Małe Euro (8)
2012-07-14 17:50:41; Aktualizacja: 12 lat temu Fot. Transfery.info
Relację z ósmego dnia Małego EURO rozpoczynamy jeszcze w siódmym jego dniu.
W obu spotkaniach półfinałowych konieczna była dogrywka, w dodatku Hiszpanie i Francuzi musieli rozstrzygnąć kwestię awansu do finału w rzutach karnych. Do czego zmierzamy – zabrało to wszystko cholernie dużo czasu i jak tylko Deulofeu pewnie wykorzystał „jedenastkę” dającą zwycięstwo Hiszpanii, organizatorzy przystąpili do błyskawicznego opróżniania obiektu Flory. Jeden z nas ledwo zdążył wrócić z murawy, a na trybunie prasowej nie było prawie żywego ducha. No może poza Davidem Ruizem z „Marki”, zawzięcie klepiącym w klawiaturę.
Jak szybko opuściliśmy A. Le Coq Arena, tak szybko mocno się zdziwiliśmy. W tłumie dosłyszeliśmy bowiem pojedyncze polskie słowa. – Polacy! – oznajmił jeden z nas, co spotkało się z błyskawiczną odpowiedzią. – Tak, Polacy. I wszyscy byli zadowoleni.
Jak się okazało, do Tallina przyjechały drużyny młodzieżowe M.U.K.S. „Kosa” Konstancin, by wziąć udział w Tallinn Cup 2012. Turniej ten przeznaczony jest dla chłopców (roczniki od 1995 do 2005) i dziewczyn (1995 i 1997), a rozgrywany m.in. na terenie kompleksu treningowego stołecznej Flory. Potrwa do niedzieli.
Po czwartkowych meczach zawodnicy, rodzice i trenerzy wybrali się natomiast na mecze półfinałowe – stąd nasze spotkanie. Jeden z nas przypomniał sobie pewien turniej halowy, w którym jego drużyna mierzyła się z „Kosą” właśnie. W ataku straszył wówczas Jakub Kosecki, a nieszczęścnik wpuścił parę bramek - także po uderzeniach Koseckiego. O dziwo przyjechali do Tallina tacy, którzy tamten turniej pamiętają – było więc trochę wspominania starych czasów, trochę śmiechu.
Na do widzenia zostaliśmy zaproszeni na zmagania piątkowe. Zaproszenie bez wahania przyjęliśmy i w piątek znowu zameldowaliśmy się pod A. Le Coq Arena. W miarę sprawnie przedarliśmy się przez gąszcz młodych, niekiedy bardzo młodych piłkarzy i odnaleźliśmy właściwe boisko. I poznanych ubiegłego dnia rodaków. Chłopcy i dziewczyny z rocznika 2004 oraz 2005 (druga drużyna) walczyli dzielnie, szarpali, ale przeciwnikom z FC Yugo-Zapad rady nie dali.
Co nam się szczególnie podobało? Podejście trenera do zawodników – wyważone, ale jednocześnie wskazujące, co można było zrobić lepiej i jak. Po drugiej stronie zachowanie niektórych rodziców. Doskonale rozumiemy emocje związane z grą ich pociech i my także widzieliśmy, że sędzia (skądinąd także młody jak na arbitra, uczący się) mylił się zbyt często. Jednak, Panowie, tego typu wulgarne odzywki Wam zwyczajnie nie przystoją, zwłaszcza przy dzieciach. Jeszcze nie teraz w każdym razie.
***
Flora przygotowuje się do meczu drugiej rundy eliminacji do Ligi Europy z Bazyleą. Niestety, do Polski wracamy w poniedziałek i spotkanie to przedzie nam koło nosa. Szkoda.
***
Żule. Temat w swej istocie interesujący i pasjonujący. Komu z nas nie zdarzyło się spotkać żula na swej drodze? Żule to też problem polskich miast, który zyskał szczególne znaczenie podczas EURO 2012, kiedy trzeba było pokazać się Europie i światu. Obywatele wczuli się w rolę gospodarzy do tego stopnia, że – historia w pełni autentyczna – pewien warszawiak dobijał się do kabiny motorniczego tramwaju żądając natychmiastowego zawiadomienia Policji i Straży Miejskiej, że jeden ze stołecznych żuli przystanek pod Dworcem Centralnym zaaranżował na sypialnię. W centrum miasta. – Przecież to wstyd!!! – grzmiał do nieco zakłopotanego motorniczego.
Na podstawie dotychczasowych obserwacji stwierdzamy – Warszawo, idziesz dobrą drogą. A na pewno lepszą niż Tallin. Tutaj żuli jest więcej, są liczni i zauważalni, także w tych lepszych dzielnicach. I „pachną” też jakby bardziej. Miejsca noclegowe wybierają sobie też bardziej oryginalne niż w Warszawie. Jest tak wschodnio...
Indywidualne wyróżnienie trafia do żula spotkanego tuż pod hostelem. Cholernie nadgryziony zębem czasu, naznaczony ulicą i hektolitrami najtańszych alkoholi, ale… dbający o pełne witamin odżywianie. W siatce: banany, brzoskwinie, winogrona. Imponujące.
***
Na koniec prztyczek w nos tallińskich motorniczych. A właściwie jednej motorniczej. Sprzedaż biletu – prosta sprawa. Pasażer mówi, jakie i ile chce, następnie płaci – motorniczy zaś wydaje bilety. Za pierwszym razem nie było problemów. Za drugim też. Za trzecim z kolei, po przyjęciu wyliczonej kwoty, kobieta tak szarpnęła tramwajem, że jeden z nas runął ze schodka (ciężko tutaj o niskopodłogowe). Informacja dla zainteresowanych – pomimo „kuku”, przeżył.