Piłkarz jakich wielu, kariera jak żadna inna - poznajcie Teerasila Dangdę

2014-11-12 23:06:56; Aktualizacja: 1 rok temu
Piłkarz jakich wielu, kariera jak żadna inna - poznajcie Teerasila Dangdę Fot. Transfery.info
Marcin Żelechowski
Marcin Żelechowski Źródło: Transfery.info

Piłkarska egzotyka, tylko w takiej scenerii mogła narodzić się historia piłkarza, zaczynającego karierę w wieku, w którym wielu futbolowych adeptów po prostu daje sobie spokój.

Mając piętnaście lat świat stoi przed człowiekiem otworem, ale w obliczu konkurencji, pojawiających się pokus, wielu rezygnuje. Rodzą się nowe pasje, są lepsi, multum innych powodów. Każdy z was zapewne zna kogoś, kto kopał w piłkę od małego, grał w klubie, a potem postawił na szkołę czy imprezy. Być może scenariusz ten dotyczy także was samych, nieistotne. Tym, którzy wkraczają dopiero w ten wiek i mają podobne dylematy, powinno stawiać się za przykład właśnie jego – Teerasila Dangdę – piłkarza, który w wieku polskich dzieci szykujących się do egzaminu gimnazjalnego, miał po raz pierwszy styczność z „profesjonalną piłką”, choć raczej bliżej temu do szkolnych SKS-ów. Brzmi trochę jak scenariusz do filmu „Gol” i to taki z serii science-fiction. Perspektywy na sukces marne, zwłaszcza żyjąc w tak niepiłkarskim kraju jak  Tajlandia. Czas udowodnił jednak, że fakt ten tylko wzbogaca niezwykłą historię. Dziś, 26-letni już napastnik, biega po boiskach Primera División, a w jego CV widnieje Manchester City. Przy odrobinie szczęścia, półtora roku temu mógłby świętować z Atletico zdobycie Pucharu Króla. To tylko wierzchołek góry, na którą udało mu się wdrapać, spadając po drodze kilka razy.
 
Assumption College Thonburi, to tu, w katolickiej szkole średniej zlokalizowanej w stolicy, zaczęły rodzić się marzenia, które wbrew logice, udało się urzeczywistnić. Początek był jednak nadwskroś zwyczajny. Młody Dangda już po kilku tygodniach nauki dołączył do szkolnej drużyny, gdzie poważniejsze treningi, jeśli w ogóle można użyć takiego sformułowania, miał tylko przed zawodami. Rywalizacja i delikatne zaangażowanie, poświęcany czas, poskutkowały rodzącą się pasją. Nastolatek błyszczał na tle rówieśników, ale niczego to nie zmieniało. Tajlandi daleko bowiem do krajów słynących z rozbudowanych sieci skautingowych, gdzie specjalni klubowi wysłannicy regularnie pojawiają się na szkolnych rywalizacjach, z nadzieją na wyhaczenie nowego Messiego czy Ronaldo, a co zdolniejsi z małolatów mają już pozakładane kanały na YouTube, by rodzice mogli chwalić się boiskowymi popisami swoich pociech. On po prostu grał i choć natychmiast trafił do reprezentacji młodzieżowej, to nie należało tego traktować w kategoriach nadzwyczajnego osiągnięcia, biorąc pod uwagę, że człon zespołów U-17, U-18, U-19 tworzą właśnie uczniowie. I tak było przez dwa lata, do momentu, gdy przeskoczył pewien pułap wiekowy i stał się za stary na drużynę swojego koledżu. 
 
Wówczas pomógł mu ojciec, rozpoczynając poszukiwania profesjonalnej drużyny. Wybór padł na Royal Thai Air Force, zespół z zaplecza tamtejszej ekstraklasy, który w przeszłości reprezentował jego tata. To, czy on pokierował syna lub wykorzystał kontakty, jest jednak tajemnicą. Nie zmienia to faktu, że nastolatek dołączył do profesjonalnego klubu tuż przed skończeniem 18. roku życia, będąc starszym od piłkarzy, którzy w liczbie co najmniej kilku, każdego roku debiutują w Premier League. On swój pierwszy raz, w prawdziwym meczu, miał kilka tygodni później, kończąc sezon z sześcioma występami na koncie, okraszonymi trzema bramki. Nie zmieniło to właściwie nic, poza klubem, bo kolejny rok spędził już w Raj Pracha Thailand FC, zespołu z niższej klasy (trzecia liga z kolei), z kilkoma nic nie znaczącymi tytułami na koncie. Dla rozwijającego skrzydła napastnika nowy zespół nie okazał się żadnym wyzwaniem, bowiem podtrzymując skuteczność bramkową, w debiutanckim sezonie dziewięciokrotnie wpisywał się na listę strzelców, na co potrzebował osiemnastu spotkań.
 
Dangda również i tam nie zakotwiczył na dłużej, bo po dwunastu miesiącach odszedł do Muangthong United FC, klubu młodszego od siebie, ale w tamtym czasie porządnie finansowanego, z wielkimi aspiracjami. Wyznacznikiem ich możliwości niech będzie osoba Teeratepa Winothaia, rodaka Dangdy, który po skończeniu innego koledżu miał trochę więcej szczęścia i wyjechał od razu na Wyspy Brytyjskie, gdzie szkolił się najpierw w Evertonie, a później w Crystal Palace. Tego napastnika nazywali wówczas nadzieją tajskiego futbolu. Co prawda panowie spotkali się w jednej drużynie nieco później, ale obecny 29-latek właśnie w 2007 roku wracał do ojczyzny. Ten rok postawił pierwsze wersy w życiorysie Teerasila, naturalne w rubryce sukcesów. 
 
Trzecia liga tajska nie budzi w nikim respektu, to mniej więcej poziom naszej okręgówki. Trudno w takich realiach, mając 19 lat, marzyć o poważnej zagranicznej piłce, bez podejrzeń o szaleństwo. Nie jest więc tajemnicą, że Dangda nie spodziewał się, że właśnie będzie walczył o przepustkę do piłkarskiej Narnii, choć w jego ojczyźnie powoli pisano o nim w kontekście talentu. Tylko czy nawet status “tajski wonderkid”, do którego było mu daleko, zrobiłby wrażenie na kimś z europejskiego futbolu? Tym bardziej w klubie, który nie słynął z inwestowania w młodych-zdolnych, a wręcz przeciwnie, właśnie wchodził w etap wielkiej odbudowy, która po kilku latach doprowadziła później do triumfów w Premier League. Transfer czysto piłkarski do City, oparty na wielomiesięcznych obserwacjach, nie miałby więc racji bytu. I akurat w tym przypadku los nie zakpił sobie z racjonalności, bo choć Dangda zanotował fantastyczny sezon, przyczyniając się do awansu Muangthongu na zaplecze ekstraklasy, to choćby stawał na głowie, za prezentowane umiejętności do “The Citizens” nigdy by nie trafił.
 
Ci, którzy przyglądali się niebieskiej części Manchesteru jeszcze przed najazdem szejków, powinni w tym momencie błyskawicznie skojarzyć fakty, zwłasza związane z dniem 21 czerwca 2007 roku. To właśnie wtedy Thaksin Shinawatra, były premier Tajlandii, którego kariera polityczna brutalnie zachwiała się kilka miesięcy wcześniej, za przeszło 80 milionów funtów przejął ekipę City, choć wcześniej bezskutecznie próbował nabyć akcje Fulham i Liverpoolu. Oprócz swojego majątku i majestatycznych planów, mających poprawić jego reputację, wniósł do klubu coś jeszcze, a właściwie kogoś - trzech swoich rodaków z rodzimej ligi. Oprócz dwóch ówczesnych obrońców Chonburi (Suree Sukha i Kiatprawut Saiwaeo), na samolot do Anglii załapał się właśnie Dangda. 
 
Na początku swojej brytyjskiej przygody, Teerasil musiał się jednak zmagać z przepisem, na który najbardziej przeklinają fanatycy Football Managera, grający angielskimi klubami (głównie z niższych lig) i penetrujący pozaeuropejskie kraje w poszukiwaniu talentów. Work permit, czyli pozwolenie o pracę, sprawiło, że Dangda mógł otwierać szampana dopiero w listopadzie, gdy po uzyskaniu zgody został pełnoprawnym zawodnikiem City, z którym przez ponad cztery ostatnie miesiące tylko trenował – choć bagatelizowanie zajęć pod okiem, a jakże, Svena Gorana-Erikssona, byłoby nierozważne.
 
Wspomniany szampan okazał się jednak nie tyle powitalnym, co pożegnalnym. Paradoks polega na tym, że w chwili złożenia podpisu pod umową, Dangda pożegnał się z Manchesterem, zostając natychmiast wypożyczonym do Grasshopperu. Właściwszym określeniem byłby jednak bilet do Szwajcarii w jedną stronę, bo powrót do Anglii – owszem - nastąpił w październiku 2008 roku, ale tylko w celu rozwiązania kontraktu. Zurich okazał się zresztą niewiele bardziej życzliwy, bowiem już na dzień dobry zesłano go do rezerw, gdzie grywał ogony. Jedna bramka, premierowa w Europie, w sześciu występach, nie zrobiłaby wrażenia nawet na tych Tajlandczykach, którzy z uwagą śledzili jego losy, marząc o pierwszym przedstawicielu narodu, robiącym karierę na Starym Kontynencie. 
 
Wszystko wróciło do punktu wyjścia. Teerasil spadł z wysokiego konia równie szybko, jak się na niego wczłapał, wracając z podkulonym ogonem do ojczyzny, podobnie jak dwóch wspomnianych towarzyszy jego brytyjskiego epizodu. Mimo cennego doświadczenia i przygody turystyczno-sportowej, na papierze zrobił krok w tył. Z braku ofert od klubów z tajskiej elity, które wydawałoby się, powinny się pojawiać (w końcu koleś poznał tę wielką piłkę od kuchni), związał się ponownie z Raj Pracha FC. Charakterystycznie dla siebie, jedynie na końcówkę sezonu okraszoną pięknymi statystykami (6 bramek w 8 meczach). Wówczas przyszedł moment na powtórkę z rozrywki, czyli drugą przeprowadzkę z Raj Pracha do Muangthongu. Wspomniane pompowanie kasy w ten klub przyniosło efekt, rok po awansie zespołu z Nonthaburi do drugiej ligi, w którym Dangda miał swój udział, nadszedł triumf na zapleczu ekstraklasy. Apetyty beniaminka były duże, w końcu nowy duet napastników – Dangda-Winothai – z angielską przeszłością, budził przerażenie w obozach rywali. Jak skuteczny okazał się w praktyce, wystarczy spojrzeć nie tyle co na indywidualne statystyki obu, co na końcową tabelę z roku 2009, na której szczycie znalazł się właśnie Muangthong. 
 
W piłkarskim życiu Dangdy pojawiła się w końcu stabilizacja. Nie odszedł i po kolejnych 12 miesiącach znów świętował mistrzostwo kraju. Nieco gorzej było w roku 2011, bo choć sam został królem strzelców rozgrywek, jego drużyna uplasowała się dopiero na trzecim miejscu. Pozwoliło mu to jednak przypomnieć o sobie, a jakże, w Anglii. W lipcu odezwało się do niego Queens Park Rangers, ponoć zaprosiło na testy i było gotowe do zapłacenia żądanej przez Muangthong kwoty 300 tysięcy funtów. Krąży nawet plotka, że działaczom QPR polecił go ówczesny kolega z drużyny, Robbie Fowler, który karierę zdecydował się kończyć właśnie w lidze tajskiej, będąc grającym trenerem. Sęk w tym, że mimo wielu spekulacji i szumnych zapowiedzi, Teerasil nigdzie nie wyleciał, jakby nauczony przykrymi doświadczeniami. 
 
Kto wie, jak potoczyłyby się jego losy na Wyspach, biorąc pod uwagę, że w 2012 roku rozegrał swój najlepszy sezon w karierze, strzelając 24 bramki w 29 ligowych występach. W Tajlandii zrobił się jednak przez to prawdziwy “boom” na Dangdę, a azjatyckie media zgodnie nazwały go “tajską perłą”. Któż nie chciałby mieć takiego klejnotu w swoich szeregach? Idealnym wyznacznikiem tego, jak rozwinął się Teerasil były letnie oferty, aż z trzech znanych klubów – Trabzonsporu, Getafe i Atletico Madryt. Wygrał najsilniejszy, ale obecny mistrz Hiszpanii nie zamierzał brać kota w worku, zapraszając uprzednio na testy. Te nastąpiły dopiero w styczniu następnego roku i potrwały przeszło dwa tygodnie. 
 
Teerasil przyjeżdżał do Madrytu z wielkimi nadziejami, nie kryjąc swojego entuzjazmu. “To niesamowite, że przyjeżdżam w miejsce, gdzie będę mógł poznać ludzi, których w moim kraju ogląda się jedynie w telewizji. Tutaj jakość gry jest na najwyższym poziomie, wszystko dzieje się szybciej. Marzę, by pewnego dnia zagrać w mojej ulubionej lidze”, mówił wówczas 24-letni Dangda. Bardzo szybko zaprzyjaźnił się z wschodzącą gwiazdą drużyny, Diego Costą, który komplementował azjatyckiego kolegę na każdym kroku. Sceptycznie nastawiona była właściwie jedna osoba, ale za to najbardziej decyzyjna – Diego Simeone. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę filozofię Argentyńczyka. O ile do walorów technicznych i motorycznych nie miał najmniejszych zastrzeżeń, wręcz określił, że “imponowały jak na filmikach”, o tyle taktycznie piłkarz ten nie był ułożony ani trochę, a więc nijak pasowałby do zdyscyplinowanego i walczącego Atletico. I w całej tej madryckiej przygodzie zastanawia tylko wypowiedź Thibaut Courtois, który po kilku wspólnych treningach przyznał, że o sprawdzanym napastniku nie wie nic, choć słyszał, że ponoć jest dobry. 
Pech Teerasila polegał nie tylko na tym, że trafił na szkoleniowca, do którego koncepcji nie pasował, ale na zły okres. Za kulisami twierdzono, że gdyby pojawił się w klubie przed sezonem, gdy Atletico nie było jeszcze zespołem zdolnym do namieszania w czołówce, wówczas zainwestowano by w niego pieniądze, a przede wszystkim czas, konieczny do przestawienia się na zupełnie inny futbol, tym bardziej że oprócz wspomnianych talentów, Dangda odznacza się uniwersalnością – dobrze czując się także na skrzydle i za plecami napastnika. 
 
W obliczu kolejnej nieudanej wizyty w Europie, przyszedł czas na smutny powrót do domu i następny sezon pełen pięknych statystyk, odzyskanie mistrzostwa przez Muangthong i... dołujące lato. Albo frustrujące, to lepsze słowo. Brak ofert ze Starego Kontynentu, nie tylko z czołowych lig, ale choćby tej tureckiej, mogło podciąć skrzydła nawet największemu optymiście. Danga to jednak człowiek, który dewizę “czasem trzeba zrobić krok w tył, by potem móc zrobić dwa do przodu” ma we krwi. Pozostanie na kolejny sezon w Tajlandii to przecież zmarnowany rok, piłkarsko i mentalnie. Jeszcze gorzej, gdy klub ściąga Jaya Bothroyda, napastnika który całe życie grał przede wszystkim w zespołach z zaplecza Premier League, a trzy lepsze sezony w Cardiff (2008-2011) sprawiły, że przyszło mu nawet zadebiutować w angielskiej kadrze. I to tyle z osiągnięć. Dangda musiał się więc zadowolić cofnięciem do pomocy, które nie było sprawiedliwe, ale analizując szerzej sytuację w zespole, pasowało do logicznej całości. Muangthong objął wówczas, a jakże, Scott Cooper, który na swoje życzenie sprowadził rodaka i nie zamierzał go sadzać na ławce. Anglik, słynący z tego, że prowadził... młodzieżówki tajskich klubów, tłumaczył to tym, że rosły Bothroyd (191cm) daje więcej możliwości drużynie. W dodatku, w odwodzie był też Brazylijczyk Cleiton Silva, którego jedynym atutem była narodowość, działająca na wyobrażenia kibiców. 
 
 
Sęk w tym, że Dangda decyzje trenera-przebierańca mógł mieć w głębokim poważaniu, bo tuż przed startem sezonu 2014, w lutym, (warto dodać, że w Tajlandii gra się systemem wiosna-jesień) nadeszła upragniona chwila, zgłosiła się po niego Almeria. Tym razem nikt nie wnosił o testy, wystarczyły filmiki i dobra prasa, choć ponoć skautów z Hiszpanii widziano wcześniej w Tajlandii. Rozmowy przebiegły błyskawicznie, sfinalizowano roczne wypożyczenie, naturalnie z klauzulą transferu definitywnego, rozpoczynające się od lipca. Zmotywowany Teerasil, mimo zmienionej pozycji, wciąż błyszczał w rodzimej lidze, strzelając do momentu odejścia więcej bramek, niż jego kolega z europejskiego importu. Pożegnanie z krajem, datowane na 2 lipca, było nad wyraz nostalgiczne, nie obyło się nawet bez wzruszającej przemowy. Naród znów się cieszył, że ma swojego człowieka w Europie, sprawdzając terminarz Primera Divisón na przyszły sezon już nie tylko pod kątem spotkań Realu i Barcelony. 
 
Dalszy fragment scenariusza kariery Teerasila z pozoru wyglądał tak samo, jak we wcześniejszym epoziodzie związanym z Hiszpanią. Dwa tygodnie na Półwyspie Iberyjskim, głównie zwiedzanie miasta, bo zespół dopiero powoli wznawiał treningi, a potem samolocik do Tajlandii i powrót w rodzinne strony. Na szczęście nie samemu, a z kolegami z drużyny, bo akurat przedsezonowy obóz przypadał na tej kraj. Dla kibiców była to wspaniała chwila, dla piłkarzy Almerii podobnie, bo momentami czuli się jak Manchester United, udający się na azjatyckie tournee. Tym bardziej że podczas dwóch sparingów, stadion był wypełniony po brzegi. Dangda określił ten czas po prostu, dwoma słowami - “wakacje marzeń”. 
 
Trudno się dziwić, gdy na ich koniec, 23 sierpnia, ponad 7 lat po przygodzie z Manchesterem City, marzenie obraca się w rzeczywistość. Dangda debiutuje w meczu z Espanyolem, wchodząc na ostatnie niespełna 30 minut i zbiera gromkie brawa na trybunach. Zresztą kibice od początku z dużą sympatia podchodzili do jego osoby.
Los kpił z niego wielokrotnie, dawał mu coś w przedziwnych, czasem trudnych do zrozumieniach okolicznościach, a potem brutalnie sprowadzał na ziemę. W końcu jednak nagrodził, za talent i determinację. Trafił do wymarzonej ligi nie przez widzimisię jakiegoś polityka, nie dla promocji futbolu, ale przez to, co prezentował na boisku. Trudno rokować, czy Almeria to miejsce idealne dla niego, bo przeskok z tajskiej ligi nawet do, dajmy na to, polskiej ekstraklasy, jest znaczący pod względem taktyczny, ale na pewno możliwy do pokonania, jeśli tylko dostanie czas.
 
Obecnie Dangda ma na swoim koncie trzy występy w lidze, raptem nieco ponad godzinę spędzoną na boisku, a ostatnio po raz pierwszy zabrakło go na ławce rezerwowych. Czy to już powód do paniki? Być może. Teerasil znosi to jednak spokojnie. Trudno by było inaczej, po tym czego doświadczył do tej pory. W połowie października udzielił nawet wywiadu, w którym podkreśla, że szanuje decyzje trenera i mobilizuje go to do cięższej pracy. Mimo panującej ostatnio mody piłkarzy-dyplomatów, akurat w jego ustach te słowa brzmią bardzo wiarygodnie. Natomiast biorąc pod uwagę sytuację kadrową Almerii, powinien w swoim czasie otrzymać szansę, tym bardziej gdy przystosuje się do warunków panujących w La Liga. Pytanie tylko, czy zdąży przekonać wszystkich, że warto zatrzymać go na stałe. Jeśli nie, wróci do Tajlandii i znów będzie gwiazdą, aspirującą do pobicia tamtejszych ligowych rekordów. Ale to typ wyjątkowo ambitnego człowieka, który mimo rozczarowań, nawet w wieku 30 lat, może spróbować ponownie i wyjść z tego zwycięsko. W końcu w La Liga nie udało się wielu bardziej znanym piłkarzom, a przecież jak spadać, to lepiej z wysokiego konia. Ja osobiście będę trzymał kciuki, by udało się już teraz, bo po zapoznaniu się z jego sportowymi perypetiami, co kolejkę sprawdzam, czy aby sympatyczny Tajlandczyk, będący przedstawicielem 99. nacji, grającej kiedykolwiek w hiszpańskiej ekstraklasie, akurat nie wszedł na boisko, z nadzieją, że zobaczę go kiedyś w rubryce strzelców.
 
I choć historia Dangdy dobiega końca, czekając na napisanie przez czas kolejnych rozdziałów, to byłaby ona niepełna, gdyby pominięty został wątek reprezentacji, w której debiutował jako piłkarz City, w 2007 roku. A wątek to ważny, bo 26-latek ma szansę na pobicie wszelkich rekordów, na czele z prestiżowymi: najlepszym strzelecem w dziejach i graczem z największą ilością występów. Obecnie jego licznik stanął na 60 rozegranych spotkaniach i 29 strzelonych golach, przez co do rekordzisty Kiatisuki Senamuanga (131/70), brakuje mu nadal wiele, choć ten w jego wieku miał gorszy bilans. Teerasil ma jednak problem, bo ostatnie powołanie otrzymał w marcu tego roku i nie zanosi się na to, by prędko do kadry wrócił. Wszystko przez osobę selekcjonera, którym został niedawno... właśnie Senamuang. Choć otwarcie nikt nie skrytykował jeszcze legendy tajskiej piłki, że rezygnuje z Dangdy w obawie o to, że ten wymaże go z historii, fakty wskazują na to jednoznacznie. Póki co Teerasil musi cierpliwie czekać, ciesząc się, że podobnych problemów w reprezentacji Tajlandii nie ma jego młodsza siostra – Taneekarn. Ojciec to dopiero musi być dumny.