Wcale nie było tak kolorowo – 10 największych minusów minionego sezonu Ekstraklasy

2016-05-21 14:09:01; Aktualizacja: 8 lat temu
Wcale nie było tak kolorowo – 10 największych minusów minionego sezonu Ekstraklasy Fot. Transfery.info
Norbert Bożejewicz
Norbert Bożejewicz Źródło: Transfery.info

Gdybyśmy mieli skupić się na wszystkich rozczarowaniach tego sezonu, to z całą pewnością ten tekst byłby co najmniej 20-krotnie obszerniejszy. Postaraliśmy się jednak trochę to wszystko przerzedzić i zostawić Wam sam "creme de la creme".

10. Obrona Jagiellonii

Stabilizacja. Jedno słowo, które powinno być absolutnym fundamentem każdej formacji defensywnej. Michał Probierz w tym sezonie ciągle szukał i wiele razy to szukanie kończyło się spektakularnymi wpadkami. Jednym z pewniaków, przynajmniej na początku sezonu, był Filip Modelski, jednak jego przypadek po raz kolejny pokazał nam, że w Białymstoku niektóre sposoby postępowania są rodem z ciemnogrodu. Filip, podobnie jak wcześniej Mateusz Piątkowski, nie chciał przedłużyć kontraktu z drużyną i przez to został odsunięty od drużyny, a i tak przecież trudno podejrzewać, że była to najgorsza rzecz, jaką musiał znosić. Jego przegrana sprawa o rozwiązanie kontraktu w PZPN-ie daje do zrozumienia, że takich przypadków będzie więcej…

Na pozycji stopera największą ilością występów mogli się poszczycić Sebastian Madera i Igor Tarasovs, jednak wspomniana dwójka była w tych rozgrywkach jakieś dziesięć lat świetlnych od swojej optymalnej dyspozycji. W rundzie wiosennej został zakontraktowany m.in. Matija Sirok, który z dużymi szansami mógłby walczyć o miano najgorszego piłkarza ligi. Dostawali też okazje do pokazania się Guti i reprezentant młodzieżówki, Dawid Szymonowicz, ale również nie potrafili z marszu ofiarować swoim kolegom z zespołu tak bardzo pożądaną pewność i spokój w tyłach. 62 stracone bramki w 37 meczach. Można określić ten rezultat mianem słabego, fatalnego, beznadziejnego i przykrego, ale i tak będą to tylko i wyłącznie eufemizmy. Wokół tego, który jeszcze niedawno miał pewnie i progresywnie budować swoją markę w Europie było bardzo głośno. Niestety nie było to związane z jego spektakularnymi interwencjami, tylko dziecinnym pajacowaniem…

9. Marco Paixao

Do Sparty Praga wyjeżdżał jako czołowy napastnik Ekstraklasy, seryjnie strzelający bramki. Mający wiele do zaoferowania nie tylko w finalizowaniu akcji, ale również w bardzo dobrej grze bez piłki i nienagannej technice. Co tu dużo mówić – Marco w Śląsku był Panem piłkarzem. Może i nieco głupim i mającym głowę w chmurach (pamiętamy jego huczne deklaracje o tym, że będzie grał w kadrze na MŚ w Brazylii). Oprócz tego odchodząc, spalił za sobą wiele mostów. Trener Pawłowski powierzył mu opaskę kapitańską, którą zabrał Sebastianowi Mili. Paixao miał być liderem drużyny i w szatni i na boisku. Podkreślał na łamach mediów, jak bardzo kocha Śląsk i że w jego sercu jest miejsce tylko dla jednej drużyny, ale koniec końców wystarczyła tylko minimalnie lepsza oferta z Czech, by portugalski napastnik spakował swoje manatki i ze swoim nieodłącznym bananem na twarzy wyjechał z kraju.

Teraz oczekiwania po Marco, który wracał do Polski z podkulonym ogonem, były całkiem spore. Rozegrał na początku rundy trzy mecze, w których dał od siebie niezbyt dużo. W ostatnich tygodniach leczył uraz i to właśnie m.in. kontuzje przeszkodziły mu w regularnej grze w Sparcie Praga. Chociaż wydaje się, że słowo „przeszkodziły” jest tutaj sporą przesadą, bo Paixao traktujemy jako minus tego sezonu przez to, że jako jedna z wyróżniających się postaci Ekstraklasy, nie dał żadnych pretekstów działaczom i trenerowi Sparty, a przecież nie jest to klub będący na europejskim świeczniku (!), by dali mu sposobność do dalszej walki o miejsce w składzie.

8. Zjazd potencjalnych kadrowiczów Lechii Gdańsk

Peszko, Mila, Janicki, Wojtkowiak, Wawrzyniak. Wspólny mianownik? Wszyscy byli w notesie i samej głowie Adama Nawałki. Selekcjoner na nich liczył. Potrafił sobie wyobrazić, że na Euro 2016 będą ważnymi ogniwami kadry. Ci jednak, zamiast jeździć na tyłkach i wykonywać swoje obowiązki na 110% coraz bardziej przeistaczali się w ligowych przeciętniaków. Szkoda szczególnie Sebastiana Mili, który dzięki temu, co zrobił w trakcie eliminacji, miał spory kredyt zaufania, który roztrwonił w dość beznadziejnym stylu. Przejście do Gdańska okazało się dla bohatera narodowego, którym przecież jeszcze do niedawna był, niezbyt trafną decyzją. To samo można powiedzieć o Sławku Peszce. Dwa gole i trzy asysty to bilans, który nie zrobiłby na nikim wrażenia, nawet gdyby został osiągnięty na boiskach Bundesligi. Ten sezon dla Janickiego, Wojtkowiaka i Wawrzyniaka był swoistym papierkiem lakmusowym. Jednym z wad ofensywnej taktyki prezentowanej przez Lechię jest to, że defensorzy muszą przez całe spotkanie myśleć o tym, co jest na boisku. Nie ma tutaj miejsca na bujanie w obłokach. Wymagana jest absolutna koncentracja, której nie zawsze im starczało.

7. Michał Masłowski

Czy można w bardziej nonszalancki sposób roztrwonić pieniądze? - Oczywiście, że tak. - pomyślał w tym momencie Mike Tyson przypominający sobie czasy, gdy wydawał kupę hajsu na opiekę nad swoimi tygrysami. - Oczywiście, że tak. - pomyślał w tym momencie Kuba Kosecki, gdy przypomniał sobie, jak za pierwszą większą premię kupił sobie ferrari. - Oczywiście, że tak. - dodali trochę zawstydzonym głosem włodarze Wisły, którzy właśnie zdali sobie sprawę z tego, że nie tak dawno temu zasponsorowali niezapomnianą wycieczkę pewnemu rumuńskiemu studentowi, Sorinowi Oproiescu.

Od początku było widać, że styl gry Michała Masłowskiego nie jest kompatybilny ze stylem gry Legii. Ten piłkarz potrzebuje miejsca na boisku, by się rozpędzić. Dobrze spisuje się w grze z kontrataku. Jednak nijak nie pasuje do ekstaklasowego potentata, który najczęściej konstruuje swoje sytuacje atakiem pozycyjnym i przez większość meczu stosuje intensywny, wysoki pressing. Przygoda Masłowskiego i Legii najprawdopodobniej właśnie dobiega końca i próżno w niej szukać jakiegokolwiek happy endu.

6. Transferowe niewypały Lecha

Denis Thomalla. Na pewno kojarzycie tego gościa. Gościa, bo raczej w tym wypadku nie wypada nadużywać słowa „piłkarz”. Jego przyjście do Polski wiązało się z tym, że „Kolejorz” musiał wysypać na stół sporą sakiewkę, szczelnie wypełnioną gotówką. Na pierwszy rzut oka – miało to sens. Sam zawodnik w przeszłości zagrał parę meczów w niemieckiej młodzieżówce, jego przodkowie Thomalli wywodzili się z kraju nad Wisłą, kilka goli w swojej przygodzie z piłką już strzelił, ale… nie w Polsce. 13 meczów, 0 bramek. Chciałoby się powiedzieć w tym momencie o nim coś miłego, jakoś go pocieszyć no ale… nie da się. W pełni zasłużenie stał się obiektem drwin i trochę nadwyrężył reputację scoutingu Lecha.

Scoutingu, z którego Jan Urban niekoniecznie chciał korzystać. Z Sisim spotkali się w Osasunie i wydawało się, że sympatyczny szkoleniowiec musiał sporo się nakłamać, by ściągnąć takiego gracza do Poznania, jednak filigranowy Sisi okazał się dobry tylko i wyłącznie na papierze. Spędził na boisku 273 minuty, a i tak należy mieć wątpliwości, czy aby nie było to o parę minut za długo. Wymienione były tu tylko dwa nazwiska, chociaż nie znaczy, że tylko oni okazali się transferowym nieporozumieniem. Panie Volkov, chyba domyśla się Pan, o kogo nam chodzi?

5. Trenerskie zawirowania

Świat idzie do przodu. To, co wczoraj wydawało się niemożliwe, dzisiaj wydaje się prawdopodobne, a jutro stanie się faktem. To samo dzieje się z piłką nożną. Coraz większe pieniądze, rozwój i popularność mediów społecznościowych, dzięki którym komunikacja na linii kibic-piłkarz stała się bardzo przystępna, absurdalnie wysokie kontrakty telewizyjne i transmisje piłkarskie, które już teraz wydaje się, że są bardzo blisko perfekcji. Wszystko idzie do przodu w zatrważającym tempie, ale jedno, przynajmniej w Polsce, się nie zmieniło i raczej prędko się nie zmieni. Brak logiki w kwestii zatrudniania trenerów.

W minionym sezonie mieliśmy czterech pucharowiczów. Trzech z nich w trakcie rozgrywek zmieniało swoich szkoleniowców. Zdaje się, że ci, którzy przed chwilą byli architektami sukcesów swoich drużyn, z dnia na dzień zapomnieli, jak wykonuje się swój fach. Tadeusz Pawłowski, Henning Berg, Maciej Skorża – przez wiele czasu byli uwielbiani, a kończyli pracę z przypisaną łatką nieudacznika. W takiej sytuacji tylko jedno zdanie może krążyć po głowie. - Sorry, taki mamy klimat.

W Śląsku w ogóle było przecież wesoło. Przez parę dni był tam trenerem Grzegorz Kowalski, który dał się zapamiętać tym, że Jackowi Kiełbowi dał pod choinkę chorągiewkę spalonego, później Romuald Szukiełowicz robiący swoim zawodnikom „wejściówkę”, którą był test socjometryczny, a na końcu Mariusz Rumak, błyskawicznie odmieniający samą grę i rezultaty. Podobnie jak Dariusz Wdowczyk w Wiśle, który zastąpił przecież… Tadeusza Pawłowskiego. Po co nam w Polsce kabarety, skoro najlepsze skecze tworzą się na naszych oczach?

4. Frekwencja – Piast i Zagłębie

Dwa kluby, które były w tym sezonie symbolem tego, że nie potrzeba kroci, by rywalizować jak równy z równym z najlepszymi. Piast i Zagłębie zafundowały nam masę polotu i atrakcyjności. Ich mecze były widowiskiem nie tylko ze względu na multum skrajnych emocji, które wytwarzały się wraz z rozwojem meczu, ale również z racji tego, że były one prawdziwą ucztą dla tych wtajemniczonych. Zespoły z Gliwic i Lubina popisywały się chyba największą konsekwencją taktyczną i wielkim zróżnicowaniem. Na tej płaszczyźnie były one o parę prostych przed swoimi ligowymi rywalami, za co warto pochwalić trenera Stokowca i Latala. Nagrody, na jaką sumiennie pracowali, nigdy jednak nie otrzymali. Z dziwnych i niezrozumiałych powodów ludzie nie brnęli na stadiony Piasta i Zagłębia. Drużyny miały kolejno 12. i 13. frekwencję w lidze, wynoszącą tylko nieco ponad sześć tysięcy na mecz.

3. Eurosport

Nie od razu Rzym zbudowano, choć w tym wypadku wypadałoby, jednak nieco sparafrazować to powiedzenie. Nie od razu Wąchock zbudowano. Z całym szacunkiem dla Wąchocka. Canal+ przed sezonem stracił znacząco na renomie, przez to, że przegrali rywalizacje o prawa do transmisji ligi włoskiej, francuskiej i hiszpańskiej. Największą bolączką dla sympatyków Ekstraklasy było jednak to, że każdej kolejki dwa mecze były pokazywane przez Eurosport. Na 180 minut w tygodniu musieliśmy na chwilę dostawać dobitne potwierdzenie tego, jak wielką robotę dla polskiej piłki robią Tomasz Smokowski, Andrzej Twarowski i spółka. W Eurosporcie nie mogliśmy liczyć ani na wywiady, ani na profesjonalizm, a nawet na zwykłą, dziennikarską rzetelność, przez co zdarzały się takie kwiatki, jak wymienianie przez Tomasza Hajto zwycięskiej jedenastki Kaiserslautern z sezonu 1997/98. Oglądanie meczów w tej telewizji miało bardzo mało wspólnego z przyjemnością, ale trzeba im oddać to, że z racji znacznie większej dostępności, to właśnie mecze pokazywane w Eurosporcie skupiały największą ilość kibiców przed telewizorami.

2. Zdejmowanie koszulek

Ach ci kibice… Nasz największy walor, ale jednocześnie najsłabsze ogniwo. Fantastyczne oprawy, głośny, żywiołowy doping, liczne wojaże wyjazdowe to elementy, w których jesteśmy jedni z najlepszych. Nie tylko w Europie, ale i w całym świecie. Tylko co z tego, skoro paru gości, nad którymi powinniśmy szczerze ubolewać z racji tego, że zostali obdarowani przez życie stosunkowo małą ilością szarych komórek, potrafią w chwilę zabić tę spektakularną otoczkę. Zresztą – szkoda gadać. Sami zobaczcie i przypomnijcie sobie. Kibice zwyrodnialcy Śląska Wrocław. Kamera, akcja!

1. Odebrany punkt Lechii

Ten sezon przyniósł nam od groma absurdów. Sytuacji, po których zawsze miało się wątpliwości, czy nadal najlepszą reakcją jest pusty i głuchy śmiech, czy to już ten moment, w którym trzeba uronić łezkę nad otaczającą nas beznadziejnością. Maciej Sawicki skończył Harvard i naprawdę ma głowę na karku. Od kiedy prezesem PZPN został Zbigniew Boniek, a na bycie jego prawą ręką zgodził się właśnie Sawicki, na zbyt wiele rzeczy nie możemy narzekać. Znacznej poprawie uległ budżet PZPN, który został zrestrukturyzowany, oprócz tego sporym krokiem do przodu powinien być Narodowy Model Gry, ale zostaje to tylko w cieniu tego, co działo się w kwietniu. Ujemny punkt przyznany Lechii, który raz był, a raz nie, jeszcze przez wiele lat będzie odbijał się czkawką. To nieprawdopodobne, że tym, czy do grupy mistrzowskiej dostanie się Ruch, czy też Podbeskidzie emocjonowaliśmy się przez ponad 24 godziny od momentu zakończenia 30. kolejki. Dzięki tej historii poznaliśmy jednak odpowiedź na frapujące pytanie, które przez ostatnie lata nieustannie wisiało w powietrzu - czego brakuje polskiej piłce? Teraz z przekonaniem i bez wahania powiedzieć – normalności!