Dwa szybkie gongi, grad bramek i pasmo błędów: Lech utopił się w Kałuży
2015-10-04 20:10:58; Aktualizacja: 9 lat temu„Żadnych marzeń Panowie, żadnych marzeń!”: takie zdanie proponuje wytatuować sobie kibicom „Kolejorza” w widocznym miejscu, bowiem ich drużyna jest sparaliżowana.
Znacie to uczucie, gdy niemoc jest tak porażająca, że aż doprowadza do zdrętwienia wszelkich kończyn? Entuzjaści poznańskiej ekipy poznali je aż za dobrze. Początek spotkania z Cracovią nakazywał przecierać oczy ze zdumienia: porażająco szybko ustawiony mecz zdawał się cichutko szeptać, „Lechu, czeluść pierwszoligowa Cię przyzywa!”. Wydawało się, że po takich ciosach, podopieczni Skorży nie mają najmniejszych szans, by w jakikolwiek sposób się odgryźć. Coś tam jednak pękło w samym sercu wielkopolskiej lokomotywy.
4 zabójcze minuty prawie jak #CzteryDychyLecha
Kibice jeszcze nie zdążyli dobrze rozsiąść się w fotelach, flashscore.pl nie uruchomił relacji, a już „Pasy” mogły cieszyć się z pierwszego trafienia. Już w 44 sekundzie meczu Kapustka wepchnął piłkę do siatki obok bezradnego Gostomskiego. Cała akcja nie doszłaby do skutku, gdyby nie fenomenalne podanie Jednriska, które przecięło całą linię „obrony” Lecha i dopiero trafiło do młodego piłkarza Cracovii. Na nic zdała się „asekuracja” Kędziory, którego blask geniuszu rywala poraził jak najjaśniejszy piorun powodując poczucie smaku murawy. Trzeba przyznać, że boczny defensor „Kolejorza” jest cieniem siebie samego: odpuszcza swoją strefę, zapomina wracać na nominalną pozycję, jego dośrodkowania już nie są tak wypieszczone, a o stabilności warunkującej utrzymanie się na nogach lepiej nie wspominać. Po prostu, z grzeczności, bo Lech i tak jest w głębokim bagnie.Popularne
No dobra, każdemu może zdarzyć się błąd. Ewentualnie kilkanaście. Ale to, co wyprawiali poznaniacy wołało o pomstę do nieba (wielka niespodzianka, prawda?). W 4. minucie Dąbrowski zewnętrzną częścią buta uruchomił Jendriska, który uznał, że Kamiński to właściwie pachołek i nie trzeba się nim przejmować i wypatrzył Rakelsa. Ja na miejscu Łotysza śmiertelnie bym się obraziła, bo Kadar całkowicie go odpuścił, nie zszedł do środka, z całą pewnością myśląc jak dobrze by było w tym momencie wstawić kolejne zdjęcie na Instagram. Co równie ciekawe, strzelec drugiej bramki nie posłał piłki w całkowicie odkryty prawy róg, uderzył w Gostomskiego, a piłka i tak wtoczyła się do bramki.
Swoją drogą fajnie, że Cracovia śledzi Premier League. Dzisiaj podobnie szybko zrównany z murawą został Manchester United.
Gostomski-sabotażysta i uśpiona defensywa
Ile czasu musi minąć, żeby trener Skorża zrozumiał, że wystawianie tego bramkarza nie ma najmniejszego sensu? Tyle samo ile potrzeba na zmianę na stanowisku szkoleniowca. Gostomski dopełnił dzisiejszego dzieła zniszczenia i trzeba otwarcie przyznać, że przy tych szybkich golach mógł zachować się zdecydowanie lepiej. Mało tego, w 12. minucie mogło dojść do ustalenia wyniku pierwszej połowy (3:0), gdy goalkeeper podał piłkę wprost pod nogi Jednriska. Bez chwili wahania Jendrisek posłał piłkę w kierunku bramki, ale zabrakło mu siły z powodu ustawienia. Wtedy nie udało się pomóc „Pasom”, ale już w 39. minucie nie wahał się sfaulować Rakelsa w polu karnym (co było kompletnie beznadziejną decyzją), za co sędzia wskazał „na wapno”. Cetnarski nie potrzebował wielkich umiejętności, by umieścić futbolówkę w siatce.
Zresztą, obrona Lecha również stwierdziła, że warto utrzymywać równy poziom w drużynie i w momencie podania Deleu do Rakelsa otoczyła Łotysza (w jego bliskiej obecności znaleźli się Kadar, Kamiński i Kędziora), ale ani myślała, by w ogóle go zatrzymać. Szczęśliwie dla „Kolejorza”, piłka tym razem nie zatrzepotała w siatce.
Przyjaźń przyjaźnią, ale żeby aż tak wspomagać krakowskich znajomych? Defensorzy z Poznania poruszali się zbyt wolno i zanim zorientowali się w groźnej sytuacji, któryś z rywali już meldował się przed bramką Gostomskiego.
Lech ma coś z gry…
„Kolejorz” w początkowej fazie meczu gubił piłki nawet na własnej połowie, miał ogromny problem przedrzeć się z futbolówką poza środek boiska, ale po pewnym czasie.. zaczął grać bardziej agresywnie. Tak. Lech grał agresywnie. To nie błąd w tekście. Inna sprawa, że poruszał się w sposób niesamowicie czytelny, ale zaraz po odbiorze zagrywał do przodu (nawet, gdy się nie dało) zamiast bawić się w rozciąganie gry, czekanie na partnerów. Wyglądało to całkiem nieźle do momentu dośrodkowania/strzału, którym oczywiście brakowało jakości. 23. minuta mogła odwrócić losy spotkania, gdy błąd popełnił Kapustka, a piłkę szybko przejął Linetty. Młody pomocnik skłonił się ku przerzutowi na bok do Pawłowskiego, a skrzydłowy z impetem docentrował na Hamalainena. Fin chciał strzelić po krótkim, ale zdołał jedynie obić słupek.
Bohater akcji minionej mógł ucieszyć poznańskich kibiców niecałe 10 minut później, gdy Trałka dobrze wypatrzył Kędziorę na boku, a młody obrońca wrzucił prawdziwą bombę w pole karne Sandomierskiego. Pomocnikowi z Finlandii zabrakło jednak wykończenia, huknął wprost w przeciwnika.
Kreowanie sytuacji vs. beznadziejna obrona
Gdyby tak zasłonić wynik i pokazać jedynie grę „Kolejorza” w drugiej części spotkania, mało komu udałoby się właściwie odgadnąć rezultat. Trener Skorża zdecydował się na bardzo dobre zmiany: wpuścił na murawę Ceesaya i Jevticia, ale (co było nieco mniej rozważne) ściągnął z boiska jedynego napastnika. Marcin Robak otrzymał jedynie 45 minut i całość decyzji można było uznać za niezrozumiałą. Roszady ożywiły poznańską lokomotywę. Dośrodkowania stały się bardziej wypieszczone, trafiały w punkt, naznaczone były nieco większą dozą jakości. Pojawił się jednak inny problem: teraz nie było skutecznego snajpera, który nie bałby się powalczyć przed bramką Sandomierskiego. Lech walczył i stwarzał sytuacje bramkowe. Linetty odebrał naprawdę masę piłek, Pawłowski raz za razem szarpał flanką, a Hamalainen nie dość, że nieźle odnajdywał się w polu karnym, to jeszcze strzelił dwa gole. Szczególnie miło oglądało się drugą bramkę, gdy pojawiła się iskra między dwoma rodakami – Arajuuri wrzucił futbolówkę w pole karne, Sandomierski wyszedł niepewnie, a Sretenović nie zdołał powstrzymać poznańskiego Wikinga. Ofensywa nie mając nic do stracenia nie bała się podejść wysoko i w końcu była widoczna jakaś regulacja tempa. Lech nie wahał się, nie rozciągał gry, nie zwalniał, nie wdawał się w dryblingi, a po prostu gnał do przodu i liczył na to, że szybkość wystarczy, by namieszać w szeregach rywala. I właściwie, gdyby nie fatalna postawa obrony, coś mogłoby się udać. Lechici poczuli ze sobą związek, którego dawno nie było widać. Pojawiła się jakaś chemia. Szkoda, że wytworzyła się w tak tragicznych okolicznościach, w obliczu prawdziwego gwałtu „Pasów”, ale być może wpłynie na całą drużynę. Może właśnie chodziło o takie mocne zderzenie się z gruntem? Trzeba jednak przyznać, że gdyby nie tragiczne zachowanie defensywy, nie bylibyśmy świadkami fenomenalnego, 40-metrowego podania Dąbrowskiego do Wójcickiego, który wyskoczył przed Kamińskiego.
Niepewny sędzia
Arbitrowi Stefańskiemu udzieliła się gorąca atmosfera na boisku i nie był w stanie zachować chłodnej głowy, a w konsekwencji dobrze ocenić sytuacji, które w piorunującym tempie materializowały się na murawie. Najpierw, w 22. minucie nie pokazał nawet żółtej kartki Trałce za brzydki faul na Rakelsie przy linii bocznej, wskazujący na ogromną frustrację kapitana Lecha, a następnie uznał gola dla Cracovii z metrowego spalonego.
Centarski zdołał wypatrzyć Jendriska, który miał przed sobą tylko bramkarza Lecha i umieścił piłkę w siatce. Powtórki pokazały, że był on na spalonym i bramka nie powinna zostać uznana.
Moment przełomu zgaszony przez tragicznych obrońców
Po pierwszej połowie na usta cisnęło się jedno zdanie: Lechu, wywieś białą flagę i odpuść Ekstraklasę. Jak mogło być inaczej? „Kolejorz” do przerwy przegrywał 3:0 i nic nie wskazywało na to, że będzie w stanie się w jakikolwiek sposób podnieść. Owszem, kreował sobie sytuacje, atakował, ale był tak czytelny, że tylko głupi nie dałby radę odnaleźć się w sytuacji. W drugą połowę wszedł znacznie lepiej (głównie za sprawą dobrych zmian i „nosa” Skorży), ale przewaga „Pasów” była już zbyt duża, a pasmo błędów obrony za bardzo powtarzalne. Coś mi się jednak wydaje, że niebiesko-białe serce mogło pęknąć. Efektów można spodziewać się na dniach.