Premier League: stan tymczasowy

2013-01-13 21:58:55; Aktualizacja: 11 lat temu
Premier League: stan tymczasowy Fot. Transfery.info
Mateusz Jaworski
Mateusz Jaworski Źródło: Transfery.info

Tematów do dyskusji po tym weekendzie z Premier League nie może brakować - w końcu za nami dwa starcia wagi ciężkiej.

Starciami wspaniałych piłkarzy i fachowców na ławkach trenerskich, którym zawsze towarzyszą błyski fleszy i rozmaite podteksty, jak choćby pojedynek strzelecki van Persiego z Suarezem czy konfrontacja starego lisa Fergusona z młodym wilkiem Rodgersem. To na Old Trafford. Z kolei na The Emirates panowała gęsta atmosfera presji wyniku. Bardziej lub mniej – ale jednak – zawodzące Arsenal i Manchester City potrzebowały zwycięstw, żeby postawione przed sezonem cele móc nadal uważać za aktualne i wykonalne. Nie można też zapominać o tych mniejszych, „ubogich krewnych” z dołu tabeli, mrówczo pracujących na każdy punkt. A każdy jest bezcenny.

 
Zacznijmy jednak od widowiska manchesterskiego. Sir Alex Ferguson zapytany o pozycję Liverpoolu w tabeli wcale nie silił się na kurtuazję. Nie wiem i mało mnie to interesuje – odpowiedział, utwierdzając tylko Brendana Rodgersa w przekonaniu, że ostatnia niezła passa „The Reds” to wciąż niewiele w kontekście zmiany układu sił w Premier League. Przedmeczowe lekceważenie rywala to czynnik niezwykle istotny – taka pewność siebie może bowiem skutkować nadzwyczajnym poziomem motywacji przeciwnika, wyzwoleniem nieskończonych pokładów sportowej złości, z pomocą której pobicie każdego staje się możliwe. Gracze Liverpoolu zareagowali jednak wręcz przeciwnie – na boisko wyszli do bólu pasywni, z miejsca oddając inicjatywę gospodarzom. Ferguson nieco zaskoczył i za van Persiem (pozycja Rooney’a) ustawił Danny’ego Welbecka, nie zaś Shinjiego Kagawę. Japończyka nominalnie przywiązano do lewej flanki i ten manewr nie wypalił. Kagawa nie ma predyspozycji skrzydłowego, i to nawet takich, żeby zrobić „wiatrak” choćby z Andre Wisdoma. Największe niebezpieczeństwo ze strony Kagawy groziło gościom wówczas, gdy schodził on do środka i w tym właśnie sektorze brał udział w szybkich wymianach podań, często na jeden kontakt. Dość powiedzieć, że właśnie w takich okolicznościach wprowadzony do gry na skrzydle został Patrice Evra, który następnie idealnie wyłożył futbolówkę van Persiemu.
 
Generalnie rzecz biorąc, do chwili zdobycia kontaktowej bramki Liverpool wypadał blado (z lekką wprawdzie poprawą po przerwie). Formacja środkowa nie stanowiła dla United żadnej przeszkody – tercet Allen-Gerrard-Lucas wyraźnie ustępował duetowi Carrick-Cleverley. Dwaj ostatni wydatnie przyczynili się do tego, iż David de Gea mógł poświęcić większość czasu na wstępne snucie planów urlopowych. United z łatwością przedostawali się przez linię środkową, za którą rozpędzali się sunąc na bramkę Reiny. Nie funkcjonował również pressing Liverpoolu. Obecny na trybunach Jose Mourinho mógł zaś dostrzec w podopiecznych Fergusona co nieco z własnego Realu (mowa o ubiegłym sezonie), kiedy to trzy podania wystarczyły by przedostać się na 30-35 metr przed bramką Liverpoolu, a tempo i intensywność ataków były znakomite. Świetny był zwłaszcza Carrick ubezpieczający drugą linię, neutralizujący każde zagrożenie. Liverpool zyskał energii i ofensywnej jakości wraz z wejściem Daniela Sturridge’a. Anglik nie tylko podłączył swój team do tlenu (asekuracja de Gei do kitu), ale grając za plecami Suareza lub po jego prawej stronie był dla Urugwajczyka realnym wsparciem i Liverpool wreszcie zdolny był zaatakować tak, by stanowić dla gospodarzy istotne zagrożenia, a Fergusona zmusić do żucia gumy na wyższych obrotach. Sturridge to dla Liverpoolu wartość dodana, ma wystarczające umiejętności, ażeby ostrzeliwać rywali wraz z Suarezem i – hmmm – Fabio Borinim. Życzyłbym sobie, by wychowanek City wreszcie w pełni wykorzystał drzemiący w nim potencjał – potencjał na gracza absolutnie nieprzeciętnego, na którego grę patrzy się z czystą przyjemnością.
 
 
Liverpool miał w tym spotkaniu momenty. Zaledwie momenty, w których potrafił przejąć inicjatywę i zupełnie zneutralizować United. Rodgers podkreślał wprawdzie po meczu, że jest zadowolony z drugiej połowy, ale jednocześnie martwią go wciąż popełniane błędy. Pytany o różnicę między klas, nie był aż tak dosadny i równocześnie populistyczny jak Tony Pulis (pamiętne 220 milionów funtów, ha!), lecz oponował przed zmierzeniem jej 24 punktami. Widzę to tak: pierwsza połowa – 24, a może i ze 30, pierwszy kwadrans drugiej połowy – 21-24, ostatnie pół godziny – różnicy punktowej brak. Tyle że prawdziwa różnica polega na wymęczeniu zwycięstwa nad Aston Villą czy też wygranych po grze do bólu przeciętnej, jak choćby z WBA. W ten sposób zdobywa się punkty i w rezultacie mistrzostwa, o różnicy stanowią potyczki wygrane wówczas, gdy niekoniecznie okoliczności są sprzyjające. Te solidność, stabilność i powtarzalność to atrybuty niezbędne, by rzeczywiście zakotwiczyć w czubie.
 
Spotkanie Arsenalu z City poprzedziły doniesienia o podejrzanym pakunku („bomba”) w okolicach „The Emirates”, ale – jak wskazywali niektórzy – nie było to żadne trofeum. Bombowy był za to początek. Laurent Koscielny sprawił, że trudno stawiać po tym meczu inne tezy niż dotychczas powszechnie znane. Że Arsenal wypadł z „ekstraklasy” i o swego rodzaju trofeum walczy z Tottenhamem, Evertonem i WBA, a przyczyną tego jest po prostu brak jakości w zespole. Że najnowsze transfery Arsene'a Wengera jakoś nie wypalają (Podolski, Giroud), a nieco starsze mają zjazd formy (Vermaelen, Koscielny, Mertesacker, Sagna po kontuzji). Że w City drzemie wciąż mistrzowski zmysł (ta płynność w rozegraniu!), ale objawia się zdecydowanie zbyt rzadko i niekiedy pomóc muszą w tym rywalem. Że problemem jest wciąż skuteczność; nie zdziwiła mnie wcale reakcja Manciniego na niewykorzystaną sytuację sam na sam Teveza, bowiem ile już razy – pytanie retoryczne – w tym sezonie podopieczni włoskiego menadżera marnowali sytuacje hurtowo i zamiast prowadzić trzema-czterema nawet bramkami, dawali się dogonić rywalom? Jeśli spojrzeć na to w kontekście słabszej w porównaniu z ubiegłym sezonem defensywy (Kompany…), dorobek punktowy i strata do United nie mogą dziwić. Tym razem Arsenal wręcz wystawił się City na lanie i dominacja gości była niepodważalna pomimo dwóch tylko strzelonych bramek. To jednak zasługa dobrze broniącego Wojciecha Szczęsnego.
 
Arsenal? Raz już kolejny obnażony ze swych ułomności. Nie było wprawdzie 8:2, ale transfery – porządne transfery, choć nie deprecjonuję pozbycia się Chamakha – stanowią bezwzględną konieczność. To jednak również już wiemy…
 
Sobota. Na Britannia Stadium, okrzyknięte już wręcz twierdzą ludzi Pulisa, wpadła Chelsea. Poza niecodziennym, nieprawdopodobnym wyczynem Jonathana Waltersa, odnotować wypada następujące wnioski: po pierwsze, Chelsea zwyczajnie nie MOŻE pozbyć się Franka Lamparda, o ile ten nie zażąda jakiejś astronomicznej gaży, a nawet jeżeli – nie takie głupstwa robił już wujek Roman; po drugie, Asmir Begović to najlepszy w tym sezonie bramkarz w całej lidze i nie zmienią tego cztery wpuszczone gole; po trzecie, Stoke strzeliło w tym sezonie już cztery bramki samobójcze, ale inna jest tego przyczyna niż w przypadku Southampton (również cztery). Mianowicie Pulis wymaga od swych graczy zasuwania na całej długości boiska oraz walki o każdą, dosłownie każdą piłkę. Bronimy wszyscy i już, jedziemy! Stąd zbyt wielka niekiedy aktywność graczy Stoke pod własną bramką, chcących za wszelką cenę przeciąć każde dośrodkowanie i wygrać wszystkie pojedynki powietrzne. Zbyt bardzo chcą, ot co. A co do Waltersa jeszcze, it was just a bad day, wasn’t it?
 
 
Nie można nie zahaczyć o Reading. Na Madejski Stadium przez 80 minut w piłkę grali jedynie goście. WBA miało pełną kontrolę nad meczem, dyktując tempo, mając wyraźną przewagę w posiadaniu piłki i stwarzając kolejne sytuacje. Rzec można, że wyraźnie widoczna była stricte piłkarska różnica między oboma zespołami. Kolejny znakomity występ zanotował Romelu Lukaku. Belg fantastycznie porusza się w polu karnym, ma ten timing  i doskonale wie, w którym miejscu ma się ustawić, ażeby zyskać możliwie najlepszą sytuację do zdobycia gola. Jeśli połączyć to jego warunkami fizycznymi (potężna budowa ciała, wielka siła i wytrzymałość), rysuje się nam zabójczo groźny napastnik, istna zmora defensorów. W ostatnich dziesięciu spotkaniach Lukaku strzelił sześć goli i jakiż musi być ból głowy Steve’a Clarke’a, jeżeli chce grać jednym napastnikiem. Mam tu na myśli zwłaszcza Shane’a Longa, a jest przecież jeszcze Peter Odemwingie, Marc-Antoine Fortune, Markus Rosenberg…
 
Lukaku zdobył dwa gole, mógł zaś zdobyć na pewno cztery, jeśli nie pięć. Jeżeli można się do niego przyczepić, to za skuteczność. Problemem młodych i dopiero zbierających doświadczenie zawodników są wahania formy i trudności z ustabilizowaniem jej na pewnym poziomie, przy napastnikach w grę wchodzi również – a może przede wszystkim? – skuteczność.  Clarke konsekwentnie stawia jednak na niego, budując w ten sposób pewność siebie Lukaku stopniowo przekuwającą się na boiskowy luz i podejmowanie lepszych decyzji w kluczowych momentach. Progres jest nader widoczny.
 
Wracając do ludzi Briana McDermotta – przez 80 minut wyglądali jak zwykle. Niedostatecznie solidni w defensywie, mało kreatywni w drugiej linii i bezproduktywni, niegroźni w ataku. Biorąc pod uwagę tylko umiejętności, Reading to pierwszy kandydat do spadku. McDermott jest tego świadomy, wie, że jego zawodnicy indywidualnie wypadają blado na tle reszty konkurencji – nawet wspomnianego Southampton. Dlatego też bazuje na sile kolektywu. Na ambicji. Na walce. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Team spirit. Reading może przegrywać, nawet zdecydowanie, ale nigdy bez walki, nigdy bez wylania na placu siódmych potów. McDermott swych piłkarzy wspiera w każdej sytuacji, doskonale wszak wie, że tylko w ten sposób może podtrzymać morale i wiarę w to, że spadek wcale nie jest nieunikniony.
 
W środku tygodnia Reading straciło gola już w pierwszej minucie pucharowego starcia z Crawley Town. Zdołało się jednak podnieść i na przerwę gracze „The Royals” schodzili prowadząc 3:1. Spory udział miał w tym strzelec dwóch goli, Adam LeFondre. LeFondre, który u McDermotta wciąż musi pracować na swą pozycję. W tym sezonie ledwie siedem razy grywał po 90 minutach, najczęściej pojawiając się na boisku z ławki – tak też było w sobotę. Po wygranej w FA Cup, Barney Ronay postulował, aby LeFondre dostawał więcej minut. Dzięki swej aktywności potrafi stwarzać ciągłe zagrożenie pod bramką rywali (a przynajmniej nieco szumu, jakikolwiek szum), a mającego problem ze zdobywaniem goli Reading nie stać na to, by kogoś takiego przetrzymywać na ławce. Może nie jest to napastnik na standardy Premier League, ale przy chimerycznym i uzależnionym od precyzyjnych centr Pogrebniaku McDermott nie ma raczej wyboru. LeFondre nie jest typem oczekującym na podania – jak trzeba, cofnie się po piłkę, będzie biegał i szarpał. Tenże LeFondre właśnie miał udział przy golu kontaktowym, a także sam – tradycyjnie, prawie jak Rickie Lambert – pewnie egzekwował rzut karny na 2:2. Przebił go jednak Jonas Olsson – defensor WBA zasłużył się przy wszystkich trzech (błąd, ręka, samobój). Fantastyczny powrót, cenne zainkasowane trzy punkty, wygrana mogąca tchnąć w piłkarzy wiarę, że jednak można (bezpieczna pozycja to kwestia „tylko” trzech oczek).
 
 
Ulubiona odpowiedź McDermotta na wszelkie pytania związane z walką o utrzymanie? – To tylko stan tymczasowy. I choć Reading nadal jest dla mnie pewniakiem do spadku, to w sobotę byłem nawet w stanie przez chwilę menadżerowi Reading uwierzyć.
 
PS I jeszcze defejnsywne creme de la creme tej kolejki.
 
Więcej na ten temat: