Myśleli, że umrą, ale wrócili. Z chorobą Tabareza da się wygrać!

2016-07-15 14:29:06; Aktualizacja: 8 lat temu
Myśleli, że umrą, ale wrócili. Z chorobą Tabareza da się wygrać! Fot. Transfery.info
Mateusz Michałek
Mateusz Michałek Źródło: Transfery.info

Przychodzą takie momenty, gdy świetne występy, sukcesy na wielkich imprezach czy wielomilionowe transfery kompletnie tracą na znaczeniu.


Pamiętacie Urugwaj namistrzostwach świata w 2010 roku? Gwiazdą „Charruas" był wtedyjeszcze Diego Forlan. To był świetny turniej w jego wykonaniu. Wsumie pięciokrotnie trafił do siatki. Inni też błyszczeli.Niektórym kibicom żal było pewnie Ghany, którą Urusiwyeliminowali głównie po nieczystej zagrywce Luisa Suareza, aletamtego zespołu nie dało się nie lubić. Z przyjemnościąpatrzyło się na ich grę, a smaczku dodawał fakt, że mowaprzecież o pierwszych mistrzach świata w historii. Do wielkiegofinału afrykańskiej imprezy zabrakło niewiele. W półfinaleHolandia była lepsza tylko o jedną bramkę. „Ostatniprzyjechaliśmy, ostatni wyjedziemy”. Flagę z takim transparentemmieli na trybunach urugwajscy fani, odwołując się do tego, że ichulubieńcy awansowali na imprezę jako ostatni. Planunie udało się zrealizować, ale wszyscy Urusi i tak byli dumni zeswojej drużyny. Czwarte miejsce było olbrzymim sukcesem. 


Jego architektem był Oscar Tabarez.Wtedy 63-letni szkoleniowiec. „El Maestro” - mistrz, nauczyciel.Pseudonim ciągnie się za nim od momentu ukończenia karieryzawodniczej, gdy podjął pracę w szkole. Po mundialu Tabarez mógłprzebierać w atrakcyjnych ofertach. Postanowił jednak zostać wUrugwaju. Rok później sięgnął ze swoją ekipą po Copa America.Przydomek pasował i pasuje więc idealnie.

Tabarez współpracuje z kadrą do dziś, choćostatnio sukcesów jest zdecydowanie mniej. Na mistrzostwach świataw Brazylii jego zespół został zatrzymany w 1/8 finału przezświetną Kolumbię. Dwie ostatnie edycje Copa America Urusi zakończyli naćwierćfinale i fazie grupowej. O wiele lepiej idzie im jednak w eliminacjach mundialu 2018, w których przewodzątabeli.


Zawsze jest przykro, gdy dowiadujemy się o chorobiekogoś ze środowiska piłkarskiego. Tak samo było w przypadkuTabareza. Już na minionym Copa, podczas którego poruszał się naspecjalnym elektrycznym wózku, jasne było, że coś jest nie tak.Dwa tygodnie po turnieju gruchnęła wiadomość, że szkoleniowcowiUrusów grozi paraliż, a nawet śmierć. Wszystko przez tajemniczobrzmiący zespół Guillaina-Barrego.

To naprawdę rzadkachoroba. Dotyka układ nerwowy. Może ją wywołać zwykła infekcjaukładu oddechowego bądź pokarmowego. Jednymi z pierwszych objawówsą zwykłe mrowienie i drętwienie kończyn. Z czasemrozprzestrzeniają się one na kolejne partie ciała. Dochodzi dozaburzeń mowy, połykania, symetrycznego osłabienia mięśni,poważnych problemów z chodzeniem, aż w końcu do paraliżu.

Wszystko zależy od stadium, w jakimchoroba została wykryta oraz metod leczenia, ale fachowe źródłapodają, że około 5 procent borykających się z nią pacjentówumiera. O wiele bardziej optymistyczne są jednak statystykiwyleczeń. Aż 75 procent chorych jest w stanie powrócić do pełnejsprawności ruchowej.




Zespół Guillaina-Barrego dotykałjuż w przeszłości ludzi ze świata piłki. W 2000 roku MarkusBabbel był ważnym ogniwem Liverpoolu. Cztery lata wcześniejniemiecki obrońca sięgnął ze swoją reprezentacją po złoto namistrzostwach Europy. Zaczęło się od zakażenia wirusem EBV, któresamo w sobie nie jest zbyt groźne. Z czasem Babbel czuł się jednakcoraz gorzej. - Spotkania z West Hamem i Bayernem Monachium wSuperpucharze Europy były straszne. Gra przez 90 minut nigdy niebyła dla mnie problemem, a w nich nie mogłem wytrzymać 20. Niemogłem biegać, nie mogłem oddychać... Mówiłem trenerowi, żedzieje się ze mną coś złego. Nie wiedziałem tylko co. To byłonie do wytrzymania - przyznał potem w rozmowie z „The Telegraph”. 


- Nie czułem rąk ani nóg poniżej kolan, nie czułempołowy twarzy. Ale w szpitalu byli pacjenci w o wiele gorszymstanie. Byli podłączeni do respiratorów.

Babbel częstopodkreślał, jak ważne było dla niego wsparcie ze strony innych. A odwiedzali go zarówno ludzie z Bayernu Monachium, wktórym grał wcześniej, jak i z samego Liverpoolu. Podobnonajbardziej wzruszające były spotkania z Gerardem Houllier. „TheReds” o nim nie zapomnieli i to dało mu siłę.

Początkowoosiągnięciem na miarę zdobycia Ligi Mistrzów było dla niegodoczłapanie się do toalety, która mieściła się kilka metrów od łóżka. Z czasem rehabilitacja i zawziętość zaczęłyjednak przynosić efekty. Niemiec nie tylko wrócił do normalnegożycia, ale rok po wstępnej diagnozie z powrotem biegał po murawie.Co prawda nigdy nie prezentował się już tak dobrze jak przedchorobą, ale i tak był bohaterem. Karierę zakończył dopiero w2007 roku w barwach Stuttgartu. Obecnie jest szkoleniowcem FCLuzern.

Podobnie było z Mortenem Wieghorstem, 30-krotnymreprezentantem Danii, obecnie również trenerem. Co ciekawe,choroba dosięgła go mniej więcej w tym samym czasie. Wieghorst byłwtedy zawodnikiem Celtiku Glasgow. - Lekarze mówili, że ona zabijatylko niewielki procent chorych, ale paskudne myśli przechodziłyprzez głowę. Myślałem, że umrę... - mówił.

Wieghorst też mógł liczyć na olbrzymie wsparcie. - Marc Rieperodwiedzał mnie praktycznie codziennie. Był u mnie nawet jeden znajwiększych boiskowych rywali, pomocnik Rangersów, Craig Moore.Życzył wszystkiego dobrego. Byłem pod ogromnym wrażeniem.Naprawdę się wtedy wzruszyłem - przyznał. Wszelkie boiskoweniesnaski odeszły w cień.  W takich momentach piłka staje się mało ważna. 

Duńczykowi też nikt nie gwarantowałpowrotu do zdrowia, a tym bardziej na boisko. Mimo to, udało się. Co prawda chwilę później odszedł on z Celtiku, ale jeszczeprzez kilka kolejnych sezonów występował w rodzimym Broendby.

To trochę wyświechtany slogan, ale najważniejszy mecz przed Tabarezem dopiero przed nim. Trzymamykciuki, żeby Urugwajczyk poszedł w ślady Babbela oraz Wieghorsta iwszystkich innych ludzi, którym udało się pokonać tę paskudnąchorobę. 

Więcej na ten temat: Urugwaj Óscar Tabárez Choroba