Liga Europy - najbardziej niedoceniane klubowe rozgrywki świata

2015-04-24 01:38:37; Aktualizacja: 9 lat temu
Liga Europy - najbardziej niedoceniane klubowe rozgrywki świata Fot. Transfery.info
Piotr Przyborowski
Piotr Przyborowski Źródło: Transfery.info

Ma oprawę, ma nagrody, ma świetnych piłkarzy, jednak wciąż w wielu miejscach jej reputacja jest bliska krajowym pucharom. Mowa tu oczywiście o Lidze Europy , którą śmiało można nazwać najbardziej niedocenianymi klubowymi rozgrywkami świata.

Notka z historii
Liga Europy powstawała w 2009 roku na bazie wcześniejszego Pucharu UEFA, traktowanego w ostatnich latach swojego życia mocno po macoszemu. Najdziwniejszą, być może sprawiającą, że tamte rozgrywki były ciekawsze, a może wręcz przeciwnie, zasadą była tak, na mocy której w fazie grupowej rozgrywano tylko po jednym meczu z każdą drużyną, ale grupy składały się z pięciu drużyn.

Wszystko zaczęło się jednak znacznie wcześniej, bowiem w 1954 roku, kiedy to Szwajcar Ernst Thommen postanowił stworzyć rozgrywki, dzięki którym kibice mogliby oglądać futbol na wysokim poziomie regularnie przez cały sezon. Wraz z kilkoma działaczami piłkarski wizjoner dopiął swego i 2 marca tego kolejnego roku na kongresie UEFA w Wiedniu ogłoszono regulamin zupełnie nowych rozgrywek - Pucharu Miast Targowych.

W pierwszych latach w PMT startowało 12 drużyn (każda musiała być z innego miasta w myśl zasady „jedno miasto, jedna drużyna”), z czasem jednak rozgrywki tak się rozrosły, że podczas ostatniej edycji startowało w nich aż 64 kluby.

Nie do końca więc wiadomo, czemu UEFA nie bierze tych rozgrywek pod uwagę w oficjalnych statystkach. Oczywiście, nie nadzorowała ich, oczywiście - to za sprawą niej te zostały przemianowane na Puchar UEFA w 1971 roku, ale na swojej oficjalnej stronie europejska federacja odwołuje się do nich jako początki dzisiejszej Ligi Europy. W tej sprawie federacja w ostatnim czasie chyba podobnie postąpiła z NextGen Series, czyli rozgrywkami wypartymi przez Ligę Młodzieżową UEFA.

Nowy format z większym rozmachem
Takim sloganem UEFA postanowiła reklamować swoje nowe rozgrywki pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. Federacja postanowiła stworzyć coś o "unikalnym charakterze sportowym", coś, co będzie atrakcyjniejsze dla zarówno kibiców, jak i sponsorów. Patrząc z perspektywy już pięciu lat istnienia LE nie można powiedzieć, by federacja zawiodła. Udało się zdobyć kilku naprawdę niezłych sponsorów (Hankook czy HTC), w tym tego głównego. W pierwszych latach był nim SEAT, w 2012 roku hiszpańską markę samochodów zastąpił Western Union. Piłki dostarcza Adidas, rozgrywki co roku zyskują zaprojektowany od niemieckiej firmy wzór, mają też (podobnie jak LE) własny hymn, a także naprawdę zjawiskową czołówkę (tutaj ta z pierwszej edycji i oprawę graficzną.

- To ważny krok, dla całego futbolowego środowiska, bowiem więcej klubów, piłkarzy, kibiców będzie mogło zaistnieć na arenie europejskiej w bardzo prestiżowych rozgrywkach. Wierzę, że Liga Europy będzie impulsem do rozwoju dla piłki na naszym kontynencie - twierdził we wrześniu 2008 roku Michel Platini, szef UEFA.

Czego jednak nie udało się europejskiej federacji? Przede wszystkim zachęcenia do naprawdę aktywnego uczestnictwa w LE klubów z Anglii, czyli rynku, na którym te rozgrywki mogłyby naprawdę na siebie mocno zarobić, nie tylko pod względem finansowym. Kluby z Premier League wciąż, brzydko mówiąc, olewają LE, marząc tylko o jednym z czterech, prestiżowych miejsc w Lidze Mistrzów. Nie ulega wątpliwości, że na tych drugich można się wzbogacić znacznie mocniej, ale nawet i ten dysonans w ostatnich latach został zmniejszony.

- Kluby, które zainteresowane są tymi zmianami (większymi nagrodami finansowymi w LE - przyp. red.) stanowią znakomitą większość europejskich drużyn. Wszystkie mają swoją historię i wiernych fanów. Wzrost konkurencyjności tych klubów (w tym finansowej konkurencyjności) zwiększyłaby zainteresowanie tymi rozgrywkami - zapewniał jeszcze w maju 2012 prezes Europejskiego Stowarzyszenia Lig Profesjonalnych Emmanuel Macedo de Medeirosa. Tyle, że wtedy to ci mniejsi (czytaj Portugalczycy, Ukraińcy i reszta Europy) walczyła o to, by Liga Europy był popularniejsza. Nie Anglicy.

Paradoksalnie jednak, Premier League jest trzecią największą siłą w pięcioletniej historii Ligi Europy. Jej przedstawiciele byli dwa razy w finale: pierwszy przegrali (Fulham w inauguracyjnym sezonie 09/10 z Atlético), drugi wygrali (Chelsea w 2013 roku nad Benficą), jednak tylko ten pierwszy był typowym przykładem ligowego średniaka, który może wypłynąć na tych mniej ważnych niż Liga Mistrzów rozgrywkach. "The Blues" swój udział w LE potraktowali bardziej jako turniej pocieszenia po niespodziewanym odpadnięciu z LM. Swój udział przy tym sukcesie miał też na pewno Rafael Benítez, który wcześniej z Valencią wygrał też Puchar UEFA, a w tym sezonie ma duże szanse na triumf z Napoli.

Gra w LE brakiem gwarancji ligowego bytu
Problemem, który z pewnością trapi kluby, które chcą się nieco bardziej zaangażować w LE, jest, że ewentualny sukcesik czy nieco większy sukces wcale nie zapewni nie tylko finansowego sukcesu, ale także utrzymania w krajowej lidze! O ile takie przykłady zdarzały nam się oczywiście też w Lidze Mistrzów. Nie dotyczyło to jednak raczej nigdy drużyn, które do końca walczyły o zwycięstwo w danej edycji.

W LE takich przykładów mieliśmy w ostatnich latach natomiast wiele. Wspomniane już wcześniej Fulham jeszcze pięć lat temu mierzyło się w finale, a teraz okupuje 18. miejsce w Championship, czyli zapleczu Premier League! Blisko spadku z Bundesligi jest Hamburger SV, który kolejny już rok niespodziewanie bije się tylko o utrzymanie, a przecież jeszcze niedawno, bo w sezonie 09/10, zostało odprawione z kwitkiem w półfinale LE właśnie przez Fulham. Spadek zaliczył też Villarreal (półfinał w sezonie 10/11, w tym drużyna prowadzona przez Marcelino odpadła w 1/8) , który nie utrzymał się w Primera División w sezonie 11/12 (rok po sukcesie w LE), zdołał do niej jednak powrócić rok później.

Ciekawa sytuacja miała miejsce w ostatniej edycji. Anży Machaczkała już bez Samuela Eto'o zdołała wreszcie zaistnieć w Europie, jednak odpadła z AZ Alkmaar już w 1/8 finału. W tym samym sezonie Rosjanie zajęli jednak zdecydowanie ostatnie miejsce w Premier Lidze i z hukiem z niej spadli. Również ostatnie miejsce w rodzimej lidze, czyli Primera División, zajął Betis, który też odpadł w zeszłym sezonie w 1/8 (przeciwko ostatecznie zwycięskiej w całych rozgrywkach Sevilli).

Warto jeszcze wspomnieć o dwóch ekstremalnych przypadkach. Unirea Urziceni (mistrz Rumunii z 2009 roku) w sezonie 09/10 dotarł do 1/16 finału LE (wpadli na Liverpool i przepadli) już nie istnieje - w 2011 klub został rozwiązany ze względu na brak licencji. Z kolei Aris Saloniki (1/16 w sezonie 10/11, lepszy okazał się Manchester City) w zeszłym sezonie spadł z greckiej Superligi, a teraz ze względów finansowych tuła się dopiero na trzecim poziomie rozgrywkowym w Helladzie.

Jeszcze większe nagrody, nie tylko finansowe
Już od nowego sezonu zwiększą się znacznie nagrody za awans do europejskich pucharów. Dostanie się więc więcej też klubom, które zameldują się w fazie grupowej Ligi Europy. Legia w tym sezonie zgarnęła 1,3 miliona, w nowym będzie to 2,4 miliona! Dla wspomnianego już przeze mnie wcześniej przykładu klubów z Anglii zachęta to i tak chyba wciąż nie tak duża - przecież spadkowicz z zeszłego roku, czyli Cardiff dostało z praw telewizyjnych razem niż Bayern Monachium i PSG... łącznie.

Dla klubów z Anglii dużo większą zachętą może być natomiast fakt, że zwycięzca Ligi Europy uzyska automatyczny awans do Ligi Mistrzów (ta zasada obowiązuje już w tym sezonie). To może być szansa dla takich zespołów jak Liverpool, Tottenham czy też Southampton na to, by awans do tych elitarnych rozgrywek uzyskać nieco okrężną, ale w sumie krótszą drogą.

Można się wypromować
Liga Europy to wciąż rozgrywki niedoceniane, a szkoda. Poziom emocji niejednokrotnie bije na głowę ten z Ligi Mistrzów, pada też często dużo więcej goli. W tych rozgrywkach pokazali się w przeszłości tacy zawodnicy jak: David de Gea, Sergio Agüero, James Rodríguez, Radamel Falcao, Hulk czy Ander Herrera. Patrząc już tylko na te nazwiska, bez większej dedukcji można stwierdzić, którym nacjom najbardziej zależało w ostatnich latach na dobrym pokazaniu się w tych rozgrywkach.

Bez względu na to, kto zagra w finale Stadionie Narodowym i wygra tegoroczną edycję, można jednak stwierdzić, że Liga Europy, a także stosunek do niej, zmienia się zdecydowanie na lepsze. W tym sezonie Włosi, którzy do tej pory traktowali te rozgrywki po macoszemu, mieli w fazie pucharowej najwięcej przedstawicieli (pięciu), w półfinale zagra Fiorentina i Napoli. Ciała wciąż dają natomiast Francuzi (którzy przez to mocno obsuwają się w rankingu UEFA) oraz Anglicy (oni, jak tak dalej pójdzie, niedługo mogą znaleźć się za Niemcami). Ci pierwsi w fazie pucharowej mieli zaledwie jednego przedstawiciela (Guingamp w 1/16 nie dało jednak rady Dynamo Kijów), z kolei ci drudzy stawili się w niej w ilości trzech klubów, ale... Liverpool poległ od razu wiosną po karnych z Beşiktaşem, Tottenham nie dał rady "Violi", z kolei Everton jako jedyny dostał się do 1/8, tam nawet pokonało wspomniane już Dynamo w pierwszym meczu 2:1, ale... ostatecznie w rewanżu Ukraińcy rozbili "The Toffes" 5:2.

Więcej na ten temat: Liga Europy