Niebezpieczny eksperyment Wengera
2015-09-09 20:27:33; Aktualizacja: 9 lat temu Fot. Transfery.info
Do tego, że Arsenal jest klubem wielce specyficznym, zarządzanym przez nad wyraz cierpliwą grupę bogaczy, wpatrzonych w Arsene'a Wengera niczym w obraz, wszyscy fani „Kanonierów” zdążyli się już dawno przyzwyczaić.
Bo czy w jakimkolwiek innym zespole Premier League, Primiera Division bądź Serie A trener, który przez długich dziewięć lat nie potrafiłby doprowadzić swego teamu do triumfu w choć odrobinę bardziej prestiżowych rozgrywkach niż Emirates Cup, mógłby dalej pracować bez najmniejszej presji stracenia posady? Chyba nie. A nawet na pewno nie.
W poprzednich dwóch sezonach londyńczycy zdołali wreszcie przełamać swoją niemoc, zdobywając jedenasty i dwunasty puchar FA Cup, i stając się tym samym samodzielnym liderem klasyfikacji zwycięzców najstarszych rozgrywek świata na niwie klubowej. Dla sympatyków „The Gunners” to wciąż jednak za mało. Z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy nie mieli sobie równych w Premier League, a w roku 2004 zakończyli sezon we wspaniałym stylu, nie ponosząc ani jednej porażki. Był to okres „The Invincibles” („Niezwyciężonych”), w szeregach których prym wiódł jeden z najlepszych napastników w historii futbolu – Thierry Henry. Francuz potrafił samodzielnie rozstrzygać losy spotkań, zdobywając bramki w momencie, gdy nikt się tego nie spodziewał. Obecnie na Emirates próżno szukać atakującego o klasie „Titiego” czy choćby nawet Robina van Persie'ego – ostatniego króla strzelców angielskiej ekstraklasy w barwach Arsenalu.
Welbeck kontuzjowany, inni wypożyczeni…
Przez długi czas trener Wenger tłumaczył wszystkim dokoła, że nie może pozwolić sobie na zakup strzelca z tzw. wyższej półki, gdyż budowa nowego stadionu pochłania znaczną część budżetu 13-krotnych mistrzów kraju. Kiedy już jednak supernowoczesny Emirates Stadium został oddany do użytku (lipiec 2006), 65-letni szkoleniowiec „Kanonierów” stwierdził, że posiadanie takich zawodników jak wspomniany van Persie, Emmanuel Adebayor, Nicklas Bendtner czy Marouane Chamakh pozwoli mu skutecznie nawiązać walkę z Liverpoolem, Chelsea oraz dwoma ekipami z Manchesteru. Niestety, nic takiego nie miało miejsca, a początek obecnego sezonu najatrakcyjniejszej ligi świata wskazuje na to, że może być jeszcze gorzej niż dotychczas.
W czerwonej części stolicy Imperium nadal brakuje bowiem kogoś, kto zagwarantowałby swojej drużynie przynajmniej 20 goli w przeciągu całych 38 ligowych kolejek. Olivierowi Giroud w meczu z Liverpoolem stuknęła „setka” występów w Premiership, ale wszyscy doskonale wiemy, że pewnego poziomu były król strzelców Ligue 1 nigdy nie przeskoczy. Problem jednak stanowi brak solidnego zastępcy dla urodzonego w Chambery futbolisty. Danny Welbeck na początku września przeszedł operację i do gry powróci najprawdopodobniej za ok. pół roku. Znając jednak „fachowość” medyków Arsenalu, okres ten należy traktować z przymrużeniem oka, gdyż reprezentant Anglii równie dobrze może ponownie wybiec na boisko za 7-8 miesięcy. Chuba Akpom, Wellington Silva oraz Yaya Sanogo zostali natomiast wypożyczeni do różnych klubów, gdzie mają dopiero poznawać smak poważnego futbolu, a także gry w wyjściowej jedenastce Hull City, Boltonu Wanderers oraz Ajaksu Amsterdam. Wychodzi więc na to, że w chwili obecnej Wenger musi radzić sobie z dwoma nominalnymi napastnikami, a więc Giroud i Joelem Campbellem, który jednak bywa desygnowany do gry przez opiekuna „The Gunners” jedynie od wielkiego święta. Aha, no i jeszcze ten najważniejszy, „nowy Henry”, czyli Theo Walcott, który uparł się być napastnikiem, mimo iż wcześniej w większości spotkań reprezentował czerwono-białe barwy Arsenalu jako prawoskrzydłowy.
26-latek postanowił udowodnić wszystkim, że umiejętność niezwykle szybkiego przemieszczania się po murawie to tylko jedna z wielu jego zalet. Przecież wychowanek Southampton potrafi, tak jak niegdyś Henry, ograć kilku rywali na pełnym biegu, zwieść bramkarza i umieścić futbolówkę w siatce. Sęk jednak w tym, że jedynie najmłodszy uczestnik mistrzostw świata w Niemczech wierzy, że jest tak naprawdę. Fani Arsenalu, dziennikarze i eksperci zauważają u Walcotta już coś zupełnie innego. Przede wszystkim brak skuteczności, mikre warunki fizyczne oraz nieumiejętność odnalezienia się w polu karnym rywali. Ostatni mecz ligowy najbardziej utytułowanego zespołu ze stolicy był dowodem na to, że nie każdy skrzydłowy może z dnia na dzień stać się snajperem. Wystarczy przypomnieć sobie jedną sytuację z pierwszej połowy meczu przeciwko Newcastle, kiedy bramkarz Srok „wypluł” przed siebie silnie uderzoną piłkę przez jednego z graczy Arsenalu. Theo oczywiście dobiegł natychmiast do niej, ale tylko po to, by znajdując się kilka kroków od niemalże pustej bramki, posłać łaciatą wysoko nie tylko nad podnoszącym się z murawy Timem Krulem. ale przede wszystkim nad chronioną przez niego bramką.
Szybkość jest, skuteczności brak
Sytuacja, jaką Henry, van Persie czy nawet wyśmiewany często Bendtner wykorzystaliby z zamkniętymi oczami i bez jednej nogi, okazała się dla Walcotta zbyt trudna. Zdobywca dwóch bramek w niedawnym meczu eliminacji Euro 2016 z San Marino jest graczem, potrafiącym zdobywać ważne gole, ale pod warunkiem, że gra na swojej nominalnej pozycji, czyli prawym skrzydle. Drużyna ma z niego pożytek, kiedy rozpędzony do granic swoich możliwości ucieka obrońcom, ścina akcję do środka, by sekundę później uderzyć na bramkę. O jego dużym potencjale strzeleckim niech świadczy fakt, że w swoim piłkarskim CV widnieją trzy spotkania, w których zaliczył hat-tricka. W dwóch z nich ustawiany był na szpicy i to chyba pozwoliło mu uwierzyć we własne możliwości. Zdecydowanie częściej jednak drużyna potrzebuje jego dynamicznych rajdów blisko linii bocznej i celnych dośrodkowań, gdyż lekko wyszydzany Giroud wcale nie jest taki słaby, jak go malują. Akcja z meczu z Crystal Palace, kiedy to w ekwilibrystyczny sposób zdobył piękną bramkę po świetnej asyście Mesuta Oezila pokazuje, że Francuz potrafi radzić sobie w polu karnym przeciwnika, kiedy zostanie obsłużony dokładnym podaniem.
Poza tym styl gry trzeciej drużyny minionego sezonu Premier League wygląda zdecydowanie lepiej, gdy jej najbardziej wysuniętym zawodnikiem jest Olivier, potrafiący doskonale radzić sobie w pojedynkach główkowych z obrońcami rywali. Ponadto jest on chyba najlepiej grającym plecami do bramki napastnikiem w Anglii od czasów Henry'ego i Didiera Drogby. Dwaj wielcy niegdyś atakujący bez żadnego problemu potrafili obrócić się z rywalem na plecach i uderzyć potężnie z dystansu, Giroud natomiast posiada łatwość rozegrania akcji na jeden kontakt. Szybkość Walcotta na nic zdaje się w pojedynkach z dużo wyższymi i silniejszymi względem niego defensorami, gdyż Anglikowi brakuje miejsca na rozpędzenie się i urwanie spod ich opieki. O pojedynkach bark w bark nie ma nawet sensu wspominać, ponieważ przepchnięcie chuderlawego Theo to dla jego oponentów bułka z masłem.
Czas na zmianę taktyki?
Dziwna jest postawa samego Wengera, który chyba jako jedyny, poza Walcottem, uwierzył, że jego podopieczny, grający na szpicy, może być brakującym elementem mistrzowskiej układanki. Miejsce 40-krotnego reprezentanta Synów Albionu z prawej strony pomocy zajął Alex Oxlade-Chamberlain i radzi sobie tam całkiem przyzwoicie. Dlaczego więc menedżer Arsenalu, skoro jest tak wielkim zwolennikiem wystawiania Theo w pierwszej linii, nie zechce spróbować gry z dwoma napastnikami? Siła i świetna gra głową Giroud plus zwinność Walcotta mogłyby stanowić wielki problem dla przeciwników „Kanonierów”. Co prawda w takim wypadku ktoś z „czwórki” (Oezil, Sanchez, Cazorla, Ramsey/Oxlade-Chamberlain) świetnych ofensywnych pomocników AFC musiałby wtedy zasiąść na ławce rezerwowych, ale chyba warto zaryzykować, gdyż w czterech dotychczasowych spotkaniach Premier League chłopcy Wengera prezentowali się słabo, a chwilami wręcz kompromitująco. Tak było w ostatnim meczu z Newcastle, kiedy prawie całe spotkanie rozgrywali z przewagą jednego zawodnika, a zwycięską bramkę zdobył dla Arsenalu… piłkarz „Srok”, Fabricio Coloccini, niefortunnie zmieniając tor lotu piłki po strzale Oxlade-Chamberlaina.
Po co jednak dywagować, czy ustawienie z dwójką napastników odmieniłoby styl gry Arsenalu? Przecież to Arsene Wenger jest w północnym Londynie alfą i omegą, widzącym to, czego nie zauważają inni doktorem Housem i MacGyverem, który potrafi wyczarować coś z niczego, zarazem. Jeżeli w ciągu dwóch miesięcy „Boss” nie potrafił (nie chciał?) sprowadzić pod swoje skrzydła żadnego klasowego snajpera, choć zarząd klubu zapewniał, że klubowa kasa pęka w szwach, a „The Gunners” stać na kupno każdego oprócz Messiego i Ronaldo, kibicom londyńskiej drużyny wypada jedynie mieć nadzieję, że w styczniu francuski omnibus pójdzie wreszcie po rozum do głowy i sięgnie głębiej do kieszeni, przekonując włodarzy PSG lub Realu Madryt, iż Edinson Cavani bądź Karim Benzema powinni przenieść się na Wyspę. Bo z zagubionym Walcottem w ataku trudno myśleć o sukcesach. A kto wie, czy Arsenal po wielu latach obecności w TOP 4 nie zostanie z hukiem wypchnięty z tego zacnego grona?
ADRIAN KOWALCZYK