Żenada w Tallinnie, czyli parę słów po meczu z Estonią

2012-08-15 23:56:20; Aktualizacja: 12 lat temu
Żenada w Tallinnie, czyli parę słów po meczu z Estonią Fot. Transfery.info
Źródło: Transfery.info

Koniec. Wreszcie koniec. Przegrywamy z Estonią 1:0. Kibice w całej Polsce płaczą, Waldemar Fornalik nie wie co się dzieje. Jak to możliwe, że znów przegraliśmy? Przecież miało być tak pięknie. A wyszło? Jak zawsze.

Mecz nie mający większego znaczenia spowodował, że lampka która w mojej głowie rozpalała swoje światło od dłuższego czasu w końcu wybuchła promieniem przenikającym przez ponurą, szarą i monotonną reprezentacyjną rzeczywistość. Lampka, która mimo komprominacji na EURO wciąż pozostawała nietknięta i nienaruszona. Nietknięta do dzisiaj.

"Oglądanie meczu Estonia - Polska jest jak zjadanie rozdeptanego kebaba z chodnika o trzeciej nad ranem, po uprzednim wypiciu piętnastu piw. Wyjątkowo rzadka kupa". Nie minęła minuta od końcowego gwizdka sędziego, kiedy dziennikarz Faktu i komentator Canal+, Przemysław Rudzki takimi oto słowami podsumował dziejszą żenadę. Żenadę, koło której obojętnie niestety przejść nie mogę. Tak bardzo owe słowa mi się spodobały, że tak krótkiego i jednocześnie trafnego podsumowania konkretnego meczu nie widziałem od dawien dawna.

Będę szczery. Meczu nie oglądałem, gdyż patrzenie na dno i hańbę prezentowaną przez tych pożal się Boże REPREZENTANTÓW Polski woła o pomstę do nieba i przyprawia o wymioty. Polska piłka osiągnęła dno dna i niestety długo nam będzie czekać na grę i reprezentację, która nie dość, że będzie powodować zainteresowanie takie jak kiedyś, to sprawi, że z chęcią będzie się zasiadać przed telewizor nie przejmując się tym co w tym samym czasie puszczane jest na innych kanałach. Wystarczą mi sprawozdania pomeczowe, wpisy na FaceBooku i Twitterze by zrozumieć i przyjąć do wiadomości, że owy mecz miał tyle wspólnego z maestrią i najwyższym kunstrzem piłkraskim co moje zdolności we władaniu mieczem dżedaj. 
 
Nie chcę kopać leżącego, naprawdę nie chce. Na myśl przychodzą mi setki wyrazów, określeń, sformułowań i mickiewczowskich epitetów, których jednak ze względu na późną godzinę nie wypada ich w tym momencie używać. 
 
Co musi się stać? Co takiego musi się wydarzyć by po meczu z Estonią nadal być/probować być optymistą, by nie skreślać naszej luby, by uwierzyć w nią na tyle, iż mimo coraz to częstrzych upokożeń i rozczarowań jesteśmy jednak w stanie zakwalifikować się na mundial w Rio? Awansujemy? Pokażemy, że Polak potrafi? Na to pytanie odpowiedzi nie zna nawet sam Fornalik, który w małym, ale to bardzo małym stopniu może zostać usprawiedliwiony ze względu na zbyt krótki czas pracy z kadrą, która to nie "załapała" jego koncepcji taktycznej. Jego można, piłkarzy nie. Nawet jeśli trener owego planu taktycznego nie zdołał przekazać piłkarzom w stu procentach tak jak zakładał, to jednak od grania, podawania i strzelania bramek w końcu mamy Roberta Lewandowskiego i Kubę Błaszczykowskiego, czyli na tę chwilę DWÓCH najlepszych polskich piłkarzy? Swoja drogą ciekawe ile biletów pan Lato przeznaczył dla Kuby na to spotkanie...trybuny były dość opustoszałe.
 
I jeszcze jedna, mała kwestia. Z kim? Z kim nasza reprezentacja ma wygrywać mecze jak nie z ekipą, która w swojej historii nigdy nie grała na wielkiej imprezie, a ich najlepszy piłkarz w swojej karierze grał niegdyś w lidze holenderskiej? Wybaczcie, ale zestawiając ze sobą wszystkie aspekty piłkarskie, i te poza boiskowe 1:0 to niech przegrywa Andora z Bezludną Wyspą o Puchar Benedykta XVI. 
 
Siódmego września gramy w Podgoricy z Czarnogórą. Mirko Vucinić, Stevan Jovetić kontra Damien Perquis i Marcin Wasilewski? Konstantinem Vassiljevem 
to może Czarnogórcy nie są, jednak podskórnie czuję niezłą Kampanię wrześniową. Kampanię po której liczę, że bedzie jednak co zbierać...