Listopad 1999. Ronaldo był
wtedy raptem rok starszy od Milika, ale już znajdował się na
szczycie. Na koncie miał Złotą Piłkę, nagrodę dla Piłkarza
Roku FIFA i korony króla strzelców Eredivisie oraz La Liga - że
wspomnimy tylko o kilku wyróżnieniach indywidualnych. Błyszczał
wszędzie, gdzie grał - w reprezentacji Brazylii, z którą jeszcze
jako młokos sięgnął po mistrzostwo świata, PSV, Barcelonie... W
pierwszym sezonie w barwach Interu również. W pewnym momencie
zaczął jednak borykać się z problemami zdrowotnymi. Prawdziwy
dramat przyszedł w listopadowym spotkaniu z Lecce. Nie wytrzymały
więzadła krzyżowe w prawym kolanie.
Ból był ogromny, ale
Brazylijczykowi udało się dość szybko wrócić na murawę.
Wychodząc na rozgrywany wiosną finałowy mecz Pucharu Włoch z
Lazio, czuł się znakomicie. Niestety, okazało się, że pechowe
kolano nie jest do końca wyleczone. Po kilku minutach gry „Il
Fenomeno” najnormalniej w świecie upadł. Nikt nie musiał go
nawet atakować. Płakał jeszcze mocniej niż kilka miesięcy
wcześniej. Za głowę łapał się trener, koledzy z drużyny i
rywale, a na murawie pojawił się nawet Massimo Moratti. Ronaldo
zdawał sobie sprawę z tego, że może już nigdy nie wrócić na
wysoki poziom, co zresztą słyszał potem od wielu osób. Przez
długi czas wydawało się, że faktycznie tak będzie. Niektórzy
całkowicie przestali w niego wierzyć.
Brazylijczyk
stracił cały sezon 2000/2001 i znaczną część następnego.
Świtało mu w głowie, że to może być koniec, ale nie poddawał
się i żmudnie pracował z rehabilitantami. Wracał długo, bardzo
długo - ale w końcu się udało. Na dobre odrodził się w trakcie
mundialu 2002, na którym ośmiokrotnie trafiał do siatki. Potem
przez lata imponował skutecznością w Realu. Nigdy nie dowiemy się
czy bez urazów osiągnąłby jeszcze więcej.
Mniej więcej
w tym samym czasie, gdy Ronaldo zrywał więzadła po raz pierwszy,
do formy po identycznej kontuzji wracał Alessandro Del Piero.
Doznał jej w... doliczonym czasie spotkania ligowego Juventusu z
Udinese. - Był to dla mnie strasznie trudny okres. Moja kariera w
zasadzie zawisła na włosku. Te dziewięć miesięcy strasznie się
dłużyły, ale tak naprawdę nigdy się nie poddałem. Od początku
byłem nastawiony na powrót do gry - przyznał po latach Włoch.
Podkreślmy - on również był wtedy
jeszcze młodym chłopakiem. Niektórzy uważają, że kontuzja
zabrała mu sporo dynamiki, ale 91-krotny reprezentant Włoch i tak
miał masę innych atutów. Fatalny uraz nie przeszkodził mu zresztą
w rozegraniu 11 kolejnych sezonów w barwach „Starej Damy”. Był
i już zawsze będzie jej ikoną.
Sam Del Piero przyznał po
latach, że to być może właśnie dzięki kontuzji tyle osiągnął.
Jak powiedział - to ona ukształtowała jego charakter.
Będąc
przy Turynie i Półwyspie Apenińskim w ogóle, nie można nie
wspomnieć o Roberto Baggio.
Włoch walczył z więzadłami krzyżowymi przez całe swoje
piłkarskie życie. Dosłownie. Po raz pierwszy zerwał je w wieku 18
lat. Chodziło o prawe kolano, a mniej więcej w tym czasie usunięto
mu łąkotkę w drugim. Również kazano mu zająć się czymś
innym, ale nie posłuchał. Co prawda mniejsze lub większe problemy
ze zdrowiem wracały do niego przez całą karierę, ale nie
przeszkadzało mu to brylować we włoskiej kadrze, „Juve”,
Milanie, Bolonii czy Interze.
Pod jej koniec, grając już w
Brescii, Baggio zerwał więzadła po raz kolejny. I uwaga - wrócił
do gry po 77 dniach. A miał wtedy 35 lat!- Wielu młodszych
zawodników zmagało się z podobnymi urazami. Ich rehabilitacja
wyglądała jednak tak, że po kilku godzinach szli do domu. Ja
cierpiałem, ale spędzałem na siłowni po 10 godzin - mówił
potem.
Podobnie
było z Alanem Shearerem.
To samozaparcie jest najważniejsze przy powrocie po długich
kontuzjach i Anglikowi go nie brakowało. A był w o tyle
trudnej sytuacji, że właśnie przeniósł się z Southampton do
Blackburn. Był to 1992 rok, a Rovers zapłacili za niego prawie pięć
milionów euro. W sumie umknęło mu pół rundy.
Co się
działo potem? W trzech kolejnych sezonach strzelił 31, 34 i 31 goli
w Premier League, po czym przeniósł się do Newcastle. W barwach
„Srok” skuteczności nie zatracił, a trzeba dodać, że chwilę
przed rozpoczęciem przygody na St James' Park kolano odezwało się
po raz drugi.
Zerwane
więzadła opóźniły debiut w Premier League Ruuda van
Nistelrooya. Noga Holendra
odmówiła posłuszeństwa po dwóch fantastycznych sezonach w
barwach PSV. Strzelił w ich trakcie 60 goli w Eredivisie. Transfer
do Manchesteru United mógł przejść mu koło nosa, ale w tym
wypadku słowa uznania - nie licząc samego zawodnika - należą
się Alexowi Fergusonowi. Szkot cierpliwie poczekał na powrót Van
Nistelrooya do zdrowia i zakontraktował go rok później.
Holender
odpłacił mu się za to 149 bramkami w 215 spotkaniach „Czerwonych
Diabłów”. Obie strony były więc w pełni zadowolone.
Świetnie
radę po zerwanych więzadłach dawał sobie również Henrik
Larsson. Najlepszy szwedzki
zawodnik przed erą „Ibry” doznał kontuzji grając w Barcelonie.
Miał już 33-lata, więc niektórzy przebąkiwali o zakończeniu
przez niego kariery. Doświadczony snajper udowodnił jednak, że na
emeryturę jeszcze się nie wybiera i mimo małej liczby minut
spędzonych na murawie, po powrocie strzelił kilkanaście bramek w
La Liga.
Nie pozostaje nic innego tylko trzymać kciuki, żeby
Arek poszedł w ich ślady. Zdrowia!