Rotacyjna czkawka. W Poznaniu poznali „uroki” szerokiej kadry
2017-08-06 22:15:27; Aktualizacja: 7 lat temuW idealnym świecie inwazyjne zmiany w drużynie nie doprowadzają do jej destabilizacji, a wręcz przeciwnie, umożliwiają stopniowe zgranie poszczególnych elementów. Ekstraklasowym realiom daleko od bycia perfekcyjnymi.
Zdecydowanie łatwiej trafić trójkę w totka niż poprawnie wytypować jedenastkę, jaką desygnuje do gry trener Bjelica. Nawet nie chodzi o zmiany, które teoretycznie można by było określić jako jeden do jednego (chociaż takich też jest co niemiara). Najpierw Trałka zajmuje miejsce w środku obrony, by w którymś z kolei meczu Šitum stał się wyznacznikiem wariantu ultraofensywnego również pojawiając się w linii defensywy. Przykłady można mnożyć, a i tak na końcu okazuje się, że na tym etapie rozgrywek można by było się bez tego wszystkiego obejść.
Niewzruszona wiara
Gdyby ktoś całkowicie z zewnątrz prześledził tylko grafiki ze składami Lecha na kolejne spotkania, mógłby odnieść wrażenie, że szkoleniowiec nie za bardzo wie, co robi. Wybory personalne Nenada Bjelicy są pozbawione jakiegokolwiek wzoru. Wszystkiemu winna jest bardzo szeroka kadra Kolejorza, z której bez większych problemów można by było złożyć dwie osobne drużyny. Na chwilę obecną trudno stwierdzić, który zestaw jest pierwszym wyborem, bo tak naprawdę nie było czasu na przyzwyczajenie się do gry któregokolwiek z nich, nie wspominając już o wyciąganiu jakichś długofalowych wniosków. Nagle, całkowicie niesygnalizowanie, do drużyny wskakuje nowy element i znika tak szybko, jak się w niej pojawił. Popularne
Tak było z Vujadinoviciem i jego epizodem w nieszczęsnym dwumeczu z Utrechtem. Czarnogórzec rozegrał całkiem niezłe zawody, ale w tym przypadku istotny jest sam fakt przebudowania obrony względem poprzedniego spotkania – regularnie grającego Gumnego na boku zastąpił przesunięty w tamten sektor Dilaver, podczas gdy miejsce na odpowiedzialnej pozycji stopera zajął debiutant. W ten sposób Lech na własne życzenie stracił kreatywność przy wprowadzaniu piłek, a to wszystko zbiegło się ze spadkiem formy Kostewycza. Zresztą, Vujadinović także potrzebował czasu, żeby złapać odpowiedni rytm, dopasować się do profilu drużyny. Nie miał zbyt wiele czasu na treningach, nie był stopniowo wprowadzany w rozgrywkach Ekstraklasy, a od razu został rzucony na głęboką wodę w spotkaniu, w którym stabilna linia defensywy powinna być kluczowa.
Nie jest to bynajmniej jedyny przykład kompletnie niezrozumiałych decyzji Bjelicy. Okazuje się, że miniony miesiąc upłynął w Poznaniu na zamianie obrony w poligon doświadczalny i testowaniu wszelkich możliwych zestawień. Choć, może wypadałoby to ująć nieco inaczej: trener chciałby już na tym etapie rozgrywek mieć równą kadrę, żeby móc swobodnie, bez strat jakościowych zastępować zawodników zmęczonych/kontuzjowanych/chwilowo niedysponowanych. Taki idealny układ byłby do osiągnięcia, gdyby do kadry dołączyło 3-4 zawodników, powiedzmy po jednym na każdą pozycję. W Lechu sytuacja jest znacznie bardziej złożona. Przede wszystkim na chwilę obecną nie można mówić o czymś takim jak równorzędność (także u obrońców). Skrajnym przypadkiem jest oczywiście Nicki Bille nie jest w stanie zastąpić Gytkjæra, chociaż wygląda na to, że szkoleniowiec obrał sobie za punkt honoru odbudowanie mitycznej formy Duńczyka. Póki co jednak efekty są bardzo marne. Już nawet nie chodzi o samo wykończenie, a zwyczajny ruch w polu karnym – wyjście na pozycje, zagarnięcie rywala, dynamiczny rajd. Tylko, że teoretycznie Lech z dobrze funkcjonującą linią pomocy byłby w stanie do pewnego stopnia obejść się bez snajpera. Dysponuje dynamicznymi skrzydłowymi, którzy mogliby napędzić atak, gdyby nie… brak regularności.
W poszukiwaniu schematu
Mecz z Cracovią okazał się być idealnym potwierdzeniem tezy, że do takiego stopnia inwazyjna rotacja nie jest w stanie przynieść wymiernych korzyści: ani punktowych, ani strukturalnych w postaci zgrania drużyny. Trener Bjelica kompletnie przemeblował drużynę i postawił na kilku zawodników, którzy w ostatnim czasie nie mieli w nogach żadnych argumentów.
Przede wszystkim mowa o części ofensywnej, która ucierpiała najbardziej. Poza Nickim Bille na szpicy (raczej do przewidzenia, bo od dłuższego czasu występuje na zmianę z Gytkjærem), do składu powrócił Rakels, a miejsce na przeciwległej flance zajął Bärkroth, przy czym łącznikiem miał być odkurzony Radut. Co więcej, szkoleniowiec cofnął Šituma do linii obrony i postawił na parę stoperów Nielsen-Janicki, która również nie miała jeszcze okazji ze sobą zagrać w oficjalnym spotkaniu. Krótko mówiąc: gruntowne zmiany w strukturze całej drużyny. Trudno się dziwić, że po raz kolejny można było mówić o dobrej grze poszczególnych zawodników, która nijak miała się do jakichkolwiek mechanizmów.
Centralnym piłkarzem Kolejorza w pierwszej połowie był Radut. Pomocnik nie wykazywał przywiązania do pozycji i tak właściwie jego rola na boisku była bardzo trudna do sprecyzowania. Wyróżniał się nie tylko pracą w rozegraniu (specjalnie wracał w niższe sektory, wymieniał się z Gajosem) i zarządzaniem piłkami na całej szerokości, ale przede wszystkim dynamiką. Potrafił jednym prostopadłym podaniem uruchomić kolegę w polu karnym i rozłożyć defensywę Cracovii. Tak było w 23. minucie, gdy posłał futbolówkę na Nickiego Bille, a ten zdołał jeszcze odegrać do Gajosa. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale cała akcja miała tempo. Radut nie stronił także od gry na flance, ale tam brakowało mu wsparcia – lechici rozmijali się w tempie.
Bardzo pozytywne wrażenie zrobił także Šitum, którego przesunięcie do linii obrony mogło wzbudzać najwięcej kontrowersji. Okazało się jednak, że Chorwat radzi sobie tam całkiem nieźle. Już na samym początku był naciskany przez zawodników rywala, ale zachował spokój, dobrze odnajdywał się we własnym polu karnym. Później nie za bardzo miał okazję popracować w defensywie, bowiem skoncentrował się głownie na ataku (Cracovia nie stanowiła większego zagrożenia). Pomocnik po raz kolejny udowodnił, że z powodzeniem może robić za motor napędowy drużyny. Bez większych problemów ścinał do środka, jego dośrodkowania były bardzo precyzyjne (na głowy Rakelsa i Nickiego Bille), a samą szybkością reakcji wyróżniał się na tle kolegów z drużyny.
Tylko co z tego, skoro Lech i tak nie był zorganizowany w ujęciu całościowym. W środku pola nie było lidera, który weźmie na swoje barki rozegranie od A do Z, pociągnie za sobą zespół i przede wszystkim, ustali jedno tempo dla wszystkich. Nie można ukrywać, że poznaniakom bardzo brakuje lekkości Jevticia, ale dzięki odpowiedniemu doborowi taktyki, mogłoby się udać jakoś osłodzić jego absencję. Przede wszystkim potrzebna jest regularność, swego rodzaju stabilizacja.
Udowodnili to zmiennicy, którzy nie tylko ocalili poznańską lokomotywę, a przede wszystkim dali wyraźny sygnał. Na placu boju pojawili się Makuszewski, Jóźwiak i Gytkjær otrzymując +/- 30 minut gry. Zbawiennego wpływu tego ostatniego na obraz gry poznaniaków nie trzeba wyjaśniać. Duńczyk robił wszystko to, czego wymagano od Nickiego Bille – pokazywał się kolegom, był aktywny i strzelił bramkę. Znacznie mniej oczywista jest rola tych dwóch pierwszych. Makuszewski pokazał, że zgranie i wzajemne zrozumienie to podstawa. Od razu po wejściu na boisku aktywowana została świetna współpraca z Gumnym, a co za tym idzie, całe skrzydło zaczęło żyć. Akcje ofensywne nabrały tempa, a rywal znalazł się w potężnych opałach. Zdecydowanie najciekawszy w tej całej układance jest przypadek Jóźwiaka, który świetnie zaczął ten sezon meczem z Pelisterem (bramka 7 minut po wejściu na boisko), a później został odstawiony do składu aż do spotkania z Piastem. Trener dał mu szansę od pierwszej minuty, 19-latek odpowiedział wywalczonym karnym, po czym... już w kolejnym starciu usiadł na ławce. Historia się powtórzyła, bowiem Jóźwiak otworzył wynik w Krakowie (tym razem potrzebował 9 minut).
Komunikat był jasny: nie da się jednocześnie zbudować dwóch jedenastek, nieustannie zmieniając kluczowe elementy i w jednej, i w drugiej. Trener Bjelica nie decyduje się na sukcesywne budowanie dwóch, równorzędnych zespołów, a sprawdza różnorakie warianty ustawienia. Wyjmuje jeden komponent, wkłada kolejny, jednocześnie zmieniając profil drużyny na dane spotkanie. Destabilizacja nie powinna być dla nikogo większym zaskoczeniem. Co ciekawe, to całe szaleństwo spowodowało, że wyłonili się zawodnicy, którzy mogą stanowić trzon stabilnej ekipy. Pozostaje tylko pytanie, czy szkoleniowiec rzeczywiście skorzysta z cennych rad, jakie wynikają z samej gry, czy będzie uparcie trwał przy swojej filozofii. Czkawka czasem potrafi przybrać przewlekłą i bardzo uciążliwą formę.