"Bezjajeczność" na poziomie względnej stabilizacji

"Bezjajeczność" na poziomie względnej stabilizacji fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka
Źródło: transfery.info

Lech Poznań strzelił gola po raz pierwszy od 267 minut, ale to i tak nie wystarczyło, by zdobyć z Górnikiem komplet punktów. Remis 1:1 i niesmak na zakończenie piłkarskiej soboty.

Cofnijmy się w czasie, gdy rolę maszynisty poznańskiej lokomotywy sprawował Mariusz Rumak. Podczas rządów szykanowanego „wuefisty”, Godlewski wysunął stwierdzenie, jakoby poznaniacy byli „zespołem totalnie bezjajecznym”.  Łatka stosunkowo szybko złapała dobre szwy i za żadne skarby nie chciała ukazać materiału, który się pod nią krył. Po przed-rumakowym Lechu, który na arenie międzynarodowej wyczyniał prawdziwe cuda, pozostał jedynie wypłowiały, bardzo blady ślad, z dnia na dzień przecierający się coraz mocniej. Bowiem obecna sytuacja „Kolejorza” zajmuje miejsce w zdecydowanie innej, znacznie głębiej położonej szufladce: o jeden krok od tragizmu.

Ugruntowana równowaga

„Stare” porzekadło o stabilizacji, którą dopełnia wulgarny epitet, pasuje jak ulał do sposobu (za wszelką cenę chciałam uniknąć tego słowa) gry lechitów. Choć pierwszy kwadrans meczu przeciwko Górnikowi mieli naprawdę niezły, to wciąż w ich poczynaniach brakowało „pazura”, którym mogliby wydrapać sobie drogę do bramki Kasprzika. Między formacjami brakowało spójności, były zbyt rozluźnione, pogrążone w chaosie, który tylko na pierwszy rzut oka wyglądał na porządek. Lechici utrzymywali dobre odległości, nawet byli w stanie pokusić się o szybki doskok do rywala i odbiór futbolówki (trójkowy pressing i prędka gra: z założenia), ale w tym wszystkim czegoś brakowało. Właściwie wiadomo nie od dziś, że Lechowi niejednokrotnie potrzeba jednego, nawet maleńkiego elementu, ale to on byłby odpowiedzialny za poprawne funkcjonowanie trybików. I właśnie dzisiaj, w pojedynku na prawdziwym dnie, jak na dłoni widoczny był brak motoru napędowego. Lechici pozbawieni są silnika, który zbierze „do kupy” całość drużyny, pociągnie do ataku, weźmie na swoje karby brzemię odpowiedzialności za rozgrywanie i uzyska odzew w postaci dokładnego podania. Na dobrą sprawę taki ubytek można potraktować za źródło większości problemów poznaniaków. Absencja lidera (Trałka to zupełnie inna kategoria) blokuje realizację założeń strategicznych i wdrożenie pomysłu do gry, który na pewno dzień w dzień, na każdym treningu maltretuje trener Skorża. Lech przez sporą część spotkania (pomijając pierwszy kwadrans i ostatnie ok. pół godziny) nie wiedział, co tak naprawdę ma uczynić z piłką i spokojnie przesuwał ją między formacjami na 40 metrze. Futbolówka wędrowała od jednego skrzydła, przez środek, aż po przeciwległą flankę, a większość takich prób kończyła się bardzo nieudanym dośrodkowaniem, które albo wybijał Szeweluchin, albo nawet nie znajdowało swojego adresata z powodu złego przyłożenia jakościowego/siłowego.

Boczny wiatr

Podmuchy powietrza zmierzające z flanek ku środkowi boiska kojarzą mi się jedynie ze znakiem drogowym ostrzegającym przed tak kierowanymi porywami. Ewentualnie google doradziło mi utwór Dżemu. Po dzisiejszym meczu boczny i porywisty wiatr będzie mi się kojarzył z Kadarem i Ceesayem. Podczas gdy ten pierwszy był przy piłce łącznie 74 razy z czego aż 86% podań było udanych, to jego dośrodkowania pozostawiały wiele do życzenia. Jeśli oczywiście do takowych dochodziło. Węgierski defensor rozegrał poprawne spotkanie i nie dał o sobie znać ani w sposób negatywny, ani tym bardziej pozytywny. Kilkakrotnie wrzucił futbolówkę w pole karne, uzupełniając statystyki. Zdecydowanie lepiej prezentowała się postawa jego kolegi z przeciwległego boku. Ceesay zanotował tylko 59 podań o podobnym rozkładzie procentowym, ale wizualnie był znacznie bardziej aktywny. Już w 6. minucie pomknął flanką w kierunku pola karnego Kasprzika, ale jego dośrodkowanie było mocno nieudane. Po raz pierwszy. Gambijskiemu piłkarzowi centry za bardzo dzisiaj nie wychodziły – owszem, starał się i naprawdę często usiłował prowokować spory chaos w okolicy twierdzy rywala, ale nie trafiał na głowy kolegów, a czasem po prostu marnował wrzutki. Jego postawa defensywna w dużej mierze nie należała do najgorszych. Kilka razy zdarzyło mu się przepuścić Kosznika (szczególnie bolesne mogłoby się to okazać w 56. minucie, gdyby Dźwigała otoczony przez Kadara i Linettego, wybił się nieco lepiej), a w obliczu największego naporu Górnika zezwolił na parę kąśliwych dośrodkowań. Trzeba jednak zwrócić mu spory honor, bowiem zwykle pilnował swojej strefy i wybijał piłki z własnego pola karnego oddalając zagrożenie od bramki Buricia.

Boczni obrońcy „Kolejorza” nie byli pozbawieni stabilności, ale nie pokazali poza tym naprawdę nic szczególnego. Ot, robili dużo szumu: tyle. Zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę, jak wiele piłek łącznie wrzucili w pole karne Kasprzika, a jak niewielkie zagrożenie powstawało w obrębie jego pola karnego do czasu pojawienia się na murawie Jevticia.

Nowa-stara siła w środku pola

Tetteh występem w Pucharze Polski zdobył niewielki kredyt zaufania u trenera Skorży i to wystarczyło, by wymaszerował w pierwszym składzie przeciwko zabrzańskiemu Górnikowi. Ghański zawodnik początkowo ograniczał się tylko do własnego sektora boiska – wchodził między stoperów i albo pomagał im z rozprowadzeniem piłki na którąś z flanek, albo sam zabierał się z futbolówką, wychodził delikatnie do przodu i wysuwał ją w kierunku atakujących kolegów. Dobrze spisywał się jako „ostatni sprawiedliwy” blokując poczynania rywali, hamując jego kontry i całkiem nieźle zastawiając się z piłką (nie każdy jest w stanie położyć na ziemi Korzyma). Jego obecność wniosła stosowny spokój w środkowej części boiska, ale nic poza tym. Tetteh ani nie napędzał akcji, ani ich nie spowalniał. Był zawsze tam, gdzie potrzebowała go drużyna, ale bardziej polegał na swoich zdolnościach i masie niż realizował przedmeczowy pomysł pt. „Jak ugryźć Górnika?”. Kreatywny środkowy pomocnik nie może ograniczać się tylko do podstawowych zadań – nawet, jeśli zakłada się proces małych kroczków. I choć spróbował strzału z linii pola karnego, to wciąż jest zbyt mało. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że gdy tylko wychodził wyżej, szyki defensywne pogrążały się w chaosie łatwym do wykorzystania przez rywala.

Ożywcze trafienie?

Lech Poznań potrzebował bramki. Potrzebował jej jak życiodajnego tlenu, jak iskry, jak błysku nadziei. Takie frazesy można mnożyć. Piłkę w końcu udało umieścić się w siatce, a samo trafienie może pomóc nie tylko drużynie jako całości, ale i dwóm zawodnikom, którzy ostatnio narzekają na spadek pewności siebie. Po pierwsze, Dawid Kownacki.

Młody lechita uwikłany jest w ogromne wahania formy, często nie jest w stanie utrzymać się na nogach w ważnych momentach, jego strzały są za lekkie, a czasem nawet nie jest w stanie wywalczyć sobie miejsca w polu karnym, by jakiś oddać. Zresztą, „Kownaś” ogólnie ma problem z mierzeniem w światło bramki, a jedno z jego dzisiejszych uderzeń, to z 30 metrów, nie zaskoczyłoby nawet emeryta. W 66. minucie zdołał jednak znaleźć sobie trochę miejsca i z najbliższej odległości pokonać Kasprzika. Największe pokłony i oklaski należy kierować jednak w stronę piłkarza, którego wejście na murawę ożywiło poczynania obu zespołów.

Darko Jevtić nie potrzebował motywacji. Wparował na boisko zastępując Hamalainena i od razu zaczął pokazywać, że zależy mu na tym, by w końcu przełamać ciemną passę. Dryblował, rwał do przodu, męczył rywali, centrował i swoim dzisiejszym występem pokazał, że jest o poziom wyżej od swoich kolegów. Zresztą, samą akcją bramkową mocno upokorzył defensywę Górnika. Pomocnik minął Widanowa i Kosznika, a potem nic sobie nie zrobił z obecności Dancha i po prostu, jakby to było najzupełniej oczywiste, puścił piłkę między jego nogami na linię ognia Kownackiego.

„Przełamanie” w cieniu kontrowersji

Lech Poznań miał ogromną szansę, by w dzisiejszym meczu w końcu zainkasować komplet punktów i nie tylko nieco odbić się od dna, ale i podnieść morale w drużynie. Na przeszkodzie stanął… sędzia Raczkowski, który podyktował rzut karny, jakiego właściwie wcale nie musiało tam być.

Przeanalizujmy tę sytuację od początku. Burić wybił przed siebie uderzenie z dystansu tak, że piłka spadła pod nogi Madeja, który bez zastanowienia ponownie przymierzył w kierunku bramki, ale na jego drodze stanął Arajuuri. Według arbitra spotkania, Fin upadając celowo wystawił jedną z rąk, by futbolówka się o nią otarła i zwolniła uderzenie. Do „jedenastki” pewnie podszedł Gergel i zamienił ją na gola. Podejrzewam, że gdyby nie ten stały fragment gry, Lech nie tylko dowiózłby prowadzenie do końca, ale i może pokusił się o strzelenie kolejnej bramki. Poznaniacy w końcu stworzyli sobie wiele sytuacji (nawet Robak urwał się defensywie Górnika i przyłożył z pół-obrotu w kierunku bramki Kasprzika), ale zabrakło im wykończenia.

Pajęcza nić drgnęła w rogu wagonu

Lokomotywa wyłoniła się ze stacji. Wyściubiła swój front z tunelu i okazało się, że świat wcale nie jest taki zły, że czasem warto zaczerpnąć ożywczego powietrza. Podopieczni Skorży powoli, krok po kroku, bardzo anemicznie wracają na właściwe tory. W ich grze widoczna jest większa dokładność, futbolówka do 40 metra wędruje między formacjami właściwie bez zająknięcia, a poszczególni piłkarze całkiem nieźle dbają o własne strefy. Lechici wciąż grają zbyt wolno, usypiają kibiców, nie są w stanie szybko zawiązać ataku, nie potrafią dwoma podaniami rozmontować defensywy rywala i jeszcze pokusić się o kąśliwe uderzenie lub chociaż o dobrą centrę, która trafi w punkt. Spotkanie z Górnikiem pokazało jednak, że z tej całej „bezjajeczności” wytrąca się nie tylko stabilizacja, ale i pewna, wciąż nieśmiała doza agresji. Lech oddał dzisiaj 27 strzałów w kierunku bramki Kasprzika i 12 z nich okazało się zmierzać w jej światło. Inna sprawa, ze bramkarz zabrzan rozegrał dzisiaj naprawdę dobre zawody i bronił niemalże jak uskrzydlony (raz miał dużo szczęścia wobec piekielnie mocnego uderzenia Pawłowskiego, które obiło poprzeczkę, ale w innych sytuacjach sam wyciągał się jak struna w każdym, możliwym kierunku). Strażnik górniczej twierdzy zanotował 14 chwytów i aż 16 mniej lub bardziej widowiskowych parad. Coś w ekipie Skorży zaczyna się powoli ruszać. Jak na razie można mówić jedynie o odległym grzmocie, który jest prawie niesłyszalny, ale wzbudza intuicyjnie wyczuwalną konsternację, ale kto wie, czy ten jeden punkcik nie okaże się być kluczowym w obliczu dalszej części sezonu?

Zobacz również

Relacje transferowe na żywo [LINK] Relacje transferowe na żywo [LINK] Zawodzi w Śląsku Wrocław na całej linii, ale Jacek Magiera jeszcze go nie skreśla. „Popracuję z nim” Zawodzi w Śląsku Wrocław na całej linii, ale Jacek Magiera jeszcze go nie skreśla. „Popracuję z nim” Wojciech Szczęsny jak Gianluigi Buffon. Juventus ma plan na przyszłość gwiazdy reprezentacji Polski Wojciech Szczęsny jak Gianluigi Buffon. Juventus ma plan na przyszłość gwiazdy reprezentacji Polski Trzeba będzie zapłacić za niego blisko 47 milionów euro. Kluby z Premier League zainteresowane Trzeba będzie zapłacić za niego blisko 47 milionów euro. Kluby z Premier League zainteresowane Agent Alphonso Daviesa oburzony. „Dostaliśmy ultimatum” Agent Alphonso Daviesa oburzony. „Dostaliśmy ultimatum” Jacek Krzynówek namaścił po latach swojego następcę w reprezentacji Polski „On to ma” Jacek Krzynówek namaścił po latach swojego następcę w reprezentacji Polski „On to ma” Manchester United zdeterminowany w walce o defensora. Jako karty przetargowej może użyć Masona Greenwooda Manchester United zdeterminowany w walce o defensora. Jako karty przetargowej może użyć Masona Greenwooda Felipe Melo nie gryzł się w język w sprawach Daniego Alvesa i Robinho. „Mam piętnastoletnią córkę...” Felipe Melo nie gryzł się w język w sprawach Daniego Alvesa i Robinho. „Mam piętnastoletnią córkę...” Górnik Zabrze czeka na Legię Warszawa. Szykuje się rekord na trybunach Górnik Zabrze czeka na Legię Warszawa. Szykuje się rekord na trybunach

Najnowsze informacje

Ekstra

Ekstra

Nasi autorzy