Końcówka Primera Division pod znakiem pożegnań
2013-06-04 03:18:40; Aktualizacja: 11 lat temu Fot. Transfery.info
Z zakończeniem każdego sezonu przychodzi czas na to, by niektórym aktorom widowisk z ostatnich miesięcy powiedzieć "żegnajcie". W Hiszpanii zrobiło się nadzwyczaj rzewnie, bo odchodzący byli nadzwyczajnymi postaciami.
Najwięcej szumu było oczywiście wokół odejścia Jose Mourinho. Portugalczyk już od jakiegoś czasu dawał znać, że gdzie indziej to on czuł się szanowany i kochany, a tutaj jest lżony i generalnie, to ma dość. Swoją drogą, chyba także zrozumiał, że jego rywalizacja z Pepem Guardiolą - bo głównie tym się przez swój czas w Madrycie żywił - dobiegła końca. Nowy trener Bayernu wypalił się pierwszy, odwiesił broń i sprawił, że "Mou" w Hiszpanii stracił największego wroga. Pozostałe spotkania przestały się liczyć, potknięcia zdarzały się coraz częściej, a imponujące bilanse stały się przeszłością.
Finał wszyscy znamy.
Wczoraj oficjalnie ogłoszono, że "The Special One" będzie walczył o odzyskanie tytułu mistrzowskiego dla Chelsea. Podpisano z nim ryzykowną, bo aż czteroletnią umowę. Mówi się bowiem, że okres "przydatności do spożycia" Mourinho to trzy lata.
Znacznie dłużej korzystać za to można było z Juana Carlosa Valerona. 38-letni zawodnik od trzynastu lat był wierny barwom Deportivo La Coruna. Przeżył z tym zespołem piękne chwile, był jednym z tych, którzy roznieśli Milan na El Riazor wtedy, gdy wszyscy skazywali ich na porażkę. Po 1:4 na San Siro odrodzili się jak feniks z popiołów. Na 2:0 trafił wtedy właśnie Valeron.
Pomocnik, który sam o sobie mówił, że nie trafił na właściwe czasy. Lubił zwolnić akcję, niekoniecznie był sprinterem, raczej "hamulcowym", choć niekoniecznie w złym tego słowa znaczeniu. W Hiszpanii sprawdził się znacznie lepiej, niż niemal identyczny pod względem charakterystyki Juan Roman Riquelme. Choć w najlepszych latach reprezentacji w jej sukcesach nie uczestniczył.
Jego historia skończyła się w najgorszy możliwy sposób. W swoim pożegnalnym meczu spadł ze swoim ukochanym "El Depor" do Segunda Division. I choć w klubie zarzekają się, że to tylko na jeden rok i w sezonie 2014/2015, to jednak znając charakter zawodnika z Gran Canarii, jego serce jeszcze długo będzie krwawić. - Nie mógłbym odejść spokojnie na emeryturę, zanim drużyna nie wróciłaby do Primera Division - zapowiadał rok temu, gdy ze swoimi kolegami wrócił do najwyższej klasy rozgrywkowej w Hiszpanii. Wymowne.
W znacznie lepszym nastroju - choć nie bez łez - mógł ze swoimi kibicami pożegnać się Eric Abidal. Barcelona zdobyła mistrzostwo Hiszpanii, a on postanowił gdzie indziej kontynuować swoją drogę. Od Barcy dostał ofertę nowego kontraktu, jednak w charakterze członka sztabu szkoleniowego - on jednak chciałby jeszcze pograć. Kto wie, może w budującym nową potęgę Monako?
A jego pożegnanie było iście królewskie. Zagrał ostatnie piętnaście minut w ostatnim ligowym meczu z Malagą. Następnie otrzymał pamiątkową koszulkę, przeszedł szpalerem, a także wraz ze swoim kuzynem, który oddał mu część swojej wątroby, otrzymał owację na stojąco od całego zgromadzonego na Camp Nou tłumu. Tłumu, który nigdy nie zapomni, jak wielką walkę stoczył podczas swojego pobytu w Katalonii. Ze swoim organizmem i ze samym sobą. Ale także nie zapomni choćby gola strzelonego Realowi Madryt, który pogrzebał szanse Mourinho na podwójną koronę rok temu. Bo z Abidala wielki strzelec nigdy nie był.
Ale w Barcelonie udało mu się strzelić nawet dwie w bardzo krótkim odstępie czasu. Jedna to ta z dwumeczu z Realem, druga natomiast, wcześniejsza, padła w pojedynku z Athletikiem Bilbao na San Mames. "Starym" San Mames, które nieco ponad tydzień temu było areną ostatniego pojedynku piłkarskiego w swojej historii. Meczu numer 1738.
Jakież to było nieudane pożegnanie. Athletic Bilbao przegrał w swojej katedrze (San Mames nazywa się też "La Catedral") z Levante 0:1. To jednak nie zmieni faktu, że między innymi po Highbury, po stu latach istnienia, Estadio San Mames wyzionął ducha. Najpiękniejsze historie zostały już na nim opowiedziane, najsilniejsi hiszpańskiej piłki, na czele z Realem i Barceloną nie lubili przyjeżdżać do Bilbao, bo nieustępliwi Baskowie ze swojego stadionu uczynili twierdzę, która niejednokrotnie okazywała się nie do zdobycia. Najbardziej pamiętaną będzie jednak zapewne historia wielkiego rewanżu na Manchesterze United, na który w "La Catedral" czekano ponad pół wieku. W 1957 roku Bilbao ograło "Czerwone Diabły" 5:3 na swoich śmieciach, by odpaść po 0:3 w rewanżu. I dopiero rok temu, pokolenia zawodników później, udało się wziąć odwet na zespole prowadzonym przez sir Alexa Fergusona. 3:2 na Old Trafford, po czym zwieńczenie dzieła 2:1 na San Mames. Wielkie zwycięstwo baskijskiego futbolu, do którego naprawdę warto wracać.
Gracias Mou. Gracias Valeron. Gracias Abidal. Gracias San Mames. Będzie nam Was w Primera Division brakowało.