Przemyślenia Kanoniera, cz.1 – Powrotów czas

2012-11-01 21:11:38; Aktualizacja: 12 lat temu
Przemyślenia Kanoniera, cz.1 – Powrotów czas Fot. Transfery.info
Źródło: transfery.info

14 miesięcy było nam dane czekać na powrót, nie boję się użyć tego słowa, gwiazdy naszego klubu. 14 miesięcy wyczekiwania na spokój, walkę i pomysł na grę w środku pola.

Tak, dokładnie 14 miesięcy musieliśmy czekać na powrót Jacka Wilshere’a. W końcu się doczekaliśmy!

Co wiadome, atmosferze zbliżającego się powrotu towarzyszyła oczywiście obawa i strach, który my, kibice Kanonierów, znamy chyba najlepiej. Eduardo da Silva też długo leczył się z urazu. Wydaję się, że to całkiem inna kontuzja, inne leczenie, inna rehabilitacja, inny czas powrotu do gry w końcu. Dla Chorwata jednak uraz  okazał się zbyt poważny, i niestety został on sprzedany do ukraińskiego Shakhtara. Ot – po prostu nie odnalazł formy sprzed kontuzji.

Kolejny przykład? Daleko szukać nie trzeba. Walijczyk urodzony w Caerphilly, lat 21. Ostatnio widywany na prawym skrzydle zespołu z północnego Londynu. Aaron Ramsey, bo o nim mowa, powrót ma już za sobą. Koszmar, rozpoczęty 27 lutego 2010 roku przez Ryana Shawcrossa, zakończył się po niewiele ponad roku. Tak jak i w przypadku Wilshere, obawiano się braku formy fizycznej, ale i psychicznej (co po tak fatalnym złamaniu nogi nie jest wcale niczym dziwnym). Pierwsze mecze jednak w wykonaniu Walijczyka były dość miłym zaskoczeniem – bez fajerwerków, ale stabilnie (tak, na usta ciśnie się nieco inaczej sformułowane porównanie). Ramsey został bohaterem maja, strzelając jakże ważną, zwycięską bramkę w starciu z Manchesterem United.

Aż w końcu przyszedł kryzys, spotęgowany nie tylko zmęczeniem fizycznym zawodnika, ale i psychicznym. W jednej chwili bowiem, w obliczu odejścia Cesca i Nasriego, Walijczyk musiał stać się głównym mózgiem drużyny, człowiekiem od ostatniego podania, playmakerem na poziomie, do którego Fabregas nas przyzwyczaił. Z pewnością nie było to dobre wyjście dla młodego, wciąż rozwijającego się pomocnika. Można by zacytować sławetne już słowa ze Spider-mana: „Wielka siła łączy się z wielką odpowiedzialnością”. Ramsey zwyczajnie odpowiedzialności tej nie udźwignął. Jeżeli można powiedzieć, że pierwsza część sezonu była dla niego względnie udana, to już runda wiosenna sezonu 2011/12 była w jego wykonaniu wielką klapą.

Następnym stwierdzeniem przysporzę sobie wielu wrogów, jednak mogę to powiedzieć z czystym sumieniem: PODOBA MI SIĘ GRA RAMSEYA W SEZONIE 2012/13. Może jestem dość nieobiektywny, bo to mój ulubiony piłkarz; skądinąd przyzwyczaiłem się do czających się wszędzie „hejterów” (nie, nie lubię tego słowa) i ich komentarze nie robią już na mnie większego wrażenia; widzę jednak w grze Walijczyka olbrzymi progres. Z resztą, czy uznany przez UEFĘ w 2009 roku jako jeden z najlepszych młodych zawodników Europy; zawodnik, na którego bez obaw stawia Arsene Wenger może być zwyczajnie słaby? Myślę, że Ramsey potrzebuje impulsu, jednego przełomowego meczu. Patrząc na jego sposób gry, przegląd pola, dryblingi czy prostopadłe podania można mieć nadzieję na „lepsze jutro”. Swoją drogą, gdyby jego kolega z drużyny – Gervinho vel „Kiwam póki boisko” wykorzystywał choć połowę podań od Walijczyka, ten miałby chyba najwięcej asyst w zespole.

Czy z Jackiem będzie podobnie? Myślę, że Wilshere jest piłkarzem o większej sile mentalnej niż jego o rok starszy kolega. Stąd wnioskuję, że nie powinien on mieć jakichkolwiek problemów z powrotem do optymalnej, wysokiej formy. Anglik jest strasznie zdeterminowany w swoich poczynaniach, by jak najszybciej wrócić na stałe do pierwszego składu Arsenalu. Warto wspomnieć choćby dzień wolny w klubie z Ashburton Grove – wolny nie dla Wilshere’a, który wykorzystał go do dodatkowych ćwiczeń na siłowni.

Osobiście cieszy mnie również inny powrót – Emmanuela Frimponga. Miło, że młody defensywny pomocnik wraca do gry, jednak powiedzmy sobie szczerze – „Dench” nie ma obecnie szans, przynajmniej według mnie, by walczyć o miejsce w podstawowej jedenastce „Kanonierów”. W konkurencji z Artetą, Cazorlą, Wilsherem, Ramseyem, Coquelinem, a niedługo z Diabym czy Rosickym, młodzieniec nie ma zwyczajnie nic do powiedzenia. Wypożyczenie? Jak najbardziej.

    

Ciekawie zapowiada się natomiast rywalizacja na prawej stronie defensywy – powracający po kontuzji Bacary Sagna, jeden z najbardziej doświadczonych graczy, stanie w szranki z o wiele młodszym Carlem Jenkinsonem. Jeszcze rok temu rywalizacja ta byłaby jedynie formalnością – z oczywistym wskazaniem na Francuza. Jenkinson jednak poczynił tak wielki postęp, że dziś już chyba nawet Arsene Wenger nie wie, komu należy się pierwszeństwo. Czas pokaże – ta rywalizacja może zrobić obu defensorom tylko na dobre!

Słowo „powrót” odmieniłem już chyba przez wszystkie przypadki, za wyjątkiem jednego, niekoniecznie personalnego. 30 października 2012 roku, godzina 20.45 – czas wydawać by się mogło, z definicji i z założenia szczęśliwy dla kibiców Arsenalu, z początku okazał się horrorem. Mecz pucharowy z Reading, okazja do „wyregulowania celowników” i szansa gry dla młodych, nieopierzonych „Kanonierów” rozpoczął się fatalnie. 37 minuta gry, a drużyna beniaminka angielskiej Premiership wygrywa już 4-0. Strach, zamęt, nie tylko na połowie Arsenalu, ale i w sektorze sympatyków klubu z północnego Londynu. Jedyny pozytywny akcent pierwszej połowy – doliczony czas gry, ładna, szybka i składna akcja, podanie Arshavina na wolne pole, szybkość Walcotta i bramka.

Nie zazdroszczę tego, co musiał czuć Wenger w przerwie. Może nie tyle czuć, co zrobić. Miał przed sobą zbieraninę 11 ludzi, którzy nie prezentowali ani cząstki futbolu, do którego przyzwyczaił nas Arsenal. Nie wiem co Francuz owej zbieraninie powiedział, ale na druga połowę wyszła już jako drużyna. Niesamowity comeback, piękne akcje, upragnione wyrównanie i dogrywka. W końcu bramki Walcotta (trzecia) i Chamakha (druga) definitywnie dobiły rywali. Nie można było tak od razu, Panowie!?

Co do występów poszczególnych zawodników, totalnie zawiodłem się na parze stoperów: Djourou i Koscielny. Pierwszy wg mnie zagrał fatalnie; drugi, mimo strzelonej bramki (co ja mówię, dwóm strzelonym bramkom) niewiele lepiej. Na wielki plus trio: Walcott, Arshavin, Chamakh. Jeśli co do dyspozycji pierwszego nie żywiłem żadnego zaskoczenia, to pozostała dwójka bardzo, ale to bardzo mnie zaskoczyła. Nie ma co tu wiele komentować – obaj zagrali tak, jak na początku swojej kariery w trykocie z armatką na piersi – innymi słowy: świetnie. Oklaski także w stronę Miquela, który mimo gry na trochę nienaturalnej dla siebie pozycji, zaprezentował się świetnie. Zaimponował mi również Thomas Eisfled, który jeśli utrzyma taką dyspozycję, już niedługo może na poważnie włączyć się do rywalizacji o grę w środkowej linii „Kanonierów”.

  

6-1, 7-5 – wyniki nieco hokejowe, nieprawdaż? Jeśli tak dalej pójdzie, to Arsenal może w pucharze ligi pobić rekord jeśli chodzi o zdobyte bramki. Nie skupiajmy się jednak na statystykach, a na kolejnym meczu, nie tylko w Capital One Cup (z Bradford City), ale i co ważniejsze chyba, w Barclays Premier League. Łatwo nie będzie – nazwa United wryła się nam w pamięć szczególnie w poprzednim sezonie, po kompromitującej porażce na Old Trafford (nawet nie wypada mi napisać tego wyniku). Myślę jednak, że jeśli powrócimy do gry z początku sezonu, to pojedynek z „Czerwonymi diabłami” jest do wygrania. A wtedy może wspólnie zaśpiewamy „Na na na na na, Robin – what’s the score?”…