Sunderland - największy sprzymierzeniec Liverpoolu

2014-04-20 12:09:27; Aktualizacja: 10 lat temu
Sunderland - największy sprzymierzeniec Liverpoolu Fot. Transfery.info
Dawid Michalski
Dawid Michalski Źródło: Transfery.info

Przed spotkaniami Sunderlandu z Manchesterem City, a później Chelsea, od razu trzy punkty przyznawano rywalom piłkarzy Gusa Poyeta. Tymczasem "Czarne Koty" pokazały, że mecze rozgrywane są na boisku, nie na papierze.

W zeszłym sezonie Sunderland walczył o utrzymanie w Premier League do samego końca. "Czarnym Kotom" udała się ta sztuka, lecz przewaga nad przepaścią wyniosła tylko trzy punkty, a miejsce 17. to była ostatnia bezpieczna pozycja. Te rozgrywki miały być lepsze. Menedżer klubu, Paolo Di Canio, dostał szansę na dalsze prowadzenie zespołu. Zatrudniono również Roberto De Fantiego, który otrzymał pozycję dyrektora sportowego. Jak się później okazało, ta decyzja była błędna.

De Fanti bardzo szybko zabrał się do pracy. W letnim oknie transferowym ściągnął aż czternastu piłkarzy, w tym między innymi: Boriniego, Altidore'a, Dossene, Mannone czy Cabrala. Takie trzęsienie w szatni klubowej nie zdało egzaminu. Sunderland od samego początku strasznie zawodził, a pierwsze zwycięstwo ligowe zanotował dopiero pod koniec października, kiedy to wygrał 2-1 z Newcastle.

Dalej nie było lepiej, co można zobaczyć na poniższym terminarzu.

Fot. Transfermarkt

Na Stadium of Light dochodziło do wielu spięć, wzajemnie zrzucano na siebie winę za wyniki. Di Canio oskarżał piłkarzy o spisek, atakował również De Fantiego. Ten, swojemu rodakowi odpłacał się tym samym. W końcu zdecydowano się pozbyć złej krwi. Najpierw zwolniono Di Canio, a następnie De Fantiego. Pozycję menedżera powierzono Gusowi Poyetowi i powoli próbowano wrócić na odpowiednie tory.

Widmo spadku jednak coraz bardziej zaglądało Sunderlandowi w oczy,a od 22 marca "Czarne Koty" nie odniosły żadnego zwycięstwa. Sytuacja w tabeli wyglądała tragicznie.

Fot. Premier League

Ostatnie miejsce w tabeli, strata siedmiu punktów do siedemnastego Norwich i tylko 29 strzelonych goli. A na rozkładzie jazdy - Manchester City i Chelsea. W tym momencie wielu wskazywało "Czarne Koty" na banicję z Premier League, bo dwie kolejne porażki pewnie zdecydowałyby o losie Sunderlandu. A porażki być musiały, w końcu City i "The Blues" walczą zaciekle o tytuł i każdy powinien się przed nimi położyć. Futbol jest jednak piękny dlatego, że nie wszyscy od razu się poddają. Niektórzy walczą do samego końca, choćby osiągnięcie celu było już niemożliwe.

Pierwsze było spotkanie z Manchesterem City, wielce podrażnionym po porażce z Liverpoolem i chcącym wrócić na dobre tory. "The Citizens" mocno ruszyli do ataku i już w drugiej minucie objęli prowadzenie po bramce Fernandinho. Można było pomyśleć, że już po zabawie. Nic bardziej mylnego. Sunderland walczył i próbował atakować, jednocześnie dobrze bronił Vito Mannone. W drugiej połowie, gdy City zaczęło czuć się zbyt pewnie, na boisku wyrósł nowy bohater - Connor Wickham.

21-letni napastnik, który od listopada do marca grał na zapleczu Premier League w Reading, gdzie był wypożyczony. Napastnik, który wcześniej przegrał rywalizację z Altidorem czy Borinim, po powrocie do klubu od razu wskoczył do podstawowego składu. Za to wszystko odwdzięczył się w starciu z Manchesterem City - strzelił dwie bramki. Jego jedyne gole w Premiership w tym sezonie, a trzeci w ogóle w jego całej karierze gry na najwyższym poziomie rozgrywkowym.

 

Gdy wszyscy kibice Sunderlandu znajdowali się już w niebie, to w 88. minucie fatalny błąd popełnił Vito Mannone, a stan meczu wyrównał Samir Nasri. Do ostatnich chwil meczu "The Citizens" atakowali, ale wynik nie uległ zmianie. "Czarne Koty" wpadły w euforię, a Liverpool zaczął trzymać kciuki za piłkarzy ze Stadium of Light.


Fot. WhoScored

Trzy dni później przeciwnikiem Sunderlandu była Chelsea. Wydawało się, że jest to jeszcze trudniejsze zadanie, aniżeli spotkanie z Manchesterm City. W końcu gra na Stamford Bridge to ogromne wyzwanie dla wszystkich klubów Premier League, a jeszcze większe, gdy menedżerem "The Blues" jest José Mourinho. Portugalczyk wie, jak pokonać rywala na własnym podwórku, bo nie przegrał na Stamford Bridge od 77 spotkań. Widać, zadanie niemożliwe do wykonania. (więcej o samej serii Mourinho można przeczytać TUTAJ)

Zaczęło się podobnie jak na Etihad Stadium. W dwunastej minucie, po golu strzelonym przez Samuela Eto'o, na prowadzenie wyszła Chelsea. Ale Sunderland ma Connora Wickhama. Anglik, kilka chwil po radości "The Blues", wyrównał stan gry, mając w ten sposób stuprocentową skuteczność (2/2 z City i 1/1 z Chelsea).

To rozsierdziło gospodarzy, którzy rzucili się do ataku i trwali w nim do samego końca. Statystyki po meczu były oszałamiające. Chelsea oddała w ciągu 90. minut, aż 31 strzałów!

Fot. FourFourTwo StatsZone

Podopieczni Mourinho przeważali w każdym elemencie gry.

 

Fot. FourFourTwo StatsZone

Jednak ta przewaga na nic się zdała. W 82. minucie meczu błąd popełnił Azpilicueta, piłkę przejął Altidore, wbiegł w pole karne, a Hiszpan, próbując ratować sytuację, wykonał wślizg. Sędzia spotkania Mike Dean podjął decyzję o podyktowaniu rzutu karnego dla gości. To wprawiło w szał ławkę rezerwowych Chelsea, a jeden z asystentów Mourinho musiał być powstrzymywany, bo inaczej doszłoby do rękoczynów.

Fot. Twitter

Do samego karnego podszedł... Fabio Borini, piłkarz wypożyczony do Sunderlandu z... Liverpoolu. Okazało się na sam koniec sezonu, że ten transfer Włocha, to była dobra decyzja menedżera "The Reds" Brendana Rodgersa. Borini wykorzystał karnego, który dał zwycięstwo Sunderlandowi, a Liverpoolowi ogromną szansę na zdobycie tytułu. Włoch już został okrzyknięty "idealnym szpiegiem", ale on sam wolałby wrócić na Anfield.

Swoje również robił Mannone, który zmazał plamę po błędzie ze spotkania z Manchesterem City. Włoch bronił wyśmienicie i przez wiele serwisów został wybrany zawodnikiem meczu.

 

Fot. WhoScored

Sunderland wygrał. Dokonał czegoś niemożliwego - w dwóch spotkaniach, w których był spisywany na straty, zebrał bardzo ważne cztery punkty. "Czarne Koty", zajmujące ostatnią pozycję w tabeli, decydują o tym, kto zdobędzie tytuł Premier League. Liverpool musi być bardzo wdzięczny, bo teraz wszystko znajduję się w ich rękach. Wystarczy zrobić tylko jedno - wygrać wszystkie spotkania, no i podziękować Sunderlandowi.

A przed podopiecznymi Gusa Poyeta wciąż walka o utrzymanie. Ostatnie mecze to starcia z Cardiff, Manchesterem United, Swansea i West Bromwich Albion. Można zdobyć dziewięć punktów, a przynajmniej tego im życzymy, bo szkoda by było, żeby spadł taki klub, który potrafi zagrać na nosie pretendentom do tytułu, a Mourinho przerwać niesamowitą serię bez porażki na własnym stadionie. Sama tabela przedstawia się następująco:

Fot. Premier League

Śledź Autora: