Radio to moja pierwsza dziewczyna – wywiad z Tomaszem Zimochem

2009-12-21 21:36:15; Aktualizacja: 14 lat temu
Radio to moja pierwsza dziewczyna – wywiad z Tomaszem Zimochem
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

Czas na kolejny wywiad. Tym razem rozmawialiśmy z Tomaszem Zimochem, świeżo upieczonym laureatem Złotych Mikrofonów ("za wiedzę i emocję pozwalające zobaczyć w radiu świat sportu"), znanym każdemu polskiemu k(...)

Czas na kolejny wywiad. Tym razem rozmawialiśmy z Tomaszem Zimochem, świeżo upieczonym laureatem Złotych Mikrofonów ("za wiedzę i emocję pozwalające zobaczyć w radiu świat sportu"), znanym każdemu polskiemu kibicowi z radiowych transmisji, przede wszystkim spotkania Widzewa Łódź z Broendby Kopenhaga i konkursów skoków narciarskich z udziałem Adama Małysza.

– Czym, najogólniej rzecz biorąc, różni się komentarz radiowy od tego telewizyjnego?

– Trudne pytanie… Powinien różnić się pod wieloma aspektami, ale czy faktycznie się różni, można by długo dyskutować i najprawdopodobniej napisać nawet jakąś pracę. Przede wszystkim, oba powinny być dobre – to tak na wesoło. A już całkiem poważnie, to różnica między tymi dwoma rodzajami komentarza jest całkiem spora. Radio wszak działa na ludzką wyobraźnię. Ktoś swego czasu powiedział, ze radio to swoisty teatr wyobraźni. Spójrzmy jednak na to, jak jest dzisiaj – przy tak szalonym rozwoju techniki, który potwierdza choćby fakt, że mecz piłkarski obsługiwany jest przez 36 kamer, telewizja pozwala nam wszystko widzieć. Radio natomiast wciąż pozostaje sobą. W radiu, biorąc pod uwagę mecz piłkarski, trzeba wszystko powiedzieć – jaki ma przebieg, kto gra, jaki jest aktualnie wynik, którą konkretnie minutę wskazuje zegar, wreszcie - ilu widzów znajduje się na stadionie i jaką tworzą tam atmosferę. Podam przykład pierwszy z brzega. W telewizji wszyscy doskonale widzimy, jak wygląda Leo Messi. Jest bowiem powszechnie znany przeciętnemu kibicowi, jego postać kojarzą niemal wszyscy, ale w radiu jest nieco inaczej. Komentarz polega także na tym, by konkretnego gracza opisać pod kątem wyglądu i – w rezultacie – podziałać na wyobraźnię słuchacza. Najprościej rzecz ujmując, powyższa kwestia wpisuje się w coś na kształt kanonu radiowca, który pragnie na tyle zainteresować i wciągnąć, by to nie sprawozdawca widział mecz, a właśnie słuchacz. Porwać komentarzem nie tylko kogoś, kto zna się – w tym przypadku – na piłce, ale jednocześnie taką staruszkę w Pcimiu Dolnym, dziergającą na drutach. W taki sposób, ażeby wyrwać ją z tych robótek i zamiast wyszywania sweterka poczuła niesamowitą atmosferę wielkiego sportowego widowiska

– Rozumiem zatem, że podpisałby się pan pod stwierdzeniem, jakoby praca w radiu była na tym polu trudniejsza. Prof. Jan Miodek w rozmowie z Rafałem Stecem dla „Gazety Wyborczej”, zapytany o komentatorów telewizyjnych, stwierdził: „Ponieważ oni komentują obraz, który widzimy, jeszcze długo żaden z nich nie uzyska statusu legendy rangi Wojciecha Trojanowskiego, Bohdana Tomaszewskiego, Bohdana Tuszyńskiego, Witolda Dobrowolskiego i Jana Ciszewskiego”. Argumentował krótko: „My po prostu widzimy o czym oni mówią”. Zgadza się Pan z tym?

– Nie chciałbym wdawać się w dyskusję z prof. Miodkiem, z którym to należałoby na ten temat porozmawiać. Nie chcę również klasyfikować dziennikarzy telewizyjnych czy radiowych, ale odnoszę wrażenie, że chyba rzeczywiście praca radiowców jest trudniejsza. Na radiowca wciąż czeka mnóstwo wyzwań i mówię to głownie w kontekście dzisiejszych czasów. Przy wspominanym już postępie technologicznym, całe radio i jego sprawozdawcy znaleźli się w okresie niełatwym. Kiedyś sto tysięcy ludzi zatrzymywało się przy głośnikach i z zapartym tchem słuchało relacji radiowej z Wyścigu Pokoju – wówczas radio było przecież praktycznie jedynym źródłem umożliwiającym dostęp do informacji. Obecnie króluje nie tylko telewizja, ale bardzo silną pozycję zyskał Internet, będący najszybszym sposobem docierania do rozmaitych doniesień. Nie można zapomnieć również o prasie. Radio jest aktualnie tylko jednym ze środków przekazu i praca w nim na pewno lekka nie jest.

– Czy nie jest w pewnym sensie tak, że młodzi, wchodzący do zawodu komentatorzy winni zaczynać karierę od pobytu w radiu? Choćby po to, by wyrobić w sobie tzw. czucie piłki, ponieważ widać, że tego elementu zdecydowanej większości jednak brakuje.– To jest w ogóle problem dotyczący całego młodego dziennikarstwa. Temat odrębny, a związany z tym, jak należy wchodzić do zawodu. Osobiście zgodzę się z tą tezą. Uważam, że rozpoczynanie kariery w radiu jest jak najbardziej wskazane i dobrze, kiedy w dziennikarstwie sportowym tak właśnie się dzieje. Lecz widzę to także ciut szerzej. Chodzi o to, że każdy dziennikarz, który chce być dobry w swoim fachu, a zwłaszcza w dzisiejszych czasach, mógłby albo nawet powinien – dla swego dobra – przejść nie tylko przez redakcje radiową i telewizyjną, ale także popracować w gazecie czy nawet w portalu internetowym. To bardzo pomaga w codziennej praktyce. Wracając do tego tzw. czucia piłki, bo wciąż jesteśmy przy relacjach piłkarskich, sztuka komentatorska nie do końca na tym polega.

– A właściwy rytm? Sposób pełnej prezentacji wydarzeń meczowych? Odpowiednie tonowanie głosu nawet? Z tym bywa ciężko.

– Cóż, trzeba mieć po prostu to „coś”. Dobry chirurg musi mieć duszę w dłoniach, malarz z kolei musi czuć pędzel, a dziennikarz, nie tylko sportowy czy – idąc dalej – sprawozdawca, musi mieć coś w sobie.

– Nawiązując do pamiętnej potyczki Widzewa Łódź z Broendby Kopenhaga z 1996 roku – czy bywa tak, że ludzie utożsamiają Pana głównie z tym jednym meczem, zamiast kojarzyć Pańskie nazwisko z wieloletnią pracą dla Polskiego Radia?

– Nie mam takiego odczucia. Bowiem gdybym miał na koncie tylko jeden mecz i absolutnie nic a nic więcej, to wtedy może właśnie w ten sposób bym to odbierał. Ja jednak jestem radiowcem, a radio jest intymne. Nie należę do osób, które chcą albo muszą się publicznie pokazywać. Chodzi o coś innego. Mam na tyle dobry i szeroki kontakt ze słuchaczami, że pamiętają nie tylko o tamtym meczu.

– Nie ulega wątpliwości, że komentarz tamtego spotkania był wyjątkowy. I moment był szczególny. Skąd ta ekspresja? Czy wpadł Pan w swego rodzaju trans? To się w ogóle często zdarza radiowcom?– Zdarza się, zdecydowanie. Trudno to w ogóle opisać i niektóre przeżycia są nie do słownego odtworzenia i nie do uwierzenia dla kogoś postronnego, gdy słyszy takowe opowieści. Rzeczywiście jest tak, iż człowiek wpada w trans i już kilka razy to przeżyłem. Poza meczem Widzewa, również wtedy, gdy Joachim Halupczok został Mistrzem Świata w Kolarstwie Szosowym we francuskim Chambery (1989 rok). Wówczas wskoczyłem na pulpit komentatorski. Jeśli nie zobaczyłbym zdjęcia, nie uwierzyłbym, że zrobiłem coś takiego. Byłem nawet gotowy zakładać się z kolegami. Ale oni pokazali mi to zdjęcie. Był także konkurs o Mistrzostwo Świata w Skokach Narciarskich, oczywiście z udziałem Adama Małysza, w Predazzo (2003 rok). Byłem w takiej ekstazie, że nagle spostrzegłem, że przy mojej kabinie gromadzi się i rośnie tłum ludzi, patrzący na wariata, który coś tam mówi i gestykuluje. Działo się coś takiego, że wskazywali na mnie palcami. Są takie stany emocjonalne, że – jak to sam nazywam – w pewnym momencie człowiek zaczyna się zastanawiać, bije mu taki prywatny Dzwon Zygmunta, a ktoś przemawia: „Stary, jesteś już na takiej orbicie, że dalej się nie da”. Ogólnie, to całkiem fajne przeżycie. Niestety, daje się ono później we znaki. Jest się bardzo zmęczonym, nie można zasnąć, ból schodzi od głowy do nóg. I potem taki delikwent powie, że to przecież niemożliwe, że tak być nie mogło, w żadnym razie. Tak bywa.

– Czy to właśnie ten pełen energii i emocji komentarz był przyczyną zachowania pewnego Duńczyka, o którym wspomina Pan po koniec tej sławetnej relacji?

– W Kopenhadze miałem stanowisko w loży vipowskiej. Oddzielnej kabiny, specjalnego miejsca do przeprowadzenia relacji nie było. Duńczycy byli tak przekonani, że wyeliminują Widzew i awansują do Ligi Mistrzów, że jeszcze przed końcem meczu zaczęli przygotowywać bankiet. Moje nadawcze urządzenie radiowe leżało w przejściu. Siedziałem jak zwykły widz, na ciasnawym krzesełku, o komfortowych warunkach pracy mogłem zapomnieć. Ten Duńczyk przechodził – powiedziałem na antenie, że mnie uderzył i tak faktycznie było. Po pierwsze – był zdenerwowany, że goście z Polski wygrali i tamtejszy sprawozdawca wyraźnie się cieszył. Po drugie – nie mógł przejść, bo drogę blokowały mu skrzynka i kable.

– A po końcowym gwizdku czul się Pan w jakikolwiek sposób zagrożony?

– Nie, nie. Aż tak źle nie było.

– Interesuje nas jeszcze jedna kwestia. Nieraz trafia się tak, że okres pracy dziennikarza-sprawozdawcy przypada na czas sukcesów w dyscyplinie, którą akurat się zajmuje. Nie odnosi Pan wrażenia, że w takich okolicznościach łatwiej się wypromować? Łatwiej skomentować spektakularny sukces aniżeli porażkę?

– Być może coś w tym jest. Faktycznie, rośnie wówczas zainteresowanie danym sportem, ale z drugiej strony – nie do końca się zgadzam z taki stawianiem sprawy. Jeśli zasada ta miałaby zastosowanie w rzeczywistości, źle by to świadczyło o pracy dziennikarskiej. Pewien wpływ oczywiście jest, lepiej zdaje się relacje ze zwycięstw rodzimych sportowców. Komentowałem jednak ostatnie mecze polskiej reprezentacji, kiedy wszystko było źle, wszystko było beznadziejne. To koszmar, a oglądanie w takich okolicznościach niewyobrażalnie męczy. Sprawozdawca natomiast musi mieć na względzie nie tylko mecz pierwszej reprezentacji, ale i wydarzenia na niższych szczeblach. Jestem przekonany,że można równie dobrze zrelacjonować mecz w A-klasie, spotkanie trampkarzy czy konfrontację zespołów podwórkowych. W każdym bądź razie, na ten temat również można napisać oddzielną pracę.

– Dlaczego nie ciągnie Pana do telewizji? Na ekranie pojawia się Pan niezwykle rzadko. Jest to wynikiem przyzwyczajenia do pracy w radiu czy może głębokiego przeświadczenia, że uprawia Pan wyższą sztukę niż ta telewizyjna?

– Przyznam, że to całkiem ciekawe ujęcie problemu. I niezła podpowiedź do wykorzystania jako kolejny argument (śmiech). Ale odpowiedź brzmi – z miłości. Być może ta pierwsza jest zarazem najważniejsza i najpiękniejsza. Być może pierwsza dziewczyna, którą się poznaje, staje się na tyle ważna, że nawet jeśli nie wchodzi się w związek, to podświadomie przez resztę życia wraca się do niej myślami. U mnie jest identycznie z radiem. Ono jest po prostu fantastyczne, intymne. W radiu każdy dziennikarz, ze szczególnym naciskiem na trudniących się tematyką sportową, jest panem sytuacji od A do Z, tj. nie potrzebuje „tysiąca” współpracowników. Nie oznacza to jednak, że przygód z telewizją nie miałem. Przyznaję, że kilka razy byłem już tam jedną nogą. Wciąż mam pewne marzenia, cele zawodowe i zobaczymy, może jeszcze uda się je zrealizować.

– W pierwszą sobotę grudnia brał pan udział w obradach Okrągłego Stołu dla Polskiej Piłki, organizowanych przez stację Canal +. Jak ocenia Pan tę inicjatywę, która w mediach miała różny wydźwięk? Czy przyjęte postulaty da się wprowadzić w życie?

– Ja takie spotkania w pełni popieram, choć można być sceptykiem w kwestii ich skuteczności i przełożenia na poprawę stanu obecnego. Wizerunek PZPN-u jest tak zły, że wszyscy naokoło krzyczą, że nic nie da się zrobić. Patrząc pod innym kątem – popieram stanowisko mówiące, iż nie wszystko w związku jest złe. PZPN ma fatalną politykę informacyjną, nie ma ostatnio wyników, o wielu rzeczach nie potrafi mówić. Należy pamiętać, że jest to stowarzyszenie i każdy może w nim działać. Na wiele czynników, w tym na te negatywne, PZPN nie ma większego wpływu. De facto, co ma PZPN do tego, co się dzieje wewnątrz danego klubu? W sumie nic. Kluby są teraz spółkami akcyjnymi, więc utopią jest uważać, że PZPN ma na nie większy lub mniejszy wpływ. Albo, że powrót potęgi naszej piłki uzależniony jest od zmian w związku. To tylko jeden z elementów składowych, które dopiero mogą podnieść poziom polskiego futbolu. Wracając do Okrągłego Stołu, zdecydowanie popieram jego obrady. Teraz ważne jest, ile z przyjętych postulatów uda się wcielić w życie. Niektóre z nich są tak banalnie proste, że dziwię się, iż PZPN ich do tej pory nie zrealizował. Moim zdaniem, są i takie, które można wprowadzić nawet w ciągu tygodnia. I byłoby to z pożytkiem dla wszystkich.

– Nie wzbudziło w Panu niesmaku to, że wśród zaproszonych do dyskusji o przyszłości polskiej piłki znalazły się osoby z zarzutami korupcyjnymi? Chodzi nam zwłaszcza o Grzegorza Gilewskiego.

– Tam było przecież kilka takich osób. Np. pan Zdzisław Kręcina, reprezentujący PZPN, został zaproszony do głównego stołu. On ma z prawnego punktu widzenia nawet trudniejszą sytuację. Otóż w sprawie pana Gilewskiego nie wpłynął jeszcze akt oskarżenia. Moim pierwszym kierunkiem studiów było prawo, mam też za sobą aplikację, i uczono mnie, że prawo winno być nie tylko stosowane, ale też szanowane. Ta osoba [Gilewski – przyp. red.] jest nadal niewinna, nie ma bowiem wyroku. W Polsce nie dzieje się dobrze w przypadku osób, które mają postawione jakiekolwiek zarzuty, a sąd jeszcze nie zdecydował o ich ewentualnych winie i karze. Opinia publiczna skazuje je w mgnieniu oka. My, jako dziennikarze, jesteśmy za to współodpowiedzialni. Sędzia Gilewski podkreśla, że jest niewinny. Rozmawialiśmy wielokrotnie, nawet przed obradami Okrągłego Stołu. Ponownie zapewnił mnie, że jest niewinny. Podtrzymuje to stanowisko i twierdzi nawet, że jeśli zajdzie taka potrzeba, sprawiedliwości będzie szukał w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Nie wnikam, czy jest to osoba winna czy nie, ale podkreślam, że według prawa powinna być ona traktowana na równi z wszystkimi. Podobnie potraktowano zresztą byłe prezesa PZPS Janusza Biesiadę, który kilka lat temu był opluwany, wytykano mu wszystko. Jego medialne położenie było gorsze od tego, w którym znajduje się teraz PZPN. Proces trwał sześć lat i sąd oczyścił go ze wszystkich zarzutów, uniewinniając. W prasie nie dojrzałem najzwyklejszego „przepraszam”. Tak nie może być i to jest moje stanowisko.

– Mimo coraz większych pieniędzy pompowanych w polską piłkę, jest z nią coraz gorzej. Podpisałby się pan pod tą konstatacją?

– Nasza liga jest słaba, zgadzam się. Ma tylko lepsze opakowanie. Niektórzy mówią, że Ekstraklasa to taki gorzki, mdły cukierek w błyszczącym i efektownym papierku. Brakuje indywidualności, nie mamy wybitnych piłkarzy. Przed laty chodziło się na mecze nie tylko swojego ulubionego zespołu, ale także na takie, w których grali wielcy zawodnicy. Oprócz Włodzimierza Lubańskiego, Kazimierza Deyny i innych uznanych piłkarzy, podziwiało się lokalne gwiazdy. W Szczecinie był Marian Kielec (Pogoń), w Łodzi Jerzy Sadek (ŁKS). I można by tak dalej, wymieniać jeszcze masę innych graczy. Obecnie czegoś takiego nie ma. Szara jest ta nasza piłka.

– Na koniec chcemy zapytać o popularne Studio S-13. Jego formuła uległa ostatnio znaczącej zmianie. Źle się stało dla odbioru piłki nożnej w Polsce?

Źle, ponieważ to była pewna tradycja. Ale nie tylko z tego powodu, także z wielu innych. Radio było najszybsze. W żadnej lidze na świecie, a przede wszystkim w Europie, nie ma tak rozbudowanego terminarza. Za granicą mecze są wprawdzie rozdzielone między piątek, sobotę i niedzielę, ale w sobotę większość spotkań rozgrywana jest o tej samej porze. U nas wszystko jest tak porozrzucane, że w sobotę wszystkie mecze są o różnych godzinach. Podobnie w piątki i w niedziele. Siła S-13 zatem maleje. Chociaż takie pytanie prowokuje mnie do pociągnięcia tematu – udało mi się bowiem znaleźć lekarstwo na to, by S-13 nadal było ważną pozycją w relacjach z boisk Ekstraklasy*.

- Przypominają się Pani jakieś wpadki, gagi, zabawne historie z czasów najprężniejszej działalności Studia S-13?

Mój pierwszy nauczyciel o wpadkach mówił tak – zacznij o nich mówić dopiero na emeryturze, kiedy już skończysz pracę. Dlatego kwestii wpadek lepiej nie poruszać. Były natomiast różne zabawne sytuacje. Pamiętam taki mecz, który decydował o Mistrzostwie Polski 82. Zbigniew Boniek był zdyskwalifikowany, a ja komentowałem w Łodzi mecz Łódzkiego Klubu Sportowego. Boniek był na tym spotkaniu, siedział obok mnie i słuchał mojej relacji. Ciekawiło go szczególnie, czy jego koledzy z Widzewa, grający na wyjeździe z Ruchem Chorzów, wywalczyli tytuł mistrzowski. I jak się dowiedział, że Widzew po raz kolejny okazał się najlepszy w kraju, to nie wytrzymał i z radości powiedział na antenie – „Dobra, chłopaki, to ja czekam na was w domu i spotykamy się u mnie na imprezie”. Widzewiacy z zaproszenia oczywiście skorzystali. Nie wiem jak kibice...

* Obecnie program zmienił swoją porę emisji i nadawany jest w soboty po godzinie 20, a zamiast łączeń z czterema stadionami prowadzone są relacje z dwóch meczów. Pozostałe są podsumowywane w materiałach reporterskich.

Rozmawiali Paweł Machitko, Jakub Radomski, Mateusz Jaworski
Więcej na ten temat: Wywiady