Wszyscy zadowoleni z utrzymania, ale większośc liczyła na więcej

2016-05-19 13:49:47; Aktualizacja: 8 lat temu
Wszyscy zadowoleni z utrzymania, ale większośc liczyła na więcej Fot. Transfery.info
Norbert Bożejewicz
Norbert Bożejewicz Źródło: Transfery.info

W drugiej części naszego podsumowania przyjrzymy się pozostałym zespołom z grupy spadkowej. Wśród nich nie brakuje drużyn rozczarowanych swoim końcowym wynikiem.

Meldujmy wykonanie zadania

Po poprzednim sezonie, w którym piłkarze Górnika Łęczna (z przewagą trzech punktów nad bydgoską Zawiszą) wywalczyli utrzymanie w Ekstraklasie, przed startem nowych rozgrywek nie mogło być mowy o wyższych celach. Dobitnie w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” podkreślał to Grzegorz Bronowicki. – Inne zespoły też mają sporo problemów i nie sądzę, aby przodował w nich Górnik. Dlatego klub spokojnie powinien się utrzymać w lidze. Na coś więcej jednak bym nie liczył – mówił były reprezentant Polski. Tylko czy ktoś w województwie lubelskim w ogóle liczył na miejsce w grupie mistrzowskiej? Owszem, kilku marzycieli byśmy znaleźli, ale większość wolała rozsądnie podejść do sprawy i nie stwarzać dodatkowej presji na drużynie. W gronie tych osób znalazł się Jurij Szatałow, który stwierdził, że chce grać dobrze i walczyć o zwycięstwo w każdym meczu. Asekuracja? Niekoniecznie. Drużyna dzięki transferom Leandro, Grzegorza Piesio, Przemysława Pitrego, Kamila Poźniaka, Bartosza Śpiączki i Jakuba Świerczoka zyskała konkurencję w ataku, tak potrzebną w walce o zwycięstwa i utrzymanie. Wzmocnienia łęcznian uspokoiły nawet ludzi związanych z polską piłką, bo w specjalnej ankiecie dla „Transfery.info” tylko Ryan Hubbard widział w „Dumie Lubelszczyzny” kandydata do spadku.

W domu najlepiej

Piłkarze Jurija Szatałowa z wysokiego ‘c’ rozpoczęli miniony sezon. Zwycięstwa z Ruchem Chorzów i Górnikiem Zabrze umiejscowiły ich w górnej połowie tabeli i powoli – niesłusznie – zaczęto przebąkiwać o nowej rewelacji rozgrywek. Dosyć szybko wszystkich sympatyków górniczego klubu na ziemię sprowadziła Legia Warszawa, która przyjechała do Łęcznej jak po swoje, a skutki tej porażki odczuwano jeszcze przez kilka tygodni. „Zielono-Czarni” w czterech kolejnych meczach odnieśli trzy porażki i dopiero sensacyjne domowe zwycięstwo z Wisłą pomogło wrócić im na właściwe tory. To wtedy zawodnicy trenera Szatałowa potrafili wygrać z Koroną Kielce, Jagiellonią Białystok i Cracovią. Oczywiście w między czasie znowu przyszedł czas na pojedynek z Legią (kolejna porażka), który spowodował następny mały kryzys, ale grudniowe zwycięstwo nad Lechią Gdańsk poprawiło nastroje przed świętami Bożego Narodzenia i końcem starego roku. Górnik z 25 punktami na koncie zajmował 9. miejsce w tabeli, a większość tego dorobku drużyna z województwa lubelskiego zdobyła przed własną publicznością. Humorów w drużynie nie popsuł nawet epizod w Pucharze Polski, gdzie w 1/16 finału „Duma Lubelszczyzny” zagrała z … Legią i oczywiście przegrała.

Czarna seria

- Jeśli dobrze zacznie rundę, może powalczyć o ósemkę, ale jeśli na starcie przegra, będzie mu trudno – prognozował na początku tego roku Krzysztof Chrobak, były trener Górnika Łęczna. Piłkarze Jurija Szatałowa nieźle rozpoczęli 2016 rok, ale po dwóch remisach z Piastem Gliwice i Wisłą Kraków oraz wygranej z Koroną, przyszła seria czterech porażek z rzędu i drużyna z kandydata do gry w grupie mistrzowskiej, osunęła się w ligowej tabeli. Zespół z województwa lubelskiego przede wszystkim zawodził w ofensywie, która przed sezonem miała być ich największą bronią. Jakub Świerczok z Bartoszem Śpiączką strzelali gole, ale robili to tak nieregularnie, że w zasadzie nie stanowili oni zagrożenia dla obrony rywala. W tamtym czasie powoli wychodził na światło dzienne konflikt trenera z zawodnikami, chociaż Grzegorz Bronowicki wspominał o nim już w lipcu ubiegłego roku. – Skoro już pod koniec 2014/15 dochodziły słuchy, że trener Jurij Szatałow nie potrafi się z większością dogadać, to nie sądzę, aby to się nagle miało zmienić – mówił dla „Przeglądu Sportowego” były reprezentant Polski. Jednak kulminacja problemu miała nastąpić już w rundzie finałowej…

Owoc rozmowy przy płocie

… którą łęcznianie rozpoczęli meczem w Białymstoku. Piłkarze trenera Szatałowa do kluczowego momentu sezonu przystępowali z 15. miejsca i z jednym punktem straty do Termaliki Bruk-Bet Nieciecza. Mecz w stolicy Podlasia miał przyczynić się do utrzymania w Ektraklasie, chociaż „Zielono-Czarni” nigdy – na najwyższym poziomie rozgrywek – tam nie wygrali. Ostatecznie podopieczni ukraińskiego szkoleniowca po bezbarwnej grze przegrali z trzecią drużyną poprzedniego sezonu, a fani górniczego klubu zamierzali osobiście porozmawiać ze swoimi ulubieńcami.

Chociaż nie pochwalamy takich metod motywacyjnych, to musimy przyznać, że przyniosły one pożądany efekt. Jurij Szatałow po następnym meczu w Krakowie został zawieszony przez Komisję Ligi (co było najlepszym wzmocnieniem drużyny, która w Białymstoku nie mogła liczyć na trenera, bo ten nawet nie wszedł w przerwie do swojej szatni), a w piłkarzy wstąpiła nowa energia. Już pod wodzą Andrzeja Rybarskiego zremisowali w Kielcach, wygrali w Niecieczy, podzielili się punktami z zabrzanami i mimo porażki we Wrocławiu pozostali w Ekstraklasie (Górnik Zabrze zremisował w ostatniej kolejce z Termalicą, a potrzebował zwycięstwa). W kontekście całego sezonu „Zielono-Czarni” byli lepsi od Podbeskidzia oraz Górnika Zabrze i zasłużenie pozostali w krajowej elicie.

***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***

Cel został wypełniony

Beniaminek, będący na ustach całej piłkarskiej Polski, wchodził do Ekstraklasy z zamiarem utrzymania się. Ta sztuka się udała, choć znając ambicje państwa Witkowskich klub spod Tarnowa ma niebawem powalczyć o grę w europejskich pucharach.

Styl ponad wyniki

Początkowo “Słoniki” zmuszone były zapłacić frycowe i w pierwszych meczach poniosły porażki. Potem ekipa Mandrysza zaczęła zaskakiwać - wygrane z Cracovią, Lechem, remis w Warszawie, świetny mecz z Piastem na inaugurację nowego stadionu w Niecieczy - pogardliwe wypowiedzi o grze w kukurydzy zaczęły ustępować pochwałom na cześć ciekawego pomysłu na grę, opartego na wymianie podań i prowadzeniu piłki po ziemi.

Efektowna wygrana z Legią była jedynym pozytywnym akcentem wiosennych rozgrywek przed podziałem punktów. Spory zawód, poza Pilarzem, przyniosły zimowe wzmocnienia. Stefan Nikolić nie okazał się kopią snajpera „Wojskowych”, Elvis Bratanović zasłynął jedynie swoim imieniem, a uznawany za wielki talent z Łotwy Gutkovskis kompletnie przepadł. Słonie, dzięki kilku remisom, zyskały jednak dość bezpieczną pozycję wyjściową przed ostateczną walką o pozostanie w najwyższej klasie rozgrywkowej.

Grali do końca

Fura szczęścia i gol bramkarza Nowaka - tak w skrócie można przedstawić szczegóły utrzymania Termaliki. Gdyby nie samobój “tego z długimi włosami”, to może dziś sytuacja w Niecieczy wyglądałaby inaczej. Dużo dał też punkt w Krakowie, wywalczony po szalonym meczu.

Termalika ożywiła naszą Ekstraklasę. Nie dość, że z zainteresowaniem patrzyło się na jej grę, to zawsze w meczach z jej udziałem coś się działo. A to Tomasz Hajto wymieniał składy, a to padło osiem goli, a to w doliczonym czasie gola zdobył golkiper. Prawdziwą weryfikacją siły Słoników będzie jednak najbliższy sezon. Z kim na ławce i z kim w polu - to się okaże niebawem. Transferowy zaciąg zagraniczny z tej zimy nie wypalił - czy Baszczyński i spółka zaczną przeczesywać niższe ligi, czy pokuszą się znów o ryzykowne wzmocnienia z Bałkanów czy krajów nadbałtyckich?

***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***

Skazani na spadek

Ekipa z województwa świętokrzyskiego w oczach wielu ekspertów była przed startem rozgrywek typowana, jako głównym faworyt do pożegnania się w maju z najwyższą klasą rozgrywkową. Duży wpływ na wysuwanie takich opinii miała niestabilności finansowa klubu, który po zakończeniu poprzedniego sezonu stanął po raz kolejny na krawędzi bankructwa. Szereg cięć pozwolił jednak włodarzom Korony stworzyć zespół, który bez takich piłkarzy jak Golański, Luis Carlos, Kiełb, Kapo, Leandro i Cerniauskas oraz trenera Ryszarda Tarasiewicza miał powalczyć o utrzymanie w Ekstraklasie. Właściciele drużyny postanowili powierzyć wykonanie tej arcytrudnej misji Marcinowi Broszowi, który po rozstaniu z Piastem Gliwice pozostawał bez pracy.

Mission Impossible

43-letni szkoleniowiec po ponad rocznym rozbracie z ławką trenerską z entuzjazmem zabrał się do działania i na inaugurację ligi dość niespodziewanie jego podopieczni pokonali Jagiellonię Białystok, która przyjechała do Kielc w mocno okrojonym składzie, bo skupiła się na walce w eliminacjach do europejskich pucharów. Zwycięstwo nad drużyną Michała Probierza nie należało jednak do łatwych. Można nawet powiedzieć, że rodziło się w ogromnych bólach, które nie zapowiadały świetlanej przyszłości przed „Żółto-Czerwonymi”. Mimo to Brosz pozostawał spokojny i wierzył w realizację swojego wcześniej nakreślonego planu. Sympatycy kieleckiego zespołu szybko się przekonali, że należy zaufać trenerowi, który wiedział, jakim materiałem dysponuje i co z niego może uszyć, dlatego zdecydował się ustawiać drużynę bardziej defensywnie i bazować na wyprowadzaniu kontr. Taka taktyka znakomicie i nawet ponad stan sprawdzała się na wyjazdach, gdzie Koroniarze od startu sezonu nie przegrali kolejnych ośmiu meczów, w tym z Legią Warszawa. Dlaczego wyróżniłem starcie z „Wojskowymi”? Po pierwsze jest to oczywiście jedna z najsilniejszych drużyn w Ekstraklasie, a po drugie do tej pory nie przegrała ani jednego spotkania z ekipą z Kielc na własnym terenie w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale w końcu musiał przyjść ten pierwszy raz. Znakomita seria wyjazdowa kielczan miała swoje negatywne konsekwencje, które odbiły się na wynikach na własnym terenie, gdzie spisywali się fatalnie zdobywając zaledwie pięć punktów w całej rundzie jesiennej... Na szczęście dla nich połączenie obu dorobków pozwalało im zakończyć rok nad strefą spadkową.

Snajper Cabrera

Udana pierwsza część sezonu powaliła ekipie Brosza w spokoju przygotowywać formę na drugą część rywalizacji. Najbardziej zadowolony z przebiegu wydłużonego okresu treningowego mógł czuć się Airam Lopez Cabrera. Przypominamy, że Hiszpan trafił do Korony w trakcie rozgrywek i nie był w 100% gotowy do gry na dobrym poziomie. Szkoleniowiec kielczan widział w nim jednak potencjał. Nie trzymał go na ławce i dawał mu grać jesienią, aby na wiosnę był motorem napędowym „Żółto-Czerwonych”. Brosz sporo ryzykował. Niejako skreślił Trytkę i Przybyłę, ale to mu się opłaciło. Cabrera zaczął regularnie pakować futbolówkę do siatki rywali i między innymi dzięki temu kielczanie zanotowali serię dwunastu meczów bez porażki i pewnie utrzymali się w Ekstraklasie, a sam Hiszpan z 16 trafieniami na koncie został wicekrólem strzelców naszej ligi i zapisał się w historii klubu, jako drugi najskuteczniejszy strzelec w sezonie po Grzegorzu Piechnie. Nie da się ukryć, że Korona pod wodzą Brosza zaliczyła znakomity sezon i po raz kolejny uciekła spod eksperckiego noża, który skazywał ją na spadek z Ekstraklasy.

***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***

Wysyłani do Europy, gotowi na utrzymanie

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. W sezonie 2014/15 Jagiellonia Białystok była rewelacją tych rozgrywek i jak stwierdził Michał Probierz – jego piłkarze mogli nawet zdobyć mistrzostwo Polski. Jednak nowy rok to nowe rozdanie, nowe przetasowania i nowe – większe - oczekiwania. Atmosfera sukcesu rozgrzała białostockie głowy do tego stopnia, że nikt nie wyobrażał sobie Jagi poza czołową piątką następnego sezonu. Optymistyczny nastrój udzielił się również dziennikarzom, którzy w specjalnej przedsezonowej sondzie dla „Transfery.info” zgodnym chórem przyznali, że piłkarze Michała Probierza znowu zdobędą kwalifikacje do europejskich pucharów. Trzeźwym okiem starał się na to patrzeć Tomasz Frankowski, który przed startem widział „Żółto-Czerwonych” w grupie mistrzowskiej. – Uważam, że białostoczanie nie mają składu na mistrzostwo, ale na to, by spokojnie zająć miejsce w górnej ósemce- już tak– mówił na łamach „Przeglądu Sportowego” były napastnik Jagiellonii. Wszystkie huraoptymistyczne głosy – niczym słynny Ice Bucket Challenge – tonował opiekun Jagi, który stwierdził, że jego celem jest dalsza budowa drużyny, następnie zapewnienie sobie utrzymania w lidze, a jeśli awansujemy do czołowej ósemki, to walka o coś więcej.

Huśtawka nastrojów

Udany początek sezonu dawał nadzieję na kolejny mistrzowski sezon. Białostoczanie pokonali Termalicę Bruk-Bet Nieciecza, Górnika Zabrze, Ruch Chorzów, zremisowali z Legią Warszawa i wygrali z poznańskim Lechem. Pojedynek z – wtedy – aktualnym mistrzem Polski jest kluczowy dla losów Jagi w rundzie jesiennej. Po fiasku w rozgrywkach Ligi Europy drużynę opuścili Nika Dzalamidze, Patryk Tuszyński, Maciej Gajos (latem Podlasie na Mazowsze zamienił Michał Pazdan), a ci co pozostali nie byli w stanie wejść w skórę byłych kolegów. Wymienieni zawodnicy w poprzednim sezonie pełnili rolę rdzenia kręgowego tej drużyny – to oni zapewniali bezbłędną komunikację na linii trener – piłkarze, dbali o dobrego ducha zespołu i – co najważniejsze – brali czynny udział w każdej akcji Jagiellonii. Efektywna gra w obronie, skuteczny pressing i piękne gole – wszystko odbywało się przy udziale Pazdana, Gajosa, Dzalamidze i Tuszyńskiego. Ich brak był najmocniej zauważalny właśnie po wygranym meczu z Lechem, kiedy Jagiellonia zanotowała serię czterech porażek z rzędu (w sumie uzbierało się aż sześć meczów bez zwycięstwa), a z kłopotów (pozornie) wydostała się dopiero pod koniec roku, gdzie wygrane z Ruchem Chorzów i Zagłębiem Lubin dawały nadzieję na lepsze jutro i choć trochę osłody po ciężkich spotkaniach oraz porażce w 1/8 finału Pucharu Polski z „Miedziowymi”.

Brak napastnika

Przed wznowieniem rozgrywek w 2016 roku w Białymstoku panował optymizm. Jagiellonia zajmowała ósme miejsce w tabeli i miała przed sobą dziewięć finałów, po których mogła znaleźć się w upragnionej grupie mistrzowskiej. – Po huśtawce nastrojów z jesieni dla Jagiellonii najważniejsze będzie, żeby znaleźć się w pierwszej ósemce. To musi być cel minimum – mówił na łamach „Przeglądu Sportowego” Jacek Bayer, były piłkarz Jagi. Jednak dosyć szybko potwierdziła się życiowa prawda, że optymizm idzie krok w krok ze ślepotą. W stolicy Podlasia pojawiło się dwóch zagranicznych obrońców, którzy mieli od razu ustabilizować newralgiczną formację „Żółto-Czerwonych”, ale już po sromotnej porażce z Legią w Warszawie (Jaga przegrała 0-4 po rażących błędach defensywy) podważano jakość tych wzmocnień. Kolejna sprawa to gra w ofensywie. Po utracie Patryka Tuszyńskiego na jego następcę typowany był Fedor Cernych, ale Litwin był jedynie karykaturą napastnika. Śmiemy twierdzić, że Wojciech Kowalczyk nawet z solidną nadwagą wykorzystałby większość tych sytuacji.

Wiosną kibice Jagiellonii kolejny raz doświadczyli skutków jazdy rollercoasterem. Piłkarze Michała Probierza błyskawicznie wstali z kolan i zdołali odnieść dwa zwycięstwa z rzędu (w tym jedno widowiskowe w Poznaniu). Natychmiast okazało się, że druga wygrana z „Kolejorzem” była ciężką jazdę pod górę, z której spadek bywa szybki i bolesny. Po bezbarwnym remisie z Pogonią zawodnicy „Dumy Podlasia” zanotowali pięć porażek z rzędu i znaleźli się w dolnych rejonach tabeli. W oczy kibiców zajrzało widmo spadku z Ekstraklasy, a niektórym po oglądaniu meczów drużyny Probierza – tak jak po rollercoasterze – zbierało się na wymioty.

Michał, podejdź no do płota!

Z każdym kolejnym meczem bardziej wrzało w środowisku kibicowskim. Czarę goryczy przelało spotkanie z Podbeskidziem Bielsko-Biała, w którym Jagiellonia przegrała po dwóch bramkach samobójczych. To wtedy doszło do słynnego starcia trenera Probierza (i piłkarzy) z fanami Jagi, ale znowuż ta sytuacja miała istotny wpływ na dalsze losy zespołu. Kilka dni później dwie zainteresowane strony spotkały się, wyjaśniły spór i drużyna znowu odzyskała wsparcie kibiców, które jest ważne w walce o ligowy byt.

Wojna, na którą wybierało się całe Podlasie już po piątej rundzie została wygrana. „Żółto-Czerwoni” pozostali w Ekstraklasie i mogą w spokoju przygotowywać się do kolejnego sezonu. Tym razem będzie więcej czasu na odpoczynek, wzmocnienia oraz przygotowania do kolejnych rozgrywek. Michał Probierz jest świadomy ogromu zmian, które musi przeprowadzić, aby fanom Jagiellonii znowu ręce same składały się do oklasków na widok gry jego zespołu. Mamy nadzieję, że ta misja zakończy się powodzeniem, bo w sezonie 2014/15 z przyjemnością patrzyło się na grę białostoczan, a ostatnio… raczej nie było czego oglądać.

***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***

Liczyli na więcej

Śląsk był w tym sezonie jak kobieta. Gdyby za pomocą metafory utożsamić to, jak wyglądał ten sezon w oczach wrocławian, to chyba trudno o lepszą przenośnię. Kobieta, ale nie jest jakaś wyidealizowana, plastikowa, czy też po prostu normalna, tylko taka stereotypowa femme fatale, po której naprawdę trudno czegoś się spodziewać.

Zaczynali od pucharów

Przełom 2014 i 2015 roku „Wojskowi” mogli uznać za bardzo pomyślny. Dzięki dobrej grze zajęli czwartą lokatę w tabeli, której gratyfikacją był start w eliminacjach do Ligi Europy. Dorodny laur za ciężko przepracowany rok, który Michał Probierz zwykł nazywać „pocałunkiem śmierci”. W przypadku Śląska to powiedzenie pasowało jak ulał.

Od końca rozgrywek, do pierwszego spotkania I rundy eliminacji, zespół z południowo-zachodniej części Polski miał zaledwie 24 dni przerwy. Klub z Dolnego Śląska, nie bez trudu, przebrnął przez początkową przeszkodę, jaką było NK Celje, jednak ich rywal w drugiej rundzie – IFK Goteborg, okazał się już zbyt wymagający.

Tym, który nie mógł pomóc wrocławianom w europejskich bojach był Marco Paixao. Snajper odszedł do Sparty Praga, a zastąpić go miał powracający do Śląska Kamil Biliński. Na papierze taka rotacja uchodziła za niezbyt bolesną, jednak proza życia pokazała, że było zgoła inaczej.

Trenerskie zawirowania

Jesienią drużyna uzależniona była od Flavio, a sam Flavio niezbyt dobrze czuł się w roli lidera. Tadeusz Pawłowski nie potrafił sprawić, by jego zespół był konkurencyjny, czego odzwierciedleniem było to, że po 19. kolejce wrocławianie zajmowali ostatnią lokatę w Ekstraklasie. W ostatnich dwóch kolejkach 2015 roku Śląsk zdobył sześć punktów i pojawiło się dla niego światełko tunel. Ten lekki promyk słońca wypatrzył jednak już Romuald Szukiełowicz, a nie właśnie Pawłowski, który na dodatek zastąpił też nie Pawłowskiego, tylko… Grzegorza Kowalskiego, o czym zapewne mało kto teraz pamięta. Sympatyczny szkoleniowiec miał decyzją miasta, które ma 49% praw do Śląska, na chwilę zastąpić „Tadka”, lecz chwilę później Wrocławskie Konsorcjum Sportowe, mające większościowy pakiet, zdecydowało się postawić na Szukiełowicza, będącego m.in. byłym trenerem Foto-Higieny Gać.

Dotyk magicznej różdżki

67-letni szkoleniowiec też niezbyt długo zajmował swoje stanowisko. Musiał sobie radzić już bez Flavio Paixao, który odszedł do Lechii Gdańsk. Po tym, jak w pięciu spotkaniach rundy wiosennej zdobył cztery punkty, jego funkcje przejął Mariusz Rumak, który wracał do zawodu po półrocznym rozbracie. Taka decyzja okazała się fantastycznym ruchem władz klubu. Rumakowi udało się to, z czym poradzić sobie nie potrafił jego poprzednik. Znaleźć wspólny język ze świeżo zakontraktowanym Ryotą Morioką. Japończyk rozwinął skrzydła pod wodzą 38-letniego trenera i zaczął udowadniać, że przyjechał do Polski z zamiarem zostania znaczącą postacią Ekstraklasy.

Innym zawodnikiem, któremu Rumak dał pozytywnego kopa, był Bence Mervo. Reprezentant węgierskiej młodzieżówki został wypożyczony zimą z FC Sion i szybko wygryzł ze składu zupełnie bezproduktywnego Kamila Bilińskiego. To właśnie fantastyczna postawa Mervo i Morioki poskutkowała tym, że Śląsk nie tylko zapewnił sobie utrzymanie, ale również zaczął grać na miarę możliwości.

Palący problem

W jedenastu spotkaniach pod wodzą Rumaka wrocławianie zanotowali imponujący bilans sześciu zwycięstw, czterech remisów i zaledwie jednej porażki. Były trener Zawiszy i Lecha od momentu przyjścia do klubu poprawił bardzo wiele, jednak na razie zdziałał bardzo mało w palącej kwestii dla Śląska – frekwencji na trybunach. W tym sezonie okazała arena wybudowana na Euro 2012 średnio nie wypełniał się nawet w 20%, ale sposób na przyciągnięcie kibiców na trybuny jest prosty i powszechnie znany. Wystarczy przenieść rezultaty z końcówki sezonu na przyszłe rozgrywki.

***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***   ***

Wiślacka sinusoida

Z perspektywy czasu można stwierdzić, że Wisła nie rozegrała jednego sezonu, a co najmniej trzy. Ewentualnie, że w każdym okresie wyznaczanym przez kolejnego trenera, występowała inna ekipa. Może ta druga teoria jest bliższa prawdy – przecież „Biała Gwiazda” wielokrotnie gasła, by zaraz rozbłysnąć na piłkarskiej mapie Polski.

Byli sobie czterej szkoleniowcy. Pierwszy nie powinien w ogóle wylecieć, drugi jest synonimem sytuacji przejściowej, trzeci tak naprawdę nie wiadomo czemu się pojawił i był utożsamiany z absurdem, a czwarty… doprowadził do krakowskiego renesansu. Tak właściwie to trudno dojść do ładu i składu z Wisłą i jej dynamiczną sytuacją: bo chyba w taki sposób najbezpieczniej można określić to, co w tym sezonie działo się u wiślaków. A przełomowych wydarzeń nie zabrakło. Wszystko zaczęło się całkiem nieźle, bo przecież Moskal dostał 17 meczów, wygrał 5 razy i został ogłoszony królem remisów dobijając do magicznej liczby 9. Wisła osiągnęła 4. miejsce i nagle klubowe władze stwierdziły, że porażka w derbach to istne przelanie czary goryczy. Jako, że klamka szybko zapadła, a drzwi się zatrzasnęły, z całym tym bajzlem na głowie został Broniszewski, który miał poprowadzić ekipę do końca roku. Jakoś wybitnie to mu nie szło, ale przecież nikt nie spodziewał się piorunujących efektów – fakt, że nie zaznał słodyczy zwycięstwa, a Wisła w 4 meczach nie strzeliła żadnej bramki skłonił włodarzy do przyspieszenia procesu decyzyjnego. I bach. Nagle do Myślenic zawitał nie kto inny, a… Tadeusz Pawłowski. Ten sam, który chwilę wcześniej rozstał się ze Śląskiem. Karuzela mocno przyspieszyła. Nic więc dziwnego, że nowy szkoleniowiec nie wytrzymał i udało mu się poprowadzić zespół w zaledwie 3 spotkaniach (!) po czym pojawił się komunikat, że został urlopowany (!!), a na stanowisku szkoleniowca ponownie zameldował się Broniszewski (!!!). Nikt się nie spodziewał takiego obrotu spraw.

Wiosna. Cieplejszy front dobija się do polskich granic, a wraz z nim odpuszczają lody na Wiśle. Wszak w klubie melduje się lodołamacz, który na początku nie spotkał się z wielkim entuzjazmem. Może i dobrze, bo swoimi wynikami sprawił tym większą niespodziankę.

Ten sam człowiek, który miał powiedzieć, że trudno mu sobie wyobrazić, że nagle Wisła się podniesie, stał się jej wybawcą. Dariusz Wdowczyk wparował na trening i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wykrzesał z wiślaków pewność siebie i finezyjne podejście do futbolu. Ale hola, hola, wcale nie było tak łatwo! Przecież przejmował drużynę, gdy nie wygrała żadnego z 11 ostatnich spotkań i wylądowała na 15. pozycji w tabeli. Przecież to nie mogło się udać. A jednak, los po raz kolejny okazał się być przewrotny, a „Biała Gwiazda” rozbłysnęła na piłkarskiej mapie Polski. Ba, stwierdzenie, że raziła swoim blaskiem nie będzie w tym momencie przesadne, bo wiślacy w 11 meczach wygrali 7-krotnie i tylko raz zaznali goryczy porażki. Cóż za odmiana! Mało brakło, żeby podopieczni Wdowczyka wskoczyli do pierwszej „ósemki” i jeszcze powalczyli o europejskie puchary. Tego osiągnąć się nie udało, ale Wisła stała się drużyną w pełnym tego słowa znaczeniu. Trener scalił formacje, dotarł do piłkarzy i udowodnił wszystkim niedowiarkom, że jest odpowiednią osobą na tym stanowisku. Zresztą, krakowianie zanotowali ogromny skok energetyczny i po raz pierwszy od dawna pokazali prawdziwa radość z gry. Tę radość, której tak bardzo brakowało. Ogromną rolę w mimo-wszystko-sukcesie odegrali m.in. Rafał Wolski, który wielokrotnie zachwycał swoją techniką, świetnie utrzymywał się przy futbolówce, obsługiwał kolegów fenomenalnymi podaniami i był jednym z motorów napędowych, Zdenek Ondrasek, mający spore problemy ze skutecznością, ale ogromne serducho i niepohamowaną wolę walki oraz Patryk Małecki, którym kierowały osobiste pobudki i… przyniosło to należyte efekty. Wdowczyk odnalazł w wiślakach charakter, który zagubili gdzieś tam w czasie trenerskich zawirowań, wyciągnął Wisłę z dołu tabeli, wygrał z nią strefę spadkową i stworzył drużynę. Teraz pozostaje „jedynie” ją utrzymać w ryzach.

AUTORZY: Błażej Bembnista, Norbert Bożejewicz, Tomasz Góral, Marcin Łopienski, Aleksandra Sieczka

Pierwsza część podsumowania - Podbeskidzie Bielsko-Biała i Górnik Zabrze