Derby na śmierć i życie, czyli wojna nie tylko futbolowa

2015-03-01 22:46:14; Aktualizacja: 9 lat temu
Derby na śmierć i życie, czyli wojna nie tylko futbolowa Fot. Transfery.info
Paweł Machitko
Paweł Machitko Źródło: Transfery.info

Są takie derby piłkarskie na tym łez padole, w których od niezdrowych emocji aż kipi i których temperatura zawsze jest bliska wrzenia.

Takie derby, które falą agresji i nienawiści wypływającą z ust i serc dwóch przeciwnych stron, zalałyby cały świat. Derby, które trzęsą krajem i dzielą go na pół, które nie tylko decydują o tytułach mistrzowskich, ale także o sytuacji w państwie. Takie,które potrafią obalać rządy i z powodu których odwoływano rozgrywki ligowe. Wreszcie takie, które nierzadko kończą się krwawą jatką.  


Aż poleje się krew


Magazyn „World Soccer” określił je jako jedne z najbardziej zażartych, gwałtownych i brutalnych pojedynków derbowych na globie. Derby Kairu to bowiem rywalizacja daleko wykraczająca poza boisko i stadion. Ich ładunek emocjonalny jest tak duży, że rozgrywa się je na neutralnych obiektach pod okiem sędziego sprowadzanego z zagranicy. One nie elektryzują, one prądem mogą solidnie kopnąć.


Rodzą zwyczajną, ludzką nienawiść, gromadzą ją hektolitrami, by w końcu pęknąć, znaleźć ujście i rozprzestrzenić się nieokiełzanie i niepohamowanie. Gdy mierzą się ze sobą dwa tak potężne kluby jak Al-Ahly i Zamalek, niektóre części miasta są zamykane, a zwaśnionych kibiców oddziela szczelny kordon policyjny. Na nic to, gdyż zamieszki, starcia z policją, ranni oraz ofiary śmiertelne są wtenczas powszednie niczym chleb.


Wyobraźcie sobie zatem państwo podzielone na pół. Jedna połowa to żarliwi wyznawcy kościoła spod znaku Al-Ahly, dla drugiej nie ma świata poza Zamalkiem. Wyobraźcie ligę tak zdominowaną przez dwa zespoły - niemal rokrocznie zgarniające najważniejsze trofea, w 55 rozegranych do tej pory sezonach po tytuły mistrzowskie obie ekipy sięgały 48 razy - że poza nimi nie istnieje tam futbol na poziomie. I wyobraźcie sobie teraz moment, kiedy dochodzi do ich starcia.


Na Czarnym Lądzie nie ma dwóch bardziej utytułowanych drużyn. Obie przez federację afrykańską zostały uznane za najlepsze w XX wieku. Obie mieszczą się w Wielkim Kairze, największym obszarze metropolitarnym Egiptu i całego kontynentu, gdzie mieszka ponad 15 milionów ludzi. Al-Ahly to rekordzista pod względem zdobytych mistrzostw, krajowych pucharów i superpucharów. To również rekordzista na arenie międzynarodowej, najwięcej razy sięgał po afrykańską Ligę Mistrzów, Puchar Zdobywców Pucharów oraz Superpuchar. Zamalek znajduje się krok za nimi, zawsze na drugim miejscu, z niemal podobnie niewyobrażalną liczbą trofeów w gablocie.


Nic dziwnego więc, że ich mecze uważane są za punkt kulminacyjny sezonu, od lat siedemdziesiątych transmitowane do krajów Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. To gwóźdź programu egipskich rozgrywek, ale gwóźdź bardzo niebezpieczny. Nie mniej niebezpieczne są jednak pojedynki z innymi klubami ze stolicy. Kiedy dwudziestozespołową ligę w połowie wypełniają ekipy z Kairu, to trzeba mieć na uwadze, że gorąco będzie podczas każdej kolejki. A tłuką się one między sobą bez opamiętania, bez względu na liczbę ofiar.  

  

Więcej niż sprawa życia i śmierci


Przeszło dwadzieścia stratowanych i zmiażdżonych ciał leżało w wąskim korytarzu prowadzącym na stadion. Obok, na ulicach przyległych, rozgorzała walka. Służby porządkowe użyły gazu łzawiącego i strzelały ze śrutu bez ostrzeżenia. Rozgniewani kibice napierali, w ruch poszły kamienie. A z niczego niezdający sobie sprawy piłkarze Zamalku i ENPPI, trenerzy oraz arbitrzy grali w najlepsze.


Ktoś opowiadał potem, że kilka tysięcy sympatyków nieposiadających biletów chciało siłą wedrzeć się na obiekt. Minister obrony grzmiał: „Próbowali wyważyć bramy wejściowe”. Ktoś inny mówił, że to ochrona drutem kolczastym zablokowała wejścia na arenę, otwartą pozostawiając tylko jedną z bram.

 

Naoczny świadek relacjonował później na łamach „The Guardian”, że ponad tysiąc fanów utknęło w niewielkim korytarzu wiodącym na stadion, wielu z nich miało wejściówki, lecz nie mogli dostać się na trybuny: „Staliśmy bardzo długo, aż ludzie zaczęli się okaleczać o drut kolczasty. Utknęliśmy, rozpoczęły się krzyki i przepychanki. Policja pomyślała wtedy, że będą z nami problemy i postanowiła użyć gazu łzawiącego” – opowiadał Amr, kibic, który cudem ocalał, oberwał kulką w klatkę piersiową. Zgromadzeni fani wpadli w panikę, próbując chaotycznie opuścić przejście. Po paru minutach zostały tam już wyłącznie ciała.


Po tych tragicznych wydarzeniach werdykt mógł być jeden – zawieszenie rozgrywek. Obecnego sezonu, tak jak sezonów 2011-2012 oraz 2012-2013, nie dokończono. Gdy  w ubiegłym roku władze zezwoliły na kontunuowanie ligowych zmagań, to spotkania odbywały się przy zamkniętych trybunach. Dopiero od grudnia wpuszczano na areny ograniczoną ilości kibiców. Na wspomniany mecz Zamalku z ENPPI, rozgrywany na 30-tysięcznym obiekcie, sprzedano raptem pięć tysięcy biletów. Więcej do obiegu po prostu nie trafiło.


To nie pierwsze i prawdopodobnie nie ostatnie tak przykre zdarzenie w egipskim futbolu. Od czasów rewolucji w 2011 roku, w którym czynni udział wzięli fani Zamalku oraz Al-Ahly, na ulicach Kairu nie jest spokojnie. Nie brakuje poważnych obaw, że to, co wydarzyło się przed meczem i pod obiektem w rejonie miasta przecież kontrolowanym przez wojsko, jest okrutnym rewanżem ze strony dygnitarzy. Rząd nie radzi sobie z kibicami, agresją odpowiadając na agresję, a z reguły niewinni sympatycy nie rozumieją dlaczego używa się drutu kolczastego, a na race i petardy odpowiada amunicją małego kalibru. Nie umieją pojąć, jak za brak wejściówki można karać śmiercią. A ta na tamtejsze stadiony zagląda ostatnimi czasy nader często. 


Kill’Em All


Mohamed Hamouda siedział na trybunach obiektu Port Said 1 lutego 2012 roku. Oglądał spotkanie pomiędzy Al-Masry a Al-Ahly. W najgorszych koszmarach nie mógł przypuszczać, że stadion wkrótce spłynie krwią. A gdzieś w tle boiskowego pojedynku, w odosobnionymi miejscu północnej części areny wisiał baner z napisem w języku angielskim „Zabijemy was wszystkich”.


Koszmar zaczął się wraz z końcowym gwizdkiem sędziego. Światła zgasły, jacyś kibice – sympatycy Al-Masry będą potem utrzymywać, że widzieli ich po raz pierwszy w życiu – wtargnęli na murawę, najpierw okładając pięściami i kopiąc zawodników przyjezdnej drużyny Al-Ahly, a następnie kierując swoją furię w stronę fanów przeciwnika. Zapanował zupełny chaos.


W kompletnych ciemnościach nikt nie wiedział, co się dzieje i kto jest wrogiem. Ludzie umierali od dźgnięć nożem, uderzeń metalowymi rurkami, wyrzucani z trybun bądź miażdżeni przez uciekający w popłochu tłum, który ucieczki nie umiał znaleźć. Rzeź wieńczyły zamknięte na cztery spusty bramy wyjściowe.

 

Manuel José, portugalski szkoleniowiec Al-Ahly, powie później: „Byłem bity i kopany. Widziałem, jak nasi fani umierają i nie mogłem nic z tym zrobić”. Mohamed Aboutrika z kolei, gracz, opowie wstrząśnięty przed kamerami: „To nie futbol, to wojna. Ludzie ginęli przed nami i na naszych oczach. Nie było żadnej ochrony, żadnej pomocy”. Nagrania ze stadionu pokażą zaś, że służby porządkowe nie chciały, nie potrafiły, albo po prostu patrzyły, jak kibice dwóch rywalizujących zespołów walczą i się zarzynają.

 

Prawo i pięść


Tego najczarniejszego w historii egipskiej piłki dnia śmierć poniosły 74 osoby, a prawie tysiąc zostało rannych. Najbardziej ucierpieli podobno fani grupy, znanej z antyrządowych poglądów i rewolucyjnych przyśpiewek w trakcie każdego z meczów, Ultras Ahlawy. Po zajściach na arenie w Port Said na Twitterze popularne stały się komentarze: „To sposób odegrania się policji i wojska na kibicach za to, że stanęli przeciwko nim podczas rewolucji”. A oburzeni i zdruzgotani ludzie stwierdzili, że to w gruncie rzeczy celowa akcja, że w krwawych zamieszkach nie było tak naprawdę krzty przypadku, że to nie pierwszy i ostatni cios wymierzony w miłośników piłkarskich zrzeszonych w niezależnych i niewygodnych dla władzy grupach ultrasowskich.

 

Były kapitan Al-Masry, Karim Zekri, i jego brat Mohamed, dawniej również zawodnik, oraz trener Al Ahlawy, Manuel José, w wywiadach z brytyjskimi gazetami powtarzali, że ten dramatyczny incydent zaaranżowano. Ich zdaniem kibice nie zostali należycie przeszukani, nie kontrolowano czy posiadają bilety, a wyjścia w południowym sektorze umyślnie zamknięto. Zszokowani całym zajściem fani Al-Masry tłumaczyli, że na trybunach zasiedli ludzie w żaden sposób niezwiązani z ich ukochanym klubem. Ponoć tuż przed spotkaniem pod obiekt zajechały autobusy pełne osobników podszywających się pod kibiców.


Tragedia w Port Said była tylko wstępem do następnych wydarzeń, swego rodzaju preludium dalszego dramatu i farsy. Fani Al-Ahly zaczęli gromadzić się na ulicach, protestować i domagać wyjaśnień. Rozpoczął się proces osób odpowiedzialnych za masakrę. Ale nawet to wydawało się zaaranżowane. Na śmierć skazano 21 policjantów, żaden wysoki rangą oficer nie został choćby oskarżony. Niezadowolone z werdyktu sądu społeczeństwo nadal żądało sprawiedliwości, a nie politycznych zagrywek. Doszło do starć, zginęło dwóch funkcjonariuszów i dwudziestu cywili, a 250 kolejnych raniono. Rząd stracił kontrolę nad miastem.



Dziennikarz ESPN, Brent Latham, pisał wówczas, że nie można lekceważyć politycznych podtekstów masakry na stadionie. Wskazywał, że wypadła ona niemal równo rok po zniesieniu rządów Mubaraka i nie ma w tym przypadku. Tak jak nie ma tam futbolu bez polityki i polityki bez futbolu.


***


W drugiej części artykułu o futbolu w Egipcie przeszytym na wskroś polityką, o kibicach i grupach ultrasowskich, które obaliły reżim Hosniego Mubaraka i o tym dlaczego stali się zakładnikami własnej nienawiści.


KAMIL KAŹMIERCZAK

Więcej na ten temat: Egipt