„The Toffees” najedli się witamin
Piłkarze Evertonu weszli w
spotkanie, jakby Ronald Koeman przed pierwszym gwizdkiem zaaplikował
każdemu z osobna po wiaderku witamin. Gospodarze całkowicie
zdominowali „The Reds”. Nie odpuszczali żadnej piłki i
momentami bezwzględnie zamykali ich na własnej połowie. I raczej
nie wynikało to z taktyki Jürgena Kloppa, którego podopieczni
mieli dać wyszaleć się niebieskim rywalom. Everton po prostu grał
bardzo dobrze. Kapitalną robotę w środku pola wykonywał Idrissa
Gueye, który świetnie odbierał i rozprowadzał piłki. Jedyny
(dość kluczowy) minus początkowego natarcia gospodarzy był taki,
że kompletnie nie przekładało się ono na czyste sytuacje.
Pierwszą połowę obie ekipy zakończyły bowiem bez celnych
strzałów.
Spotkanie obrońców
Do
pewnego momentu był to mecz obrońców. Obie linie defensywne
prezentowały się świetnie, co zresztą miało bezpośredni wpływ
na brak goli. Jeśli chodzi o Everton, Ashley Williams i Ramiro Funes
Mori czyścili niemal wszystko. Do tego dodatkowe plusy za ofensywne
wejścia notował Seamus Coleman. Ragnar Klavan i Dejan Lovren też
nie popełniali błędów. Szczególnie mogły się podobać
pojedynki tego pierwszego z Romelu Lukaku. Belgijski snajper „The
Toffees” znowu sobie nie pograł.
Nieskuteczny
Firmino...
Liverpool po
przerwie nabrał wiatru w żagle. Spora w tym zasługa Roberto
Firmino, który wyraźnie się rozochocił. Brazylijczyk powinien
przesądzić o wyniku poniedziałkowych derbów. Najpierw była
„setka”, w której przechytrzył go Maarten Stekelenburg, później
niezbyt udane nożyce, strzał, który wybronił zastępujący
Stekelenburga Joel Robles i jeszcze jedna „setka” po podaniu
Sadio Mané. Przynajmniej jedno trafienie byłoby wymagane. Tym
bardziej, że to już kolejne ligowe spotkanie z rzędu, które Firmino
kończy z zerowym dorobkiem.
...musi postawić piwo Mané
Gdyby nie
wspomniany już Mané, Firmino miałby przed sobą dość ciężką
noc. To właśnie 24-latek w 4. minucie doliczonego czasu gry
zadecydował o wygranej „The Reds”. Samo trafienie było dość
przypadkowe, bo Senegalczyk dobił uderzenie Daniela Sturridge'a,
które zatrzymało się na słupku. Szybkość reakcji jednak godna
pochwały, bo Mané bez najmniejszych problemów wyprzedził
znajdujących się początkowo bliżej futbolówki stoperów
Evertonu. Forma jest. Dla skrzydłowego to już ósme ligowe
trafienie w tym sezonie.
Barkley - rzeźnik
W
momencie, gdy Everton tracił gola, na boisku od pewnego czasu nie
powinno być już Rossa Barkleya. W jednej z akcji 23-latek zabawił
się w rzeźnika i bezpardonowo zaatakował od tyłu Jordana
Hendersona. Kryminał, bezwzględna czerwona kartka. Barkley zresztą
przez większą część meczu wyglądał, jakby grał bardziej w
rugby niż był piłkarzem. Słabe spotkanie, prawie co drugie jego
podanie kończyło się stratą.
Seria w końcu
przerwana
Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem większość
kibiców w ciemno obstawiała remis, bo właśnie takim wynikiem
kończyły się cztery ostatnie spotkania derbowe na Goodison Park.
Impas został przerwany, ale czy to właśnie „The Reds”
zasłużyli bardziej na wygraną? Na pewno nikt nie mógłby mieć
wielkich pretensji, gdyby znowu skończyło się na podziale puntów.
„The Toffees” mogą mieć za to do siebie żal, że nie
wykorzystali swojej gigantycznej przewagi w pierwszej połowie.