Fabregas ponownie w domu, czyli "In Arsene we don't trust"

2011-08-15 21:50:18; Aktualizacja: 13 lat temu
Fabregas ponownie w domu, czyli "In Arsene we don't trust"
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

- To spełnienie moich marzeń – zdradził Cesc Fabregas po podpisaniu pięcioletniej umowy z Barcelony. Jeżeli transfer Alexisa Sancheza dłużył się fanom „Blaugrany”, a kibice w Europie byli nim (...)

- To spełnienie moich marzeń – zdradził Cesc Fabregas po podpisaniu pięcioletniej umowy z Barcelony. Jeżeli transfer Alexisa Sancheza dłużył się fanom „Blaugrany”, a kibice w Europie byli nim nieco już znudzeni, to koniec sagi z udziałem Fabregasa można porównać do emisji ostatniego odcinka „Mody na sukces”. Tyle że hiszpański rozgrywający wreszcie wrócił do starych ziomali z La Masii, a potomkowie Ridge’a Forrestera jeszcze przez kilka pokoleń będą zarywać wnuczki i prawnuczki (może prawnuki?) Brook.



Fabregasowi nie zabrakło klasy. Katalońskie media przez minione trzy lata zdążyły zrobić z Arsene’a Wengera potwora, który skazuje piłkarza na nieludzkie męki, wbrew woli zatrzymując go w Londynie. I choć przypadków, gdy oswobodzeni z jarzma znienawidzonego pryncypała, piłkarze zaraz po zmianie pracodawcy wylewali na niego kubeł pomyj, Fabregas uderzył w zupełnie inne tony. – Pożegnaliśmy się w piątek. Nie ukrywam, że emocje wzięły górę. Sądzę, że nie ma słów, którymi mógłbym opisać to, co dla mnie zrobił. Dzięki niemu stałem się mężczyzną, dzięki niemu jestem dzisiaj tutaj, z wami, i realizuję dziecięcy marzenia – zdradza. Co bardziej wtajemniczeni dodają, że nie obeszło się bez urojenia łezki.

Fabregas był kapitanem Arsenalu, rozegrał w jego barwach ponad 300 spotkań, strzelił dokładnie 57 bramek. Systematycznie ogołacani z gwiazd, kibice „Kanonierów” upatrzyli w nim nowego ulubieńca, którego oklaskiwać gotowi byli częściej, dłużej i intensywniej. Fabregas miał w Londynie wyśmienite perspektywy, by stać się przyszłą legendą Arsenalu, by zaskarbić sobie uznanie także przyszłych pokoleń fanów ekipy z północnej części stolicy Anglii. Do pewnego momentu wszystko szło właśnie w tym kierunku, ale gdy z nieźle zapowiadającego się młokosa ewoluował w jednego z najlepszych piłkarzy całej Premier League, mantra Arsenalu zaczęła przeszkadzać. „Era Fabregasa” (termin stworzony na potrzeby tekstu) przypadła akurat na okres – trwającej do dziś – posuchy w trofea. Od 2005 roku, kiedy piłkarze Wengera zdobyli FA Cup, wnętrze klubowej gabloty nie uległo zmianie.



- Byliśmy w finałach, w półfinałach, ale zawsze czegoś brakowało. Ciężki było mi to zaakceptować. Nie chodzi może o to, że nie wygrywaliśmy danych rozgrywek, ale wpadliśmy w pewną rutynę – za każdym razem powtarzała się identyczna historia i w bardzo podobny sposób wszystko się waliło. Jeżeli jest coś, czego mogę najbardziej żałować w swojej karierze, to że nie wygrałem jako kapitan z Arsenalem żadnego trofeum – ciągnie Fabregas. W takich sytuacjach wydaje się naturalne, aby winę zepchnąć na menadżera. Nie udało się raz? OK, trudno. Drugi raz? No, pech, ale coś musi się ruszyć. Wenger tymczasem przez wielu uznawany jest za trenerskiego geniusza, który może i stracił uznanie współczesnych, ale potomni kunszt francuskiego trenera z pewnością będą czcili. Z takim postrzeganiem osoby Wengera polemizuje Martin Samuel, felietonista „Daily Mail”. Otóż wskazuje na dość interesujący aspekt, a mianowicie, że opiekun Arsenalu ma wyjątkowe zamiłowanie do komplikowania sobie życia. Finansowe Fair Play jeszcze raczkuje, ale Wenger już narzeka, że on do nowych przepisów musi się dostosować; pieniądze na transfery ma, ale woli brnąć po sukces oszczędzając; wie, że jego drużynie brakuje piłkarzy o silnych charakterach, charyzmatycznych przywódców, woli jednak ściągać gołowąsów i milczków; zdobyte trzy punkty po słabej grze go nie cieszą, Wenger wymaga efektownych wygranych, na nastawionych na punktowanie za wszelką cenę rywali psioczy. Ot żeby nie było zbyt łatwo.

I tak, skoro łatwo, czy wręcz sielankowo –broń Boże! – nie jest, nie może być zaskoczeniem, że marzący o zwyciężaniu piłkarze przenoszą swoje talenty gdzie indziej. Wiara w Wengera gaśnie, bo ten nie jest w stanie dostarczyć dowodów na to, że jego wizjonerska koncepcja – utrudniania sobie życia na każdym kroku, de facto – działa. Wenger chciałby statusu, dajmy na to, mędrca, który opowiada poganom o Bogu, a ci go słuchają jak zaprogramowani. Jednak gdy jednemu ukradną młotek, a dziecko drugiego śmiertelnie zachoruje, powiedzą – e, Panie, ten Bóg to nie istnieje! Piłka to nie wiara, w futbolu dokumentujesz wartość swoich pomysłów wyłącznie rezultatami.

Fabregas – przez ubiegłe dwa sezony – jeszcze starał się zaufać menadżerowi. W ostatnich rozgrywkach, standardowo, wszystko układało się dla Arsenalu całkiem nieźle, w końcu pojawiła się szansa na przerwania impasu i zgarnięcie pucharu. W finale Curling Cup przyszło im się zmierzyć z Birmingham City, później zdegradowanym na zaplecze angielskiej ekstraklasy. I co? Kontuzjowany Fabregas tylko się przyglądał, jak jego koledzy wypuszczają z rąk zwycięstwo, a menadżer bezradnie rozkłada ręce. Pal licho z prestiżem Pucharu Ligi – Arsenal mógł wyleczyć się z nieprzyjemnego kompleksu, odzyskać wiarę w teorie Wengera. Ale – raz już kolejny – wszystko spektakularnie się posypało. Zawodnicy Alexa McLeisha byli górą, Arsenal wygrał ledwie 2 z późniejszych 12 spotkań Premier League, rzecz jasna odpadł z Ligi Mistrzów i – jak „błyskotliwie” zauważył Fabregas – wszystko skończyło się jak zawsze.



Skoro w Wengera zwątpił sam kapitan, „role model” i wzór dla młodszych zawodników, rozgrywający zespołu, dlaczego inaczej ma być w przypadku pozostałych wiodących jednostek? Samir Nasri chyba podjął już decyzję, marudzić zaczął też Robin van Persie. Wspominałem o tym w zapowiedzi sezonu, ale powtórzę – na naszych oczach Arsenal wypada z gry o mistrzostwo Anglii, a uparty Wenger tylko daje pożywkę swym przeciwnikom. Spirala nakręca się sama.



Wracając jeszcze do Fabregasa – jeśli idzie o sferę pozasportową, to faktycznie może skakać z radości. Wraca do domu, rodzinę i przyjaciół będzie miał na wyciągnięcie ręki, w Barcelonie spotka się ze znajomymi jeszcze z czasów treningów w osławionej klubowej akademii. Sportowo zaś ledwie zwiększa pole manewru Pepa Guardioli, który przecież nagle nie zrezygnuje z koncepcji Xavi-Iniesta plus ubezpieczający ich Busquets/Keita. Fabregas nie jest typem piłkarza, który byłby w stanie zająć czyjeś miejsce w tercecie M-V-P – w tej kwestii panuje jednomyślność (tak przynajmniej sądzę). Będzie natomiast idealnym zmiennikiem dla wspomnianych Xaviego bądź Iniesty, nieprzerwanie stanowiących motor napędowy drugiej linii Barcelony.

Fabregas zdaje sobie sprawę, że skazuje się niejako na rolę rezerwowego . Podobnie jest przecież w reprezentacji Hiszpanii, zatem nie ma mowy o jakimkolwiek zaskoczeniu. To wysoka cena, jaką chce płacić za ewentualne sukcesy, zważywszy zwłaszcza na status wypracowany przezeń w Arsenalu. Najważniejsze, aby po latach, siedząc spokojnie w fotelu i wspominając tę decyzję, Fabregas nie miał do siebie pretensji, że zwyczajnie przepłacił.

Mateusz Jaworski
Więcej na ten temat: Hiszpania Anglia Publicystyka