Było ich trzech

2011-02-03 15:39:38; Aktualizacja: 13 lat temu
Było ich trzech
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

Fernando Torres, Luis Suarez i Andy Carroll. Za sprawą ich transferów ostatni dzień zimowej sesji transferowej stał się jedynym w swoim rodzaju, jakiego nie pamiętają nawet najstarsi koneserzy handlu piłkarzami(...)

Fernando Torres, Luis Suarez i Andy Carroll. Za sprawą ich transferów ostatni dzień zimowej sesji transferowej stał się jedynym w swoim rodzaju, jakiego nie pamiętają nawet najstarsi koneserzy handlu piłkarzami. Całe szczęście, że było czym się emocjonować – chyba nikt nie czuł dreszczy na myśl o powtórce ze stycznia ubiegłego roku. Nigdy więcej dealine’ów, których punktem zapalnym jest RZEKOMO widziany na lotnisku w Manchesterze David Silva.

Ta transferowa układanka domino ruszyła za sprawą Torresa. Hiszpan już latem dumał, co by tu zrobić – w końcu wyrzucili faceta, który go do Liverpoolu w ogóle sprowadził i tak fantastycznie pozwolił zaadaptować się w realiach Premier League, a zespół niebezpiecznie zbliżył się w tabeli – i nie tylko – do grupy ligowych przeciętniaków. Ale nie, nowy trener, nowi piłkarze i ogólnie nowe nadzieje – podszywane przede wszystkim jednak nieuzasadnionym optymizmem zmiany na lepsze, bo przecież zawsze po zimie przychodzi wiosna – w połączeniu z fanatyzmem kibiców, skutecznie uziemiły Torresa na Anfield. Poza tym, Roy poprosił, żeby został. Kto odmówi dziadkowi?

Zawodnik prawie zawsze zbiera się na myślenie o przyszłości, tak filozoficznie i strasznie doniośle, dwa razy do roku. Lipiec i sierpień oraz styczeń – tylko trzy miesiące ogółem. Skoro zastanawiał się Torres nad sensem swojej piłkarskiej egzystencji w Liverpoolu pół roku wstecz, drugiej takiej okazji nie mógł zmarnować. I doszedł do – jak sam przyznaje – podobnych wniosków, że czas się stąd zmywać. Na początku sezonu echem odbiły się mundial i uraz z finałowej potyczki przeciw Holendrom, dalej lepiej nie było. Mizerna forma Torresa zgrała się z fatalną postawą klubu na krajowym froncie. Drużyna podupadła do tego stopnia pod Hodgsonem, że nie krępowali się z nagłymi wybuchami salw śmiechu nawet sympatycy Evertonu (postawę „The Toffees” w tych rozgrywkach także należałoby przemilczeć). Też mi wielkie odkrycie – patrzy chłop na tabelę, a tam wprost wymarzeni rywale w bezpośredniej walce. Stoke City, Blackpool, Blackburn Rovers – każdy mistrz świata i Europy marzy, by stawać w szranki z Ianem Evattem i Robertem Huthem.

Miał Torres nawet taki mecz, w którym dotykał piłki rzadziej od Pepe Reiny. Sytuacji niedomagającego snajper nie zmieniło strzelenie kilku bramek. Nie mogło. Prawda wychodziła na wierzch stopniowo, większość zdawała sobie sprawę z faktycznego stanu umysłu Torresa, przysłaniając ją jednak tłumaczeniem prozaicznym i zwłaszcza łatwiejszym do przyjęcia. Nie ma formy i koniec, kropka. Kiedyś będzie miał, tak jak kiedyś Liverpool wróci do czołówki.

Dwa, może trzy dni przed północą 31. stycznia Torres obudził się i przed oczami ujrzał kolejne sześć miesięcy męki w mieście i w klubie, których miał już po dziurki w nosie. Zdał sobie sprawę, że dalej tak nie pociągnie. Jak każdy, kto ma w perspektywie długie miesiące robienia czegoś przezeń znienawidzonego lub przebywania w miejscu, które wzbudza u niego odruchy wymiotne. Wziął więc sprawy w swoje ręce, zadzwonił do agenta, a ten niemal na sygnał zaczął skakać pod sufit z radości, że wreszcie trafiła mu się robota ciekawsza od negocjowania prolongacji kontraktu. W końcu do pilotowania wielkich transferów Antonio Sanz się narodził.

Przywiązanie? To była jednokierunkowa miłość. Skoro Torres wykiwał Atletico Madryt, kibice Liverpoolu nie mieli prawa żądać czegokolwiek więcej. Przenosząc się na Wyspy wskoczył dwa poziomy wyżej, wszedł w świat klubowego futbolu na topowym poziomie, zasmakował, zadomowił się i ani myślał gdziekolwiek ruszyć. Jeżeli Liverpool zapewniłby w tej kwestii stan permanentny, Torresowi tylko w to graj. Lecz wszystko potoczyło się nie tak, jak miało w zamyśle zainteresowanych stron. Do zniesienia byłby incydent i natychmiastowy powrót do elity, co przerabiał niedawno choćby Milan. Widzenia na to w przypadku Liverpoolu były jednak wątłe, Hodgson sportowo doprowadził team niemalże do ruiny. Bez znaczenia było, że rozwiązały się sprawy własnościowe – w nieskończoność nikt nie będzie czekał, aż w zaciszu gabinetów padną decyzje o hurtowych wzmocnieniach.

Torres nacisnął na Liverpool, przezornie już zabezpieczony osobą Suareza. Atak marzeń tej dwójki istniał jedynie w głowach niepoprawnych marzycieli, oderwanych od realiów. Losy obu były ze sobą sprzężone – im bardziej zbliżał się transfer byłego już napastnika Ajaksu, tym faktycznie dalej od Liverpool był Torres. Jego sprzedaż została uznana przez Johna W. Henry’ego i Toma Wernera za bezsprzecznie korzystną, bowiem w takim razie żądana przebudowa mogła odbyć się bez – w innym przypadku, koniecznego – odkręcenia kurka z gotówką. Sfrustrowanego, sportowo dalekiego od przynajmniej przyzwoitości Torresa nie opłacało się trzymać za wszelką cenę. Tym bardziej za cenę 50 milionów funtów.

Momentalnie przyspieszyła sprawa Suareza. Jego pozyskanie „prawie” zaklepane było już od kilku dni, a wiadomo, że diabeł tkwi w szczegółach. Choć drżenia do ostatnich minut nie było, wiele osób musiało się napocić, by dopiąć o czasie wszystkie formalności związane z transakcją. Co innego Carroll, uczestnik typowego transferu „last minute”. Wrażeniami może się wzajemnie podzielić z Davidem Luizem i Torresem właśnie.

Jeszcze rano o Carrollu przebąkiwał (przy okazji, tak mógł faktycznie zareagować Mike Ashley) Harry Redknapp. Gdy jednak padła astronomiczna kwota ponad 30 milionów funtów za napastnika obiecującego, fakt, ale pozostającego na dorobku w najlepszej lidze świata, menadżer Tottenhamu migusiem się wycofał i zaczął żebrać o Phila Neville’a. Liverpool miał w domyśle furę pieniędzy, która wymagała tylko drobnej dopłaty dla sfinalizowania transferów Suareza i Carrolla.

Wyznacznikiem posiadania nadmiaru funduszy jest możliwość przepłacania. Jeżeli dorzucimy do tego szereg okoliczności pobocznych, jak specyfika transfer deadline day, niewielki wybór w samej końcówce tego mniej sprzyjającego wielkim zakupom okienka i presję wykonania ruchu w odpowiedzi na utratę jedynej obok Stevena Gerrarda gwiazdy, gracza zdolnego do regularnych wyczynów na poziomie „world class”, Liverpool został postawiony niejako pod ścianą. Zamianę Torresa na Suareza od biedy można było przyjąć, zachowane zostałoby status quo. Ale wypalonego bożyszcza liverpoolskich tłumów udało się opchnąć za całkiem pokaźną sumkę, a to otworzyło furtkę do gruntownej przebudowy przedniej formacji. Na chwilę obecną ani Suarez i Carrollem z osobna nie dorównują tamtemu Torrresowi, ani ten Torres ma niewiele wspólnego z tamtym, więc wszelkie gdybanie można sobie darować. Kluczowa okazała się decyzja o swoistym odcięciu pępowiny. Liverpool – biorąc pod uwagę nawet potencjalny renesans strzeleckich szaleństw Torresa – pozbył się gracza, pod którego w minionych sezonach podporządkowywano wszystko.

Nie ma Gerrarda? No, kurczaki, trudno. Ale Torres coś strzeli! Były wyniki, to nikt nie narzekał. Nad problemem pochylano się, gdy nie szło. Wnioski radością nie napawały.

Przed identycznym dylematem stanął swego czasu Inter. Fenomenalny Zlatan Ibrahimović zrobił z mediolańczyków „one-man team”, uzależniony od skoków i spadków formy swego gwiazdora. Trafiła się jednak propozycja Barcelony, oferującej 50 milionów euro i Samuela Eto’o (wówczas poruszałem ten temat tutaj). I Mistrzowie Włoch postanowili o zmianie planu i wywróceniu dotychczasowego porządku do góry nogami. O utworzeniu prawdziwej drużyny, kolektywu rozkładającego odpowiedzialność między siebie. Liverpool obrał ścieżkę analogiczną. Oba przypadki łączy też możliwość dysponowania sporą kwotą na taki remanent – tak, Diego Milito wydawał mi się pamiętnego lata również przepłacony.

Carroll podążał w Newcastle ku statusowi godnego posiadacza „9″ na plecach. Aż 11 ligowych goli dało debiut w reprezentacji Anglii i znacznie wywindowało cenę. Na St James’ Park zaczęli rzucać sumy na zdrowy rozum nieakceptowalne i jeszcze nieuzasadnione, co uważano za i tak niepotrzebne, skoro krnąbrny napastnik nigdzie się nie rusza. Tyle że menadżerem jest obecnie Alan Pardew, a nie Chris Hughton. Nazwiska właściciela nie przytoczę. Chyba nie potrzeba.

Nie ma jasnej wersji co do tego, komu zależało na transferze Carrolla, a komu nie. Piłkarz oskarżył dyrektora sportowego Derek Llambiasa o podetknięcie pod nos przygotowanej prośby o pozwolenie na transfer i przekonującą sugestię, by świstek podpisał bez zbędnych oporów. Ashley natomiast zdążył wcześniej zatankować po korek własny helikopter i w geście samarytańskim wsadził Carrolla do środka, życząc przyjemnego lotu.

- Nie chciałem odejść. Było mi przykro, że po tym wszystkim, co zrobiłem dla klubu, już im na mnie nie zależało – ze łzami w oczach wydukał Carroll. Jak na moje, to było zupełnie odwrotnie – Llambiasowi i Ashley’owi zależało bardzo, bardzo, aż zbyt bardzo. Zostawiając na boku kwestie sentymentalne, Newcastle otrzymało ofertę z gatunku tych, których odrzucenie zakrawa na grzech ciężki. A mimo to pierwszych dwóch nie zaakceptowano! Żale Carrolla też do mnie nie trafiają – gdyby był takim kozakiem, jakim malują do brytyjskie media, kochającym Newcastle, postawiłby sprawę jasno i Ashley, nieco zakłopotany, co najwyżej poklepałby go po plecach za lojalność. A tak, oczka zapaliły się na myśl o Liverpoolu i o podwyżce, rzecz jasna. Miłość w futbolu nie istnieje. Regułę potwierdza Pardew.

- W żadnym razie nie wymusiliśmy na Andym odejścia. Chcę to podkreślić. Miał z nami ważny pięcioletni kontrakt, podpisany w październiku, więc nawet kolejna renegocjacja byłaby i tak przesadą. Andy to wspaniały człowiek, świetny piłkarz, więc żałuję, że odszedł. Ale to była jego decyzja. Nic nie było w stanie go przekonać – mówi menadżer „Srok”.

Nie taki święty Andy, jakim się malował. Jego transfer przebiegł podobnie do tego Torresa – obaj odeszli w kiepskiej atmosferze, oskarżani przez lokalne persony o niewierność i zakłamanie, budzący niezdrową nienawiść wśród rozkochanych kibiców. Pewien ktoś już przekonywał, że całowanie herbów to pusty gest, równoznaczny śpiewkom o bezgranicznym przywiązaniu do barw, do miasta, do kibiców. Publiczne palenie koszulek z nazwiskami poszczególnych zawodników to przekroczenie granicy, spowodowane jednak zbyt łatwowiernym obdarzaniem piłkarzy zaufaniem. To trudne, ale wypracowanie dystansu w ich postrzeganiu jest niezbędne, by takich sytuacji uniknąć. Bo futbolista jest przede wszystkim człowiekiem zarabiającym kopaniem piłki na życie, każdy chce też zarobić jak najwięcej u jak najlepszych.

Oh, naszło mnie na roztrząsanie spraw niezwykle delikatnych, kibicom-romantycznym kochankom jeszcze się niechybnie narażę. A pointa miała być przecież taka, że szalony ostatni dzień stycznia – zakładam to z wielkim prawdopodobieństwem – okaże się ważnym punktem zwrotnym dla Torresa, Suareza i Carrolla oraz ich nowych klubów. Więcej, wszyscy oni skorzystają. A nikomu nie zależało przecież, by zostało po staremu.

Mateusz Jaworski
Więcej tekstów znajdziecie na www.transfersblog.pl
Więcej na ten temat: Publicystyka