Jest coś, czego nie potrafisz
zrobić z piłką? Słyszałem, że nie.
MICHAŁ RYCAJ: Wiele
rzeczy! Pewnie zdecydowanie więcej niż tych, które potrafię z
nią zrobić.
Masz na myśli jakieś najtrudniejsze
tricki?
Masa kombinacji nie
została jeszcze na dobre odkryta i póki co znajduje się wyłącznie
w mojej głowie. Mojej i oczywiście wielu innych freestylerów.
Niektóre są dla mnie nie do zrobienia. Moją piętą achillesową
jest na przykład akrobatyka. Nie mam dobrze opanowanych ruchów
akrobatycznych, jak stanie na rękach czy salta. Trochę mnie to
ogranicza. Zresztą, znalazłoby się tego więcej.
Pracujesz
nad tym? Czy jednak głównie skupiasz się na szlifowaniu swoich
najmocniejszych stron?
Staram
się znajdować kompromis. Wiadomo, że trzeba szlifować to, w czym
jest się najlepszym i próbować wchodzić na jak najwyższy level.
Jest to jednak pewna strefa komfortu, a z niej mimo wszystko trzeba
wychodzić i pracować również nad słabszymi stronami. Lub po
prostu uczyć się nowych rzeczy.
Sięgasz jeszcze
pamięcią do swoich freestylowych początków? To był 2006 rok,
minęło więc mnóstwo czasu. Dalej siedzi w tobie ta sama zajawka?
Zajawka dalej jest silna,
może nawet silniejsza. Pewne rzeczy jednak się pozmieniały i mają
inne kolory. Kiedyś wszystko było o wiele bardziej idylliczne.
Mówię chociażby o swoich freestylowych marzeniach, oczekiwaniach,
ludzi, których nie znałem, a bardzo chciałem poznać... Na
wszystko patrzyło się w różowych okularach. W momencie gdy
osiągnąłem szczyt dziecięcych marzeń, przyszło pewne
rozczarowanie. Wszystko dlatego, że moje oczekiwania były nieco
inne. Ta pasja dalej we mnie jest, ale nieco inna. Oparta bardziej na
rzeczywistości.
Co najbardziej cię
rozczarowało?
Myślałem na
przykład, że zdobywając tytuł mistrza świata, w moim życiu
pojawią się fajerwerki. Że z w jednej chwili stanę się kimś
zupełnie innym. Takie gówniarskie oczekiwanie. Oczywiście,
sięgnięcie po mistrzostwo było genialnym uczuciem, ale jeśli
chodzi o jakieś życiowe wartości, sama wygrana niosła ich za sobą
niewiele. Dążenie do tytułu mistrza świata to taki egoistyczny
akt. I na początku jest to bardzo przyjemne, gdy wszyscy mówią ci,
że jesteś najlepszy. Po jakimś tygodniu czy dwóch kurz jednak
opada, a ty myślisz sobie: - To już wszystko? Tyle?
Nie
myślisz, że w jakimś stopniu wpływ na to ma niewielka popularność
freestyle'u w naszym kraju?
Miałem
na myśli bardziej psychologiczną stronę tego wszystkiego, ale ten
fakt rzeczywiście może mieć na to wpływ. Jest mnóstwo gości,
którzy wygrywali i dalej wygrywają najważniejsze turnieje - Łukasz
Chwieduk, Szymon Skalski... Wygrywamy mistrzostwa świata, ale w
porównaniu do innych sportów nie ma nas na salonach. Cały czas to
bardziej underground.
Pytałem
o najmłodsze lata. Podobno pierwsze „dookoła świata” zrobiłeś
po godzinie trenowania.
Wiesz
co, nie pamiętam. Ale to bardzo możliwe. Na pewno było tak, że
wyszedłem ćwiczyć zaraz po obejrzeniu pierwszych filmików.
I
tak już zostało?
Na
początku traktowałem to bardzo z dystansem, bardziej jako
freestyle-hobby. Treningi nie miały żadnego schematu. Po prostu
wychodziłem na podwórko wtedy, kiedy chciałem. Albo kopałem w
domu. Były potłuczone żyrandole, ale to raczej standard. Rodzice
szybko się przyzwyczaili. Dopiero z czasem zacząłem podchodzić do
tego inaczej, zdecydowanie bardziej poważnie. Wiązało się to
oczywiście z pierwszymi niezłymi miejscami na zawodach.
Był
jakiś aspekt, na którym zawsze zależało ci najbardziej,
występując na turniejach?
Do
tej pory zależy mi przede wszystkim na tym, żeby przedstawiać coś
swojego. Celem moich występów na każdym turnieju było i jest
pokazywanie nowych rzeczy. To właśnie możliwość kreacji jest
rzeczą, która zawsze najbardziej podobała mi się w tym sporcie.
Ona trzymała mnie przy nim przez tyle czasu i pewnie jeszcze długo
potrzyma.
Myślałem, że wspomnisz coś o muzyce.
To twoja druga pasja. Większość zawodników chyba nie zwraca na
nią tak wielkiej uwagi jak ty?
Muzyka
jest dla mnie szalenie ważna, ale znam wielu freestylerów, którzy
pod względem muzykalności prezentują jeszcze wyższy poziom. Sam
cały czas czuję się w tej kwestii amatorem. Niezwykli są
Japończycy. Oni bardzo mocno stawiają na muzyczną improwizację.
Jestem przy nich pryszczem. Aczkolwiek nie ukrywam, że moja pasja do
niej, m.in. umiejętność gry na gitarze, pomaga w tworzeniu
choreografii. Pokazy, które prezentuję na przeróżnych eventach,
wykonuję na przykład do swojej muzyki.
Jakiś czas temu mówiłeś, że
robisz sobie przerwę od większych zawodów. Tymczasem ostatnio
wygrałeś F3 World Tour w Melbourne. Leciałeś na
pewniaka?
Wygrywając
mistrzostwo świata w 2015 roku, faktycznie zrobiłem sobie przerwę.
W sumie trwała ponad rok. Po niej najpierw były zawody pucharowe w
Calgary. Nie ma co ukrywać, kilkumiesięczna pauza zrobiła swoje,
bo byłem kompletnie niezgrany ze sceną. Poszło jednak nieźle. W
pierwszej rundzie pokonałem jednego z faworytów. W ósemce, bo w
tych turniejach bierze udział 16 zawodników, trafiłem z kolei na
Andrewa Hendersona...
...Twojego największego
rywala.
Już od kilku lat
mocno ze sobą rywalizujemy. Raz wygrywam ja, raz on... Wtedy obu nam
jednak nie poszło. To była bardzo słaba bitwa, obaj chyba
zestresowaliśmy się tym, że spotkaliśmy się po tak długim
czasie (śmiech). Koniec końców, wygrał on. Miesiąc później
odbyła się wspomniana impreza w Australii. I znowu spotkaliśmy się
z Hendersonem w ósemce, ale tym razem ja byłem lepszy. Wcześniej
pokonałem jeszcze wspomnianego Skalskiego, a później - Chwieduka.
W finale udało mi się pokonać Kolumbijczyka.
Opowiedz o tej swojej rywalizacji z
Hendersonem.
Można
powiedzieć, że urosła już do miana legendarnej (śmiech). Nie
jest tak, że za sobą nie przepadamy. Lubimy się, ale w każdym
naszym kontakcie jest właśnie jakiś element walki. I dla mnie
samego jest to bardzo fajne.
Sporej liczbie kibiców
w pamięci zapadła szczególnie wasza walka z 2012 roku.
To
był finał mistrzostw świata. Wygrał go. Pojedynek był jednak
strasznie wyrównany i wynik wzbudził kontrowersje u części
kibiców. Można powiedzieć, że to właśnie od bitwy na dobre
rozpoczęła się nasza rywalizacja. Ale podkreślmy - to wszystko
jest bardziej podkręcane przez innych niż nas samych.
To
chyba w tym pojedynku po raz pierwszy zrobiłeś ten trick ze
zdjęciem buta?
Trzymałem
to na czarną godzinę, specjalnie na sam finał. Zdecydowałem się
na niego w zasadzie w samej końcówce. No i wyszło.
Zawsze
masz takie bomby na specjalne okazje?
Wszystko
zależy od tego, jak układa się pojedynek. Jeśli czuję, że
przegrywam, a do końca zostają sekundy, ryzykuję. Staram się
robić wtedy rzeczy, których z reguły nie wykonuję za pierwszą
próbą na treningach. Stawiam wszystko na jedną kartę - raz
wychodzi, a raz nie.
Częściej wychodzi.
No
wychodzi (śmiech). Oczywiście zdarzają się też wpadki, ale to
charakterystyczne dla tego sportu. Nie zawsze jesteś w stanie
wszystko kontrolować. Możesz trenować trick przez kilkanaście
miesięcy, a gdy przychodzi co do czego, po prostu nie wychodzi.
Po
tym co mówisz można wywnioskować, że ważna we freestyle'u jest
strategia.
Bardzo ważna,
szczególnie właśnie podczas pojedynków. Samo ułożenie
trzyminutowego układu na każdą walkę też jest oczywiście sztuką.
Zdecydowanie większą jest jednak pokazanie różnorodności i za
każdym razem prezentowanie czegoś innego. Po tym można właśnie
poznać klasę freestylera, że nie ma sztywnego pokazu, ale myśli i
ma szeroki wachlarz tricków.
Niezapomnianą walkę
już znamy. A jesteś w stanie wybrać tytuł, z sięgnięcia po
który jesteś najbardziej zadowolony?
Szczerze
mówiąc, wybrałbym zwycięstwo w Melbourne. Ja do tej pory nie
wiem, co tam się do końca wydarzyło. Przed turniejem nie skupiałem
się mocno na treningach fizycznych. Postanowiłem bowiem całkowicie
zmienić swoją strategię, wyrzucić obsesyjną myśl o wygrywaniu.
Zabrzmi to banalnie, ale najzwyczajniej w świecie chciałem cieszyć
się freestylem. Starałem się rozwinąć wewnętrznie, zacząłem
medytować... To wszystko doprowadziło mnie do takiego stanu, że w
Australii poczułem, że mogę zrobić swojego maksa. Byłem nawet w
szoku, co udawało mi się robić i jak wielka była moja pewność.
Dodajmy, że nigdy nie miałem tak ciężkich przeciwników na
przestrzeni całego turnieju, jak właśnie w Melbourne.
Skąd
w ogóle taka zmiana?
Zrozumiałem,
że gdy ktoś obsesyjnie skupia się na osiągnięciu danego wyniku,
to paradoksalnie oddala się od celu. Trzeba cieszyć się
teraźniejszością i samym dążeniem do niego. To oczywiście nie
daje gwarancji wygranej, ale działa na człowieka lepiej niż
wybieganie w przyszłość. W tym przypadku kompletnie gubi się
frajdę, która jest paliwem napędzającym rozwój. Nie tyczy się
to oczywiście wyłącznie freestyle'u, ale każdego sportu.
Ty ją w pewnym momencie
zgubiłeś?
Ogólnie po 2013
roku nastąpił pewien kryzys. W pewnym momencie wygrywałem
wszystkie turnieje po kolei i po prostu poczułem się przesycony
wynikami. Coś wtedy uleciało. Podchodząc do kolejnych imprez,
czułem ogromną presję, żeby utrzymać się na szczycie. Przebiła
ona balonik i frajda uleciała. Z czasem wpływało to na mnie coraz
gorzej, bo nawet czując, że mogę dalej wygrywać, przestałem to
robić. Bywałem drugi, trzeci, czwarty, ale nie pierwszy. Tak było
w zasadzie przez cały 2014 rok. Po zrobieniu sobie przerwy,
pierwszym turniejem, na którym wystartowałem były mistrzostwa
świata 2015, które wygrałem. Już wtedy podchodziłem do tego
wszystkiego podobnie jak teraz w Melbourne.
Stresujesz się w ogóle jeszcze
przed walkami?
Pewnie.
Sztuką jest sobie z tym radzić.
Masz jakieś sposoby?
Nie
mam czegoś konkretnego, bo każde zawody są inne. Ale nie jest tak,
że startując już tyle lat, kompletnie przestałem się stresować.
Stres występuje nawet przed walkami z teoretycznie słabszymi
rywalami. Ale to chyba dobra oznaka. Oczywiście wtedy, gdy nie jest
kompletnie paraliżujący.
Teraz przyszło mi do
głowy. Walczyłeś kiedykolwiek, nawet na podwórku, z kimś po
kilku głębszych, wypitych właśnie na odstresowanie?
Jeszcze
nie (śmiech).
Ale afterparty po zawodach zawsze
jest?
Oczywiście. W końcu
jesteśmy tylko ludźmi. Grunt, żeby bawić się z umiarem.
Walczycie na nich?
Zdarzają
się spontaniczne akcje. Jesteśmy sobie na afterze w klubie, aż tu
nagle ktoś wyciągnie piłkę z plecaka i zaczyna się zabawa.
Zamiast tańczyć, ludzie ustawiają się wtedy w kółeczku. Wchodzą
po kolei do środka i pokazują, co potrafią.
Występy
na zawodach i pokazach - twoje podejście do nich bardzo się
różni?
Jasne. Na
turniejach idziesz na całość i pokazujesz 100 procent swoich
możliwości. Ryzykujesz - o czym już mówiłem. Pokazy, które mają
wywołać określone emocje u publiczności, są bardziej
zachowawcze. Trzeba dobierać stosunkowo proste, ale efektowne
tricki, które sprawią, że publika zareaguje z entuzjazmem. Na
turniejach idzie się na maksa.
Masz
jakiś pokaz, który zapamiętasz już do końca życia?
Pewnie
półfinałowy występ na żywo w „Mam Talent”. O, wtedy złamałem
zasady dotyczące robienia pokazów, które wymieniłem. Postawiłem
bowiem na rzeczy efektowne i zarazem bardzo trudne. Chciałem właśnie
pokazać, że taki występ nie musi być oparty na prostocie. Że
można robić rzeczy trudne i piękne. No i nieźle się
wpakowałem...
Ale wyszło świetnie. Koniec końców
byłeś zadowolony ze swoich występów w programie?
Jak najbardziej.
Nie miałeś hamulców, żeby tam pójść?
Miałem.
Chciałem jednak spróbować swoich sił. Choreografia, którą
opracowałem, pomogła mi wejść do wspomnianego półfinału. I
wtedy... pojawiły się jeszcze większe wątpliwości. Nie chcę za
bardzo wgłębiać się w ten temat. Ostatecznie byłem zadowolony,
choć jakbym miał jeszcze raz wystąpić w jakimś talent show, na
pewno bym się nie zdecydował.
Nie wchodząc w szczegóły,
pewnie inaczej wyobrażałeś sobie pewne rzeczy?
Tak...
Telewizja rządzi się swoimi prawami. Byłem przekonany, że
doskonale o tym wiem, ale jednak pewne rzeczy mogą jeszcze bardziej
zaskoczyć.
Byl mały żal do jurorów, którzy
zdecydowali, że nie wszedłeś do wielkiego finału?
W żadnym
wypadku. Szczerze mówiąc, cieszyłem się, że tak to się
skończyło. Nie widziało mi się tworzenie naprawdę dobrej
choreografii w dwa tygodnie, bo tyle czasu dzieliło mój odcinek
półfinałowy z wielkim finałem. Scenariusz ułożył się
idealnie. Zostałem doceniony przez widzów i to mi wystarczyło. Sam
też byłem dumny z tego, że pokazałem freestyle od takiej, a nie
innej strony.
W środowisku freestylowym od dawna jesteś
wielką gwiazdą. „Mam Talent” otworzył kilka nowych drzwi?
Stałeś się bardziej popularny?
Program na pewno nie ma już
takiej siły jak w pierwszych edycjach. Zdawałem sobie więc sprawę
z tego, że może nie być aż tak spektakularnie jak choćby z
Krzyśkiem Golonką, ale coś na pewno się zmieniło i sporo
zyskałem. Wykorzystałem to m.in. do założenia swojej freestylowej
szkółki w Zamościu.
Nie wkurzały cię komentarze
porównujące do Golonki? Kiedyś chyba nawet występowaliście ze
sobą w duecie?
Tak było, do dzisiaj jesteśmy zresztą
dobrymi kolegami. Wiem, że pojawiały się takie głosy, ale nie
zwracałem na to uwagi.
Co
do jurorów - też jesteś sędzią na zawodach. Czujesz presję,
oceniając często swoich kolegów?
Pewnie, że tak. Jakiś
czas temu opracowałem sobie taki własny system oceniania. To
poważna sprawa. Chłopaki bardzo się starają, często
przyjeżdżając na zawody z odległych zakątków świata. Jest to
stres. Co prawda innego rodzaju niż ten przed własnymi występami,
ale trzeba szanować wysiłek zawodników, których się ocenia.
Ponad trzy
lata temu zasiadałeś w jury jednych zawodów z Marco Materazzim.
Niestety nie było możliwości, żeby dłużej porozmawiać.
Na samym początku odbyło się spotkanie arbitrów, w którym nie
wziąłem jednak udziału. Później sędziowaliśmy i jakoś nie
było okazji. Trzeba jednak dodać, że tamte zawody - Red Bull
Street Style w Tokio wygrał Szymon Skalski.
Zwracasz
jeszcze uwagę na to, że większość turniejów z najwyższej półki
jest organizowana w fajnych dla oka, egzotycznych miejscach?
Prawdę
mówiąc to jedna z najlepszych rzeczy, jaką zawsze serwował
freestyle. Cały czas można poznawać nowe miejsca. Ostatnio miałem
na przykład przyjemność sędziować w kolumbijskiej Bogocie.
Wiadomo, że te wyjazdy łączą się z pracą, ale zawsze można
wygospodarować trochę czasu na jakąś świetną przygodę.
Kolumbia
jest twoim numerem jeden?
Pewnie jest w czołówce, ale
olbrzymi sentyment mam do Nowego Jorku i Los Angeles. To dwa miasta,
które w pozytywny sposób zniszczyły mi mózg. Nie mogę się
doczekać, gdy do nich wrócę. Kupiłem sobie zresztą już bilet do
Nowego Jorku. Lecę tam w maju.
Są miejsca, których
jeszcze nie odwiedziłeś, a bardzo chciałbyś to zrobić?
Na
pierwszym miejscu jest obecnie chyba Rio de Janeiro. Najfajniejsze
jest to, że wiele miast, które wcześniej były numerami jeden,
zostały już przeze mnie odwiedzone. Choćby właśnie Nowy Jork,
Los Angeles czy Tokio.
Niedawno byłeś też w Meksyku.
Występ w największej stacji telewizyjnej w kraju, TV Azteca, działa
na wyobraźnię.
Wszystko odbyło się przy okazji
sędziowania na jednym z tamtejszych turniejów. Sam pokaz w
telewizji był dość kameralny...
...Co powiesz o niej samej? Różniło
się to z tym, czego doświadczyłeś przy „Mam Talent”?
Największą
różnicą było chyba to, że nie przywiązują tam takiej uwagi do
szczegółów jak u nas. Było bardzo przyjemnie. Generalnie trzeba
podkreślić, że w Meksyku freestyle jest szalenie popularny.
Najlepszych zawodników śmiało można nazwać celebrytami.
Czyli
możesz im troszeczkę pozazdrościć.
W
żadnym wypadku (śmiech). Super, że w jakimś kraju to się tak
dobrze przyjęło. Byłem w szoku, że ludzie, którzy nie byli
ściśle związani ze środowiskiem, wiedzieli, że w 2015 roku
sięgnąłem po mistrzostwo. Właściwie większość freestylerów
jest tam bardziej znana niż w swoich krajach.
W
Polsce ludzie zaczepiają cię na ulicy?
W
zasadzie tylko w moim Zamościu. Gdy gdzieś wyjeżdżam, zdarza się
to bardzo rzadko.
Powiedz na koniec coś więcej o
swojej szkółce. Jak to wynikło?
Generalnie
pomysł kiełkował przez dłuższy czas. Ostatecznie w kwietniu
zeszłego roku akademia została otwarta. Jaki jest mój cel?
Chciałbym przekazać swoje 11-letnie doświadczenie młodszemu
pokoleniu. W pewnym momencie stwierdziłem po prostu, że warto to
zrobić. Wszystko oparłem oczywiście na pewnych strukturach.
Uczniowie mogą zdobywać kolejne „stopnie wtajemniczenia”, do
tego są zawody, dyplomy. Ważny jest przede wszystkim szacunek do
innych, chęć rozwoju i oczywiście poziom techniczny. Na puchar
akademii składa się sześć turniejów, które rozgrywane są raz w
miesiącu. Chłopaki przychodzą, rywalizują, zdobywają kolejne
punkty... Wielki finał rozegrany zostanie w marcu.
Widzisz
w nich trochę siebie za młodu?
Mimo
wszystko ciężko o podobieństwa. Freestyle się strasznie zmienił,
jest naprawdę wiele ścieżek rozwoju i niektóre rzeczy robione są
zupełnie inaczej niż wcześniej. Kiedyś to było bardziej
magiczne, a teraz - choć dalej to piękny sport - wszystkie karty są
w zasadzie odkryte.
Jesteś zadowolony z
zainteresowania?
Jak
najbardziej. Nie spodziewałem się, że nagle pojawi się tyle osób,
chcących uczęszczać na zajęcia. Tym bardziej, że Zamość jest
stosunkowo małym miastem. Obecnie mam pod opieką 25 chłopców. Ale
wszystko i tak jest w etapie rozwoju. Mam jeszcze sporo asów w
rękawie.
Pewnie będziesz dumny, gdy któryś z
twoich podopiecznych pójdzie twoim śladem i sięgnie po mistrzostwo
świata.
Już jestem z nich
dumny. Wielu dokonało spektakularnych przemian, przełamując swoje
fizyczne bariery. To naprawdę sprawia radość.