Dwa miesiące temu zdobywcy pucharu Ligi Mistrzów z zeszłego sezonu postanowili zastrzec znak towarowy „Liverpool”, uzasadniając to tym, że w obiegu znajduje się wiele nieautentycznych produktów, które mogą być kojarzone angielskim klubem. Władze „The Reds” przekonywały, że w ten sposób w jeszcze większym stopniu będą mogły one zainwestować we wzmocnienia, a także rozbudowę Anfield. Pomimo tego ich starania wywołały oburzenie nie tylko wśród kibiców, ale chociażby burmistrza miasta Joe Andersona.
Dzisiaj wniosek został rozpatrzony przez Urząd Własności Intelektualnej i ku niezadowoleniu pracowników przedstawiciela Premier League, zdecydowano się na odmowę. Wynika to z faktu, że „znaczenie geograficzne” Liverpoolu jako miasta oznacza, że klub nie może rościć sobie prawa do nazwy.
Decyzję tę zdążył już skomentować Peter Moore, a więc dyrektor generalny „The Reds”.
– Czuliśmy się zobowiązani do ochrony klubu piłkarskiego, tym bardziej że uprzednio przyjrzeliśmy się innym podobnym sytuacjom, w których kluby skutecznie zastrzegały nazwy miast w kontekście ochrony swoich praw. Istnieje wiele takich przykładów. Byliśmy przekonani, że musimy to zrobić w imieniu klubu - ale myślę, że uczciwie jest powiedzieć, że nie przewidzieliśmy tego, jak emocjonalne reakcje może wywołać działanie w tym kierunku i to jest nasz błąd. Podczas gdy kontynuowaliśmy gromadzenie potrzebnej dokumentacji, otrzymaliśmy od IPO decyzję odmowną, którą w pełni akceptujemy. Niemniej, kontynuujemy pracę, gdyż mamy wiele innych rzeczy do zrobienia – powiedział Anglik w rozmowie z „Liverpool Echo”.
Zadowolenia z takiego obrotu spraw nie kryją inne kluby piłkarskie z Liverpoolu, jak również zrzeszenia kibicowskie. Tu najlepszym przykładem jest grupa „Spirit of Shankly”, która podczas ostatniego meczu z Newcastle United jawnie protestowała przeciwko działaniom „The Reds”.