Nietoperze szukają tożsamości. Jak Marcelino zmienia Valencię?
2017-09-30 17:21:37; Aktualizacja: 7 lat temu Fot. Transfery.info
Gdyby stworzyć dla piłki nożnej osobny kalendarz, jeden rok w tym normalnym odpowiadałby latom świetlnym w świecie w futbolu.
W niektórych klubach sytuacja zmienia się na tyle dynamicznie, że gdyby nie herby, to po chwili nieuwagi w ogóle byśmy ich nie poznali. Jedną z takich drużyn jest bez wątpienia Valencia, która wreszcie odkleja od siebie łatkę pośmiewiska.
A trzeba przyznać, że przylgnęła ona do Los Ches wyjątkowo mocno i nie bez powodu. Zwłaszcza w poprzednim sezonie Nietoperze latały wyjątkowo nisko, brzuchami szorowały nawet o dno tabeli. – Nasz cel jest jasno określony, pragniemy utrzymania – deklarował Voro, trener-strażak, po tym jak leżącą na deskach Valencię skopał Eibar (0:4). Ta co prawda zakończyła rozgrywki na 12. miejscu, ale cóż to za pocieszenie? Ostatnio tak słaby wynik wykręciła 19 lat temu, jako beniaminek Primera División.
Gdyby ktoś pokusił się o stworzenie listy tego, co źle funkcjonowało w Valencii, znalazłoby się na niej… Wszystko. Najważniejsze decyzje, a zatem i największe błędy, popełniano w gabinetach. Lay Hoon Chan, obecna pani prezydent „Los Ches”, oraz Jesus Garcia Pitarch, były dyrektor sportowy, chcieli bowiem budować klub sportowy na fundamentach z piasku oraz znajomościach.
Prześmiewczo można było nazywać tę drużynę „Jorge Mendes CF”, bo kogo tylko miał w swojej stajni transferowy magnat, tego starał się wepchnąć na Mestalla. Niezależnie od jego walorów sportowych, potrzeb zespołu czy też ceny. Przed sezonem 2015/2016 „Nietoperze” poszalały szczególnie, wydając na zakupy blisko 145 milionów euro, prawie dwa i trzy razy więcej niż w tym samym okienku odpowiednio Real Madryt i Barcelona. A jakby tego było mało, Peter Lim i spółka ściągnęli na siebie kłopoty ze spełnieniem wymogów Finansowego Fair Play.
Warunkom narzuconym przez UEFA udało się sprostać tylko dzięki wyprzedaży, której ofiarami padli Paco Alcacer, Andre Gomes i Nicolas Otamendi. Żadnego z nich nie chciano się pozbywać, ale trzeba było to zrobić, by jakkolwiek spiąć budżet. Zarządzanie finansami na poziomie Ruchu Chorzów.
Dziś większości zawodników z tamtego zaciągu już w klubie nie ma. Pogoniono strzelającego ślepakami Negredo, parodystę Abdennoura czy tylko ciut lepszego Aderlana Santosa. I można byłoby temu przyklasnąć, gdyby nie fakt, że oprócz nich sprzedawano także tych, którzy pokazywali potencjał i wydawało się, iż będą stanowić o sile zespołu przez lata. Odchodzili wcześniej wspomniani Alcacer, Gomes, Otamendi, a także Guardado, Mustafi, Piatti, Feghouli…
Z takimi nazwiskami powinno się walczyć o europejskie puchary, jednak jak mawiał Napoleon „baran na czele stada lwów zawsze poniesie porażkę”. Problemy stwarzali ci, którzy zasiadali na stołku trenerskim – Gary „Sky is the limit” Neville, kłócący się ze swoimi podopiecznymi Cesare Prandelli oraz żółtodziób Pako Ayestaran. Wszyscy trzej dzielnie walczyli o podium najgorzej punktującego szkoleniowca w historii klubu, ze średnią zwycięstw wynoszącą 29%.
2017 rok niespodziewanie przyniósł zmiany, bo oto na czele drużyny wreszcie stanął menedżer z prawdziwego zdarzenia, czyli Marcelino Garcia Toral. Samo zatrudnienie go musiało wlać w serca kibiców „Nietoperzy” sporo nadziei, wszak jest to człowiek, którego bierzesz z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo nie akceptujesz wcale. Był to wyraźny zwrot w polityce klubu. Wcześniej krawcy krajali jak im materiału stawało, teraz natomiast zaczęto spełniać potrzeby trenera.
Wiadomo było, iż Asturyjczyk będzie chciał prowadzić drużynę według filozofii, dzięki której wcześniej odnosił sukcesy w Villarrealu. Ma dobre CV uargumentowane wynikami – regularne kwalifikowanie się do europejskich pucharów i dojście do półfinału Ligi Europy w rozgrywkach 2015/2016. Podobnych rezultatów oczekuje się od niego na Mestalla, dlatego też pozwolono mu dojść do głosu w sprawie budowy kadry. Kibice zgodnie twierdzą, że jest to głos rozsądku. – Marcelino zadał nam pracę domową, a my staramy się ją jak najlepiej odrobić – mówił Mateu Alemany, nowy dyrektor sportowy Valencii.
Zanim jakikolwiek transfer został przeprowadzony, Toral musiał go osobiście „przyklepać”. Dostał zatem Gabriela Paulistę, swojego byłego podopiecznego, który co prawda odbił się od Arsenalu, ale wcześniej stanowił o sile defensywy „Żółtej Łodzi Podwodnej”. Ważnymi wzmocnieniami są również Jeison Murillo, stoper ograny na arenie międzynarodowej, doskonale znający La Ligę, oraz Geoffrey Kondogbia pełniący rolę box-to-boxa w typowym dla Marcelino 4-4-2. Nawet 20-letni Goncalo Guedes, dotychczas raczej „wonderkid”, idealnie wpasował się do zespołu, ponieważ jest w zasadzie jedynym graczem w kadrze o charakterystyce typowego skrzydłowego. Takiego zawodnika brakowało na Mestalla od dawna – dynamicznego, odważnego, bezkompromisowego.
Pod względem piłkarskim, Asturyjczyk popełnia coś w rodzaju autoplagiatu. Ważnym podobieństwem w obecnej Valencii do Villarrealu 2013-2016 jest to, jak szkoleniowiec wykorzystuje Carlosa Solera – choć wydawało się, iż wychowanek „Los Ches” jest urodzonym rozgrywającym, Toral wystawia go na prawym skrzydle. Zanim popukacie się w czoło sprawdźcie statystyki, bo Carlos to w tej chwili najlepszy asystent La Ligi. Wrzucenie go na flankę to też niemal kalka zabiegu, jaki stosował niegdyś wobec Jonathana dos Santosa w „Los Amarillos”. Ba, młodzian był przygotowywany pod strategię Marcelino już w ostatnim sezonie, kiedy tylko okazało się, że ten przejmie „Nietoperze”. Voro posyłał Solera na bok pomocy pod koniec poprzednich rozgrywek, kto wie, czy aby nie na życzenie swojego następcy.
Jego i innych jeszcze niedoświadczonych, lecz utalentowanych zawodników Marcelino może formować dowolnie według własnego uznania, co znacznie ułatwia mu pracę. A ma z czego rzeźbić, ponieważ w tej chwili Valencia posiada najmłodszą kadrę w całej Primera División! Jej średnia wynosi dokładnie 24,8 lat. To powrót do korzeni, który ma pozwolić „Nietoperzom” odzyskać tożsamość.
Toral stawia bowiem na wychowanków, a korzyści z tego mogą czerpać zarówno sami piłkarze, jak i kibice, identyfikując się ze sobą nawzajem. „Umieranie za klub” to piękny slogan, ale często służy do wycierania sobie mordy, tymczasem w Valencii kręgosłup drużyny zaczynają tworzyć właśnie gracze od lat przywiązani do „Los Ches” – wcześniej wspomniany Soler, Nacho Vidal, czy nieco bardziej doświadczony Jose Luis Gaya. Kolejni, jak Nacho Gil, Toni Lato czy Alex Centelles już czekają w kolejce po swoją szansę.
Nic więc w tym dziwnego, że na początku tego sezonu „Nietoperze” wreszcie wyglądają, jakby naprawdę chciało im się grać w piłkę. Marcelino zawsze uchodził za świetnego psychologa i tym razem jego dyskretne przywództwo ponownie napędza zespół. Różnice widać gołym okiem – gdy jakiś zawodnik popełni błąd, zaraz samemu stara się go naprawić. Zapieprza, ujmując kolokwialnie. Wcześniej, po stracie futbolówki, gracze przeważnie rozkładali ręce, oczekując, iż jakiś inny kolega może ją odzyska. To nie była zbiorowa odpowiedzialność, lecz wręcz przeciwnie, kompletne jej unikanie. Nawet Dani Parejo, kapitan drużyny, miał w pewnej chwili po prostu dość, chcąc ewakuować się z Mestalla.
Został, bo przekonał go do tego nie kto inny jak nowy trener. Pomocnik dostał od niego zapewnienie, że jest potrzebny, a jego doświadczenie bezcenne. Toralowi udało się też dotrzeć do napastników i ci wreszcie zaczynają być efektywni. Rodrigo Moreno męczył samego siebie i nas przez dwa lata, a w ostatnich trzech meczach strzelił trzy gole – to już lepszy wynik niż w całym sezonie 2015/16. Odblokował się nawet Simone Zaza, który około półtora tygodnia temu w pojedynkę zdemolował Malagę, zaliczając hat-tricka.
Wygląda na to, iż Valencia wreszcie zmierza ku stabilizacji, przynajmniej tej sportowej. Zaczęła obiecująco, bo w lidze jak na razie pozostaje niepokonana, tak jak Barcelona i Atletico. Dwa ważne sprawdziany już za nią – mecze właśnie z „Rojiblancos” oraz Realem Madryt, oba zakończone remisami. Nie ma się do czego przyczepić, no chyba że do derbowego podziału punktów z Levante, choć tu w grę wchodzą aspekty stricte kibicowskie.
– Nie mam pojęcia jakie jest DNA [mojego futbolu], ale możecie zobaczyć, że pracujemy – tak Marcelino tonował hurraoptymizm po urwaniu punktów Królewskim. To spotkanie na razie stanowi dla Nietoperzy punkt odniesienia. – Jesteśmy znacznie bardziej konkurencyjni niż wcześniej – zauważył po nim Simone Zaza. Trener też wydawał się być zadowolony z funkcjonowania zespołu. – Jestem z nich dumny. Pokazaliśmy, że tworzymy kolektyw, mamy wole walki, ambicje i entuzjazm. Jesteśmy solidarni, dobrze zorganizowani i odważni. Ta drużyna dopiero się buduje. Będziemy rośli w siłę tak długo jak zachowamy pokorę – zapowiadał Marcelino.
Jego projekt musi jeszcze przejść próbę czasu, ale kto miałby go dostać, jak nie on? Los Ches czekali na niego długo, bo chcieli go zatrudnić już przed poprzednim sezonem, ale tę operację zablokowała hiszpańska federacja. Według przepisów jeden szkoleniowiec nie może prowadzić dwóch drużyn podczas tej samej rundy, z czego według RFEF jedna zaczyna się 1 lipca. Toral natomiast opuścił Villarreal półtora miesiąca później, co uniemożliwiło mu szybsze podjęcie pracy.
Do niedawna „Nietoperze” stały jedną nogą w trumnie, a drugą na skórce od banana, ale wreszcie łapią równowagę i mają szansę na wyjście z marazmu. Normalnością tego jeszcze nie można nazwać, lecz drogą do niej już jak najbardziej. Znacznie poprawić trzeba tylko i aż zarządzanie – by uniknąć kolejnych wpadek takich jak ta z Komisją Europejską czy budową Nuevo Mestalla, powoli stającym się piłkarskim odpowiednikiem katedry Sagrada Familia. Kibice nie bez powodu liczą, iż początek tego sezonu to tylko preludium do kolejnych pozytywnych zmian.
MARIUSZ BIELSKI