W październiku 2016 roku 137-krotny
reprezentant Kamerunu, który w przeszłości grał m.in. w
Liverpoolu, West Hamie, Galatasaray czy Trabzonsporze, trafił do
szpitala. Wszystko z powodu pęknięcia tętniaka mózgu. Niektóre
media informowały nawet, że Song już nie żyje. Na szczęście
doniesienia te okazały się nieprawdziwe i Kameruńczyk po
wybudzeniu się ze śpiączki wrócił do normalnego życia.
-
To była trudna sytuacja. Nie żyję jednak przeszłością i teraz
najważniejsze jest to, że wszystko wróciło do normy.
- W
szpitalu nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Byłem zupełnie
nieświadomy tego, że walczę o życie.
- W pewnym momencie
po wyjściu ze śpiączki mniej więcej doszło do mnie, co się
wydarzyło. Wtedy poczułem duże wsparcie ze strony wielu ludzi.
Każdy chciał wiedzieć, co u mnie. I wszyscy się modlili.
Znakomicie to pamiętam. Bóg miałby kłopoty, gdybym umarł. Każdy
prosił go, żeby nie zabierał mnie do siebie.
- Niektórzy
myślą, że piłkarze czy w ogóle ludzie sportu są dodatkowo
chronieni, ale nie jest to prawdą. Gdy zmarł Marc-Vivien Foé
(przyczyną śmierci Kameruńczyka był atak serca - red.), doszło
do mnie, że wszystko może się wydarzyć. Tak naprawdę piłkarze
mają tych problemów jeszcze więcej.
- Jeśli miałbym dać
innym jakąś radę, to proponowałbym po prostu bycie ostrożnym. Gdy
boli cię głowa, idź do lekarza i wszystko sprawdź - przyznał
Song, który aktualnie pracuje jako trener w swojej ojczyźnie.
„Bóg miałby kłopoty, gdybym umarł”
fot. Transfery.info
Rigobert Song opowiedział w rozmowie z BBC o swoim dramacie sprzed kilkunastu miesięcy, a także wsparciu, jakie otrzymał od najbliższych.