Historia polskich transferów - wprowadzenie

2010-01-02 10:54:49; Aktualizacja: 14 lat temu
Historia polskich transferów - wprowadzenie
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

Transfery piłkarskie mają swoją odrębną i dosyć bogatą historię. Płacone przez największe kluby Europy grube miliony euro za piłkarzy nikogo już nie dziwią. Obecnie stanowi to standard. Nawet bardzo przeciętne (...)

Transfery piłkarskie mają swoją odrębną i dosyć bogatą historię. Płacone przez największe kluby Europy grube miliony euro za piłkarzy nikogo już nie dziwią. Obecnie stanowi to standard. Nawet bardzo przeciętne zespoły wydają na nowych zawodników kwoty rzędu kilkunastu milionów. W przeszłości było jednak zupełnie inaczej.

Polska po wojnie dostała się pod „opiekę” Związku Sowieckiego. Znaleźliśmy się tuż przy zachodniej granicy wielkiego imperium (tą stanowiło NRD), byliśmy oddzieleni od dynamicznie odbudowywującej i rozwijającej się części Europy, niedosięgniętej przez radzieckie wpływy. Kraj znalazł się za tzw. „Żelazną Kurtyną”. Wprowadzony ustrój socjalistyczny miał oczywiście ogromny wpływ na życie Polaków. W znacznym stopniu zahaczał także o sport. Transfery piłkarskie całkowicie różniły się od tych dokonywanych na Zachodzie.

Polscy piłkarze nie wyjeżdżali za granicę. Nie pozwalały na to władze – ani PZPR, ani piłkarska centrala. W 1957 roku w Szwecji odbywał się zlot najbardziej utalentowanych młodych zawodników z całej Europy. Późniejszy selekcjoner polskiej drużyny narodowej, Kazimierz Górski zabrał na niego dwóch 14-latków – Wiesława Korzeniowskiego (Legia Warszawa) i Stanisława Dawidczyńskiego (Łódzki Klub Sportowy). Pierwszy z nich w Skandynawii pokazał się ze znakomitej strony. Obecni w Malmokoeping wysłannicy najmocniejszych klubów Starego Kontynentu zachwycali się poczynaniami tego młodego chłopaka. Na wyjazd nie było jednak żadnych szans. Oficjalnie w PRL transferów zagranicznych nie było w ogóle.

– Jako kraj o ustroju socjalistycznym nie mogliśmy sobie pozwolić na jakąkolwiek sprzedaż zawodników. To byłoby uznane na handel ludźmi – wyjaśnia były bramkarz reprezentacji Polski, Jan Tomaszewski. W grę wchodziły zatem założenia ideologiczne. Komuniści z miejsca odrzucali wszystko, co pochodziło z Zachodu, uznając to za zupełnie zbędne, niepotrzebne i szkodliwe. Raj był tu, w Polsce, ale tylko teoretycznie. Korzeniowski i Dawidczyński stracili szansę na znalezienie się w innym, lepszym piłkarskim świecie, na zrobienie wielkiej zagranicznej kariery.

Władze w końcu zdecydowały się na zliberalizowanie swojego stanowiska odnośnie wyjazdu piłkarzy z kraju. – Zdecydowano, że będą mogli wyjeżdżać z kraju po ukończeniu 30 roku życia. Jeśli oczywiście na to zasłużą – mówi Tomaszewski. Taki układ był niejako ustępstwem ze strony PZPR, ale w praktyce okazał się krzywdzący dla wielu graczy. Tak było w przypadku jednego z dwóch pierwszych Polaków, którzy wyjechali na Zachód. Po zremisowanym 1:1 meczu towarzyskim z Anglią [rozegranym w 1966 roku na ówczesnym obiekcie Liverpoolu, a dzisiaj Evertonu, Goodison Park – przyp. red.] propozycję przejścia do Evertonu otrzymał strzelec bramki dla Polski, napastnik ŁKS Jerzy Sadek (ofertę miał też otrzymać, jak sam zapewnia, obrońca Jacek Gmoch). „The Toffees” oferowali 100 tysięcy funtów. Sadek wyjechał dopiero sześć lat później, do Sparty Rotterdam. Swoje najlepsze lata miał już jednak za sobą. Drugim naszym rodakiem grającym jako pierwszy w historii poza granicami Polski był Janusz Kowalik. Parę miesięcy po potyczce z Anglikami wyjechał do Stanów Zjednoczonych (grał w Chicago Mustangs i California Clippers). Rok później przeniósł się do Holandii (występy m.in. w barwach NEC Nijmegen), gdzie pozostał już do końca kariery (wyłączając dwa epizody w Chicago Sting).

Kwoty, jakie płacono później za polskich zawodników były niewielkie. Kluby otrzymywały jedynie ekwiwalent za wyszkolenie piłkarzy. Sumy te sięgały maksymalnie 100 tysięcy dolarów. Rekordowy – jak na tamte czasy – był transfer Zbigniewa Bońka z Widzewa Łódź do Juventusu Turyn (1982 rok). Opiewał bowiem na ponad dwa miliony dolarów. Nieustannie jednak istniała groźba wycofania prawa do angażu u zagranicznego pracodawcy – uprawniający do wyjazdu ze granicę paszport mógł zostać w każdej chwili odebrany. Tak po Mundialu w 1974 roku groził Bolesław Kapitan, szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego: „Powiedzcie, którzy piłkarze chcą wyjechać na Zachód, to ja im zablokuję paszporty”. Deyna, Tomaszewski, Lato i inni brązowi medaliści Mundialu w RFN musieli czekać jeszcze kilka lat, aby podpisać kontrakty z europejskimi klubami. Sytuacja uległa zmianie w latach 80’, kiedy to dolne kryterium wyjazdu zostało obniżone do 28-26 lat, a „magiczna trzydziestka” odeszła do komunistycznego lamusa. Wzrosła też rola klubów w kontrolowaniu warunków finansowych zagranicznych transakcji.

W transferach krajowych polityka również stała na pierwszym miejscu. Określone departamenty władzy stały za poszczególnymi klubami. Wojskowymi klubami były: Legia Warszawa, Śląsk Wrocław i Zawisza Bydgoszcz. – Legia, Śląsk i Zawisza brały sobie kogo chciały – opowiada Tomaszewski. Te trzy zespoły miały ogromną władzę – do odbycia zasadniczej służby wojskowej ściągani byli najlepsi piłkarze z całej Polski. W tych działaniach prym wiodła Legia. Kazimierz Deyna ukrywał się w Łodzi, konkretnie w ŁKS, przed Wewnętrzną Służbą Wojskową. Zaciągnięty początkowo w koszary, później został w Warszawie. Klub z Łazienkowskiej po odbyciu służby w mundurze oferował bardzo dobre warunki i życia, i pracy. Dlatego wielu piłkarzy decydowało się na pozostanie w CWKS-ie. Byli to m.in. Lucjan Brychczy, Bernanrd Blaut i Stefan Majewski.

Proceder ten spotykał się z ogromną nienawiścią w klubach, którym zabierano najlepszych zawodników. Wrogość do Legii była tak ogromna, że przetrwała do dzisiaj. Działań „Wojskowych” nie mogą im wybaczyć m.in. fani poznańskiego Lecha. Kibice „Kolejorza” – szczególnie ci starsi – mają żywo w pamięci szczególnie przypadek Mirosława Okońskiego, który stał się poniekąd symbolem działań klubu z Warszawy, a wymierzonych akurat w Lecha. Klub ze stolicy Wielkopolski wyjątkiem jednak nie był. Mundurowi brali po kolei wszystkich tych, którzy zapowiadali się na w miarę niezłych futbolistów.

Poza Legią na polskim rynku transferowym dominował Górnik Zabrze, lecz w jego przypadku powód był nieco inny. Do dzisiaj zabrzanie pozostają jedynym klubem z naszego kraju, który dotarł do finały europejskich rozgrywek [przegrany finał Pucharu Zdobywców Pucharów w 1970 roku 1:2 z Manchester City – przyp. red.]. Sukcesy krajowe i międzynarodowe zaowocowały tym, że każdy piłkarz marzył o tym, by zagrać w Górniku. Dlatego też nikogo nie trzeba było długo namawiać, by zdecydował się na założenie koszulki w biało-niebiesko-czerwonych barwach. Pieniędzy było sporo, ponieważ górnictwo stanowiło jedną z dominujących gałęzi przemysłu ciężkiego, na którym to z kolei opierała się gospodarka PRL. W rezultacie, z łatwością ściągano takich graczy, jak choćby Ernest Pohl (Legia Warszawa) czy Jerzy Gorgoń (MGKS Mikulczyce).

Wielkich pieniędzy, przynajmniej na początku, przy okazji transferów krajowych nie było. Dalej płacono jedynie skromne kwoty za wyszkolenie. – Pieniądze nie były problemem, bo było ich dużo. Nie było jednak co za nie kupić – tłumaczy Tomaszewski. Sytuacja zmierzała jednak ku dobremu i w latach 80' sumy płacone za piłkarzy przez kluby ekstraklasy sięgały milionów złotych. Rekord dekady padł w roku 1983 – za 21 milionów złotych Dariusz Dziekanowski przeszedł z Gwardii Warszawa do Widzewa Łódź. W późniejszych latach natomiast tendencja odwilży utrzymywała się, a całkowite rozluźnienie więzów krępujących transfery wewnętrzne i zewnętrzne nastąpiło wraz z transformacją społeczno-ustrojową końca przedostatniej dekady ubiegłego wieku.

O ile w Polsce problemy ze zmianą klubu nie były tak ogromnych rozmiarów, by nie można było się z nimi uporać, to w przypadku wyjazdów za granicę stopień trudności zdecydowanie wzrastał. Nieraz piłkarzy będących w życiowej formie zmuszano do pozostania w rodzimej lidze, skazując ich tym samym na przeciętność. Może nie tyle w kontekście umiejętności piłkarskich, bo świetnych piłkarzy mieliśmy wielu. Chodzi raczej o szarzyznę PRL i brak jakichkolwiek możliwości na dobicie do pewnego poziomu, który reprezentowali wybitni europejscy piłkarze. I sami zawodnicy, i my jako naród, straciliśmy bardzo wiele. Bo w tamtych czasach potencjał w naszych graczach drzemał niesamowity.

Mateusz Jaworski
Więcej na ten temat: Historia polskich transferów