Wizyta Schalke w Gdańsku, czyli (przed)sezonowy festiwal nudy

2015-07-23 22:22:17; Aktualizacja: 9 lat temu
Wizyta Schalke w Gdańsku, czyli (przed)sezonowy festiwal nudy Fot. Transfery.info
Marek Ratkiewicz
Marek Ratkiewicz Źródło: Transfery.info

Spotkanie Lechii Gdańsk z Schalke 04 Gelsenkirchen nie było godnym widowiskiem. Zamiast refleksji o tym, kto na boisku był lepszy, a kto gorszy, szybciej zrodzić mogło się pytanie – jaki był sens rozgrywania tego meczu?

Drużyny do starcia przystępowały z zupełnie innegopunktu wyjścia. Lechia niedawno rozpoczęła rozgrywki ligowe, a za sobą miałaserię meczów towarzyskich, w tym dwa z ligowymi znajomymi Schalke – Hannoverem iWolfsburgiem. Mecz nie był więc dla nich ani nieczęstą okazją do powąchaniaeuropejskiej piłki, ani ważnym testem przed ligą. Zespół z Gelsenkirchen poletniej przerwie rozegrał zaś raptem kilka towarzyskich spotkań, a Lechia byłakolejnym, niewiele znaczącym etapem przygotowań do nowego sezonu. Dowodem nanieco wymuszony – bo chyba jedynie marketingowy – charakter wizyty Niemców w stolicyPomorza była ich krótka ławka rezerwowych, ograniczona właściwie do zawodnikówmogących zmienić gwiazdy z wyjściowej jedenastki, te z kolei – w tym mistrzświata Julian Draxler – z oczywistych powodów w Gdańsku pojawić się zwyczajniemusieli. W piknikowym nastroju byli też kibice – choć mniej niż tydzień temuprzy okazji wizyty Wolfsburga – dlatego samo spotkanie było, szczególnie w drugiej połowie, jedynie lunchem przed szykowanym po meczu grillem.

Pierwsza odsłona była etapami gorzkim dowodem, jaka przepaśćdzieli Ekstraklasę i Bundesligę. Pressing, jakie wywierało momentami Schalke, uniemożliwiał gospodarzom wyprowadzanie akcji. Ale nie można być też całkowicie krytycznym.Długo w obronie i w pomocy walczył Leković, na pochwałę zasługiwał właściwiecały blok defensywny gospodarzy. Polski zespół coraz częściej przedzierał się wpole karne rywali, a szczególnie groźne były akcje prawym skrzydłem. Z rozwojemkażdej akcji, jej siła drastycznie jednak spadała, ostatecznie nadzieje kończącna jęku zawodu publiczności. Przyczyną takiego stanu rzeczy była niedokładność,której przy uderzeniach brakowało Buksie, Nazario czy Wiśniewskiemu. A Schalkegrało ospale, jedynie od czasu zbliżając się do bramki Łukasza Budziłka zasprawą bardzo aktywnego Maxa Meyera, bodaj największej nadziei niemieckiejdrużyny. Na prawym skrzydle imponował też nieco niepozorny Leroy Sane, coostatecznie skończyło się niespodziewanym – mając na uwadze dotychczasowyprzebieg meczu – trafieniem zaraz przed przerwą. Bramkę można było niestety zapisać nakonto dotychczas pozytywnego Lekovicia.

O tyle o ile pierwsza połowa była widowiskiem średnim, z obiecującymiakcjami Lechii kończącymi się zawodem czy przebłyskami Draxlera i Aogo z piłkąlądującą na trybunach, tak po zmianie stron na boisku zapanowała solidna nuda. Zboiska zszedł wspominany Draxler, a Jerzy Brzęczek, zgodnie z przedmeczowądeklaracją, do gry oddelegował drugą jedenastkę, która zaprezentowała futbol wyraźniebardziej ociężały od tej z pierwszych 45 minut. Na wyróżnienie zasłużylijedynie defensorzy – solidny Rudnilson czy chyba najaktywniejszy zarówno w obrębieswojej jedenastki, jak i pod tą rywala Paweł Stolarski, który dwukrotnie skakałdo gardeł z rywalami, w tym z pozostającym wciąż na boisku Meyerem.  Swoje okazje marnowali piłkarze ofensywni. Schalkez kolei w żadnym stopniu nie zależało na podwyższeniu wyniku, a wprowadzony wprzerwie Klass Jan Huntelaar był zupełnie niewidoczny. Najaktywniejszy wciążpozostawał strzelec bramki, Leroy Sane, nieustannie szalejący na skrzydle.

Wynik spotkania nie uległ zmianie, a kibice zgromadzeni naPGE Arenie mogli mówić o sporym rozczarowaniu. Niewielką aktywnościącharakteryzowało się tez pomeczowe spotkanie zawodników z dziennikarzami bo, oile lechiści chętnie i licznie odpowiadali na ich pytania, tak przedstawicieleSchalke, z Meyerem i Draxlerem na czele, czym prędzej uciekali do zmierzającegona lotnisko autokaru. Na chwilę rozmowy dali się przekonać jedynie JohannesGeis i tryskający humorem Horst Heldt, dyrektor sportowy klubu.