Okiem kibica Argentyny: Akt siódmy. Finał finałów!
2014-07-13 15:47:33; Aktualizacja: 10 lat temu Fot. Transfery.info
To finał. Ostatni akapit, pod którym znajdzie się kilka zdań wieńczących turniej rangi mistrzowskiej. Wybór nowego władcy globu znów stoi rywalizacją gorącej Ameryki Południowej z wyrachowaną Europą...
Ale dość tych dyplomatycznych konwenansów i zasad savoir vivre’u! To przecież finał z cyfrą, po której nawet teoria o Iluminatach schodzi na dalszy plan. Zresztą nie wiem czy wiecie, ale w 2006 roku pewien znany argentyński dziennikarz bardzo popularnej gazety sportowej po centrum medialnym poruszał się z tajemniczym zdjęciem. Niewyedukowany światek z Afryki czy Azji nie widział w nim nic poza gruzami. Ale niemieccy koledzy po fachu od razu wpadli we wściekłość i zażądali przeprosin. Poprawność polityczną owy Argentyńczyk po prostu zignorował, bo sam z pochodzenia był Niemcem (jego pradziadek przypłynął do Buenos z poczciwego Karlsruhe). „Przejaw wielkiego dystansu do siebie” - rzekłby postronny obserwator. Bo jeśli chodzi o samo zdjęcie, to przedstawiało one... zbombardowane Drezno z 1945 roku.
Ilość emocji i podtekstów już dawno przekroczyła normy uznane za normalność. To mecz okraszony cyfrą trzy, ponieważ:
- To szansa na trzecie mistrzostwo świata dla Argentyny
- To trzeci finał MŚ z udziałem tych dwóch ekip
- To już trzeci z rzędu pojedynek na MŚ (dwa poprzednie w ćwierćfinałach)
- Do trzech razy sztuka...
Historii poświęcę drobnostkę. Ostatnie pojedynki miały w sobie tyleż jadu, co smutku, bo niczym Manuel rozpłakałem się, szukając okazji do wytłumienia swojego bólu. Cierpiałem jak Werter, oszpecony moralnymi zagwozdkami niczym Hamlet. W 2006 roku Argentyna do Niemiec przyjeżdżała z hasłem „Na Berlin!”. Ofensywna machina Jose Pekermana funkcjonowała wybitnie. Wówczas jej ostoją i kreatorem był Juan Roman Riquelme, którego gdzieś za plecami wspierał młody wiekiem Mascherano. Ach, cóż to była za ekipa z groźnymi Sorinem, Ayalą, Crespo(wiczem) i niemniej głodnym, acz niegryzącym swych rywali, Tevezem. Jeszcze mentalnym dzieckiem, okazywał się dopiero wschodzący gwiazdor kadry, czyli Lionel Messi. Jego wielkie dni miały jeszcze nadejść, lecz w tym jakże kluczowym spotkaniu ćwierćfinałowym, nie było mu dane tego zrobić.
Pekerman przekombinował. Zdjął Riquelme, który gładko ogrywał Niemców, zaliczył asystę przy bramce Ayali; wymienił go na Cruza. Już sama analogia z gruzami, zwiastowała apokalipsę. Klose faulując Abbondanzieriego, wyklucza golkipera z meczu. Żadnej czerwonej kartki, pomimo chamstwa i brutalności, z jaką został potraktowany przez poczciwego Miroslava, który przed meczem zapomniał swojej plakietki, nie mogąc wejść tym samym na stadion. Uratował go wówczas jeden z kolegów, z którym prowadził całonocne dysputy historyczne. Szybko wyciągnął jego kenkartę i nasz polski rodzynek mógł swobodnie zagrać w tym spotkaniu. Licznik bił kolejne minuty, Niemcy wyrównali, a konkurs jedenastek zbliżał się wielkimi krokami. Finito, los sprzyjał Niemcom, Lehnman był przygotowany na praktycznie każdy strzał Argentyńczyka, dysponując kartką z rozpisanymi sposobami wykonywania jedenastek. Albicelestes w w żałobie, prowokowani i sfrustrowani jeszcze po meczu, wdają się z bijatykę z naszymi zachodnimi sąsiadami. Hełmy latają w powietrzu, Crespo zostaje uderzony w plecy przez działacza niemieckiego, tam Bierhoff ścina się z Ayalą. Ale najpiękniejsze ujęcie to starcie Mertesackera z Tevezem. Starcia Dawida z Goliatem, gdzie ponownie wygrywa Carlos. Niższy o głowę sprzedaje mu soczystego "puncha" w prawe oko, na którym maluje się zjawiskowo piękna śliwka. „Drągal”, jak o nim napisze potem argentyńska prasa, dostał za swoje prześmiewki i wykpienie przegranego.
Cztery lata później, faza rozgrywek ta sama, rywal ten sam, kadry niemal niezmienione. No prawie, bo w Argentynie nowe pokolenie wchodzi do gry, a dowodzi nim samozwańczy szarlatański indywidualista z ego wielkości Mount Everest - Diego Maradona. Dla niego Messi był tym samym, czym on niegdyś, i na taką modłę próbował go wykreować. Oczywiście zapomniał o taktyce, o reszcie kolegów z zespołu, co skończyło się smutnym gongiem od Niemców. 4-0, oklep i płacz powodujący pówódź w La Placie. Drużyna była już wcześniej zwaśniona od środka obennością Teveza, zresztą jeszcze mocniej rozdzielona po pewnym przedmeczowym wydarzeniu. Otóż w noc poprzedzającą pojedynek z Niemcami, do pokoju Maradony przyszli Messi, Mascherano, Veron oraz Palermo z prośbą o zmiany w pierwszej jedenastce. Chodziło o wprowadzenie, będącego w wysokiej formie, Waltera Samuela w miejsce Burdisso oraz Clemente Rodrigueza za debiutanta Otamendiego (Był środkowym obrońcą, a z przymusu grał na skrzydle. Sami wiecie, czym to się skończyło). Rozmowa trwała dokładnie osiem sekund, kiedy to Maradona w niewybrednych słowach kazał swoim piłkarzom: „Wyp...ać z pokoju, bo chodzę na golasa!!! A ten proszek na stole, to na ciasteczka dla trenera Loewa. Adios!”.
Dwa akapity pełne rozczarowań i dziś okazja do odmiany „Do trzech razy sztuka, zróbmy sobie wnuka”. Albicelestes stoją przed arcytrudnym zadaniem zatrzymania drużyny niemieckiej już na polach brazylijskich. Sposób, w jakim ich rywale dotarli do finału, był imponujący, ale zaciemniony z powodu wygranej z Bra7yl1ą. Jakoś mało kto przypomina sobie, jakie kłopoty sprawili im przedstawiciele z Czarnego Lądu: Ghana oraz Algieria. To nie był spacerek, jak z Francją po Linii Maginota. To były pustynne wyboje z piasku, po którym kiedyś Niemcy sromotnie się przejechali. Lecz to wciąż "teamgeist", który jest w ich sercach i uniósł ich ciężarne ciała do Rio de Janeiro. Bezlitośni, kiedy w grę wchodzi Puchar Świata. Grający do końca, bo poddają się dopiero wtedy, kiedy nikt już na boisku z nich nie zostanie. To niesłychanie dobrze działająca maszyna, naoliwiona z Loewej ręki, która towarzyszy im od lat. A naprzeciw nim... drużyna magików, którzy może i wyglądają jak Garbus, ale silnik mają z Mascherati, a kierowcą jest sam Juan Manuel Fangio. Leo Messi może zamknie usta wszystkim swoim niedowiarkom, których w Kraju Srebra nie brakuje. Wciąż jest spora rzesza tych, którzy Leo traktują jak obcego, brakującego pasażera statku Nostromo. Tego, który nie zawsze oddawał miłość błękitno-białej koszulce. Tego, który jest mały, ale wielki. Tego, który nie śpiewa hymnu. Nawet jeśli ten odgrywany na mundialu, wcale słów nie posiada. Ten karzeł reakcji atomowej, niczym pchełka może przejść obok Schweisteigera, jak narciarz alpejski na gigancie - slalomem. Choć mentalnie nie widać po nim, że jest kapitanem, co przedstawił nam obrazek z dogrywki półfinałowej batalii z Holandią. Piłkarze stanęli w kółku i zaczęli się wzajemnie zagrzewać do walki. Kiedy Mascherano skończył swą płomienną przemowę, głos zabrał Leo. Po kilku sekundach ciszy... poprosił o wodę. Ale to milczenie wyraża więcej niż tysiąc słów, więcej nawet od kokosowych kulek Rafała. To on może w kluczowym momencie zrobić coś, czego nie potrafi żaden niemiecki żołnierz Joachima L.
To pojedynek z cyklu "Dungeons & Dragons". Magowie kontra rycerze. Czy władca pucharu, będzie z niego pił piwo z pianką na trzy palce czy może jednak wytrawne wino ze złotego tronu? Miejmy nadzieję, że będzie wszystko, czego prawdziwe samce pragną, zaraz po kobiecie, czyli po prostu kawał dobrego futbolu. Od siebie zaś, jako kibica Argentyny... czekałem na tę chwilę 25 lat i nie chcę żadnej dłużyzny. Niech wygra lepszy, czyli... VAMOS ARGENTINA CARAJO!!!
AUTOR: MICHAŁ BOROWY