Legię po to, żeby tam od razu zostać. To media tak to
przedstawiały. Reprezentowałem barwy Widzewa i to się dla mnie
wtedy liczyło. Sam temat Legii nie był jakiś konkretny. Mówiło
się o zainteresowaniu, ale od zainteresowania do transferu jest
daleko jak stąd do Rosji.
Jeśli
nie ze Stępińskim, to z kim trzymałeś najbardziej w Widzewie?
Głównie z Veljko
Batroviciem. Spędzaliśmy naprawdę sporo czasu. Był też Patryk
Wolański, potem Alex Bruno...
...Robinho...
Dokładnie.
Mieliśmy bardzo fajną ekipkę. Byli jeszcze Bartek Kasprzak, który
gra teraz w Sandecji Nowy Sącz czy Maciek Krakowiak. Taką grupką
grało się na konsoli albo gdzieś wychodziło.
Czysto
piłkarsko tamten Widzew miał solidny skład.
Właśnie
najlepsze jest to, że do tej pory nie umiem wytłumaczyć, dlaczego
to się tak skończyło. Mieliśmy naprawdę dobrą drużynę.
Szczególnie już w I lidze. Doszli wtedy Straus, Bernhardt, w bramce
był Perdijić... Przyszli tacy zawodnicy, że wydawało się, że
musimy zjeść tę I ligę. Życie przyniosło jednak coś innego.
Już zawsze będę powtarzał, że wcale nie jest tam łatwiej niż w
Ekstraklasie.
Może właśnie zlekceważyliście
rywali?
Możliwe, że coś w
tym jest, ale przewagę nad rywalami z reguły mieliśmy sporą.
Zdarzało się, że nie dotykali oni piłki. Potrafiliśmy się przy
niej utrzymać. Problem zaczynał się jednak, gdy dochodziliśmy do
szesnastki. Ciężko było nam cokolwiek skonstruować. Czasami
brakowało też zwykłego szczęścia.
Każdemu
zależało na dobrych wynikach?
Tak,
tego typu rzeczy nie było. Nam po prostu wtedy nic nie sprzyjało.
Sytuacja w klubie była, mówiąc łagodnie, średnia. Zaczęły
pojawiać się wiadomości, że klub upadnie. Takie rzeczy wchodzą
na głowę. Szczerze mówiąc, mi wchodziły bardzo. Gdy słyszałem,
że Widzew ma upaść czy zaczynać od czwartej ligi, było mi po
prostu smutno. I pewnie wielu chłopaków miało to samo.
Z
finansami było tragicznie.
Kilku
zawodników miało naprawdę duże problemy. Klub, którego prezesem
był wtedy pan Cacek, nie płacił na czas. Ja miałem o tyle
łatwiej, że mieszkałem wtedy jeszcze z rodzicami. Narzekać na
brak pieniędzy nie mogłem. Miałem dach nad głową, jedzenie...
Gorzej było z tymi, którzy mieli już pozakładane rodziny. Widzew
to klub z wielkimi tradycjami i rzeczy, które się tam działy,
kompletnie do tej otoczki nie pasowały. W ogóle nie powinny mieć
miejsca.
Myślisz Cacek - mówisz...?
Nie
chcę się na ten temat wypowiadać. To już przeszłość. Oby
Widzew wrócił tam, gdzie jego miejsce. Już z nowym zarządem i
stadionem, który jest zresztą bardzo ładny.
Ciebie
te wszystkie zawirowania bolały pewnie bardziej niż innych. Zawsze
powtarzałeś, że jesteś widzewiakiem z krwi i kości.
Tak
jest. Jestem rodowitym łodzianinem, który wychował się na
Widzewie i spełnił tam swoje marzenia z dzieciństwa. Nie wiem,
jakim musiałbym być człowiekiem, żeby mówić teraz coś innego.
Kocham Widzew i zawsze będę miał go w sercu. Nie kryję się z
tym. Jeśli ktoś to szanuje, to świetnie, jeśli nie - to nie.
Zawsze oddaję jednak całe serducho za drużynę, w której
występuję.
Kiedyś pewnie fajnie będzie
zakończyć karierę w ekstraklasowym Widzewie?
Jeśli
faktycznie miałbym już kończyć karierę, to nie musiałaby być
nawet Ekstraklasa. Zobaczymy jak to wszystko się potoczy. Życie
pisze różne scenariusze.
Patrząc na to wszystko
co już przeżyłeś, jesteś przekonany, że najlepsze dopiero przed
tobą?
Z całego serca w to
wierzę. Gdyby było inaczej, pewnie spokojnie grałbym sobie teraz
gdzieś niżej. Ja jednak walczę do końca. Będę to robił, póki
tylko pozwoli mi na to zdrowie. Chcę osiągnąć cel, który sobie
założyłem. Ale nie będę mówił, o co chodzi.
Strzelam,
że o grę w Hiszpanii.
Nie
ma co ukrywać - bardzo chciałbym tam kiedyś trafić.
Muszę...
A wolałbyś poznać Neymara czy Leo Messiego?
No
i najcięższe pytanie (śmiech). Mimo wszystko Messiego. W ogóle
jestem fanem całej Barcelony i do Katalonii na pewno jeszcze polecę.
Do tej pory tego nie zrobiłem. Neymara oczywiście lubię za to, co
robi na boisku, za ten luz, ale jednak idolem numer jeden jest Messi.
To on jest dyrygentem i kreatorem.
Fryzura, która już nigdy się od
ciebie nie odczepi, po prostu ci się znudziła?
Może
po prostu wpłynęło mi do głowy więcej oleju... Pamiętam jeszcze
jak byłem u fryzjera i poprosiłem go, żeby mi coś takiego zrobił.
Trochę się podśmiewał, ale miałem to gdzieś. Chyba nie zdawałem
sobie sprawy z tego, że zrobi się takie zamieszanie. Tak jak
mówiłem - łatki pewnie już się nie pozbędę, ale niech każdy
mówi i pisze co chce. Nie przejmuję się tym.