Wolna wola i ambicje, a fundusze inwestycyjne. Czy piłka nożna to współczesne niewolnictwo?
2013-06-01 17:52:54; Aktualizacja: 11 lat temu Fot. Transfery.info
W ostatnim czasie w internecie można było przeczytać sporo na temat futbolowego niewolnictwa, na przykładzie transferu Falcao do AS Monaco.
Fundusze inwestycyjne zniewalające młodych zawodników umowami, w których stają się ich właścicielami w całości, lub w jakiejś części. Sterujące życiowymi wyborami w zamian za wyciągnięcie w porę z biedy, przeciętności, zapewnienie mieszkania, może samochodu, wyższych zarobków, "załatwienie" wizyty jednego, drugiego skauta europejskiego klubu. O zabiegu zwanym "Third-Party Ownership" (w skrócie TPO) pisaliśmy już pobieżnie w TYM tekście na temat kulisów przejścia Leandro Damiao do Tottenhamu i potencjalnych komplikacji wynikających właśnie z TPO.
"By pokrótce wyjaśnić ten proceder, posłużymy się wypowiedzią jednego z takich łowców zawodników w Brazylii, Fabio Burraty.
Pomimo tego, że proceder został przez FIFA uznany za nielegalny, w Brazylii, ale i w Argentynie czy Portugalii, kwitnie w najlepsze. Co zręczniejsi gracze na rynku tzw. funduszy inwestycyjnych potrafią przepisy światowej federacji obejść choćby kupując sobie małe klubiki, następnie jako ich właściciele kupować obiecujących zawodników, następnie za pewną opłatą lokując ich w największych klubach, w których mają swoją grą zapracować na wysoki zagraniczny transfer. W takiej zagmatwanej sytuacji był na przykład letni nabytek Chelsea Londyn, Oscar, za którego teoretycznie Internacional Porto Alegre otrzymał nieco ponad 28 milionów funtów. W praktyce na konto tego klubu nie trafiła nawet połowa wspomnianej kwoty. 25% praw do zawodnika miał bowiem jego menedżer, 25% - sam zawodnik, a część pieniędzy w ramach wcześniejszych ustaleń trafiła na konto poprzedniego klubu Oscara, a więc Sao Paulo FC. "
W podobny układ miał być wplątany Falcao, będący częściowo własnością Atletico Madryt, a częściowo grupy Doyen Sports. Według różnych źródeł Atletico miało wpłacić na konto FC Porto tylko 18 bądź 20 milionów euro za zawodnika, pozostałą częścią kwoty transferowej, opiewającej na 40 milionów. Jak łatwo policzyć, udział w prawach do zawodnika miał się w takim układzie rozłożyć po połowie na klub i fundusz.
W wielu miejscach można obecnie przeczytać, że zatwierdzony wczoraj transfer Kolumbijczyka do Księstwa Monako ma drugie dno. Że fundusz, by odzyskać zainwestowane w Falcao pieniądze (podobno pieniądze bardzo duże, ponieważ poza wsparciem finansowym Atletico i Porto przy kupnie tego świetnego snajpera, fundusz opłacał część jego wynagrodzenia w Portugalii i Hiszpanii), zmusił go do odejścia już teraz, kiedy klubów zdolnych do spełnienia wymagań finansowych zarówno grupy Doyen Sports, jak i samego zawodnika nie było zbyt wiele. A konkretnie jeden. W wyścigu bowiem liczyć się mogły tylko najbardziej rozrzutne potęgi finansowe - PSG, Real Madryt, Chelsea Londyn, Manchester City i właśnie nowobogaccy z Monako.
Jeśli o PSG chodzi, tutaj na przeszkodzie stanęły horrendalne podatki we Francji (nie obejmujące Monako, o czym później). Aby netto płacić Falcao tyle, ile żądał, a więc około 300 tysięcy euro tygodniowo, Paryżanie musieliby liczyć się z wydatkiem około dwa razy większym. A suma przekraczająca 600 tysięcy euro tygodniowo to za wiele chyba nawet dla tak wybornego snajpera, jakim jest Radamel Falcao. Poza tym jeden komin płacowy w Paryżu już jest. Nazywa się Zlatan Ibrahimovic. Na drodze transferu do Realu Madryt stanęła natomiast naturalna bariera wynikająca z antagonizmów między "Rojiblancos" a "Merengues", ale także - jak w przypadku PSG, ale i Chelsea i Manchesteru City - finansowa. Wątpliwe bowiem, by któryś z tych klubów chciał wpędzić się w 60 milionów euro za transfer, dodając do tego drugie tyle na wynagrodzenia zawodnika zapisane w pięcioletnim kontrakcie (tyle obowiązuje podpisana przez Falcao umowa z Monaco). Real jest także nauczony przypadkiem Cristiano Ronaldo, którego wielkości nie zamierzamy kwestionować, jednak jego koszta utrzymania - i owszem. Z roku na rok są bowiem coraz większe, a przy przedłużeniu kontraktu wzrosną do niebotycznych rozmiarów, ponieważ w Hiszpanii zmieniły się przepisy odnośnie opodatkowania tak wysokich dochodów. Oczywiście na niekorzyść podatników.
Tak więc Falcao pozostały tylko przenosiny do Monako. I tutaj zaczyna się zabawa w szukanie w tym wszystkim roli agencji Doyen, która miała wreszcie klubowi Rybolowlewa odsprzedać nie część, a całość udziałów w Kolumbijczyku, ostatecznie zyskując na nim wielkie pieniądze i "puszczając go wolno". Jak jednak sugerowała Marca (co w mediach przeszło praktycznie bez echa), owa agencja, czy raczej fundusz inwestycyjny, od kilku miesięcy nie ma żadnych (bądź ma je bardzo mocno ograniczone) praw do Falcao, ze względu na zaległości wobec Atletico Madryt. W takim wypadku, kwota 60 milionów euro niemal w całości zasiliłaby konto Atletico, a zawodnik dokonałby wolnego wyboru, bez ingerencji zepchniętego na margines funduszu.
Jednak gdyby nawet informacje Marki okazały się nieprawdziwe i z udziałami Doyen wszystko byłoby w porządku (dla Doyen Sports oczywiście), to czy Falcao faktycznie byłby zmuszany i wypychany na siłę z Madrytu w stronę Monako? I czy mielibyśmy podstawy do mówienia o tym, jaki to Kolumbijczyk jest w całej sytuacji pokrzywdzony i jakim jest tragicznym bohaterem? No i że te całe fundusze inwestycyjne to zło w najczystszej piłkarskiej postaci?
Oczywiście, że nie. Pomijając już fakt, że Falcao nie został - jak niektórzy mówią - "niewolnikiem" agencji, ponieważ włożono mu knebel w usta i zagrożono odcięciem wszystkich kończyn, jeśli nie podpisze z nią umowy. Falcao zaproponowano wikt i opierunek, a także perspektywy, o jakie bez takiej pomocy w Ameryce Południowej ciężko. Dano mu szansę, z której skorzystał, ponieważ był piekielnie utalentowany. I czy choć przez moment mógł na swój los narzekać? Został zwycięzcą ligi portugalskiej, zajął miejsce na podium ligi hiszpańskiej, ograł Real Madryt, a teraz zasmakuje gry we Francji, która - nie zapominajmy - będzie gościć najlepsze zespoły Europy w 2016 roku, a co za tym idzie, będzie miała coraz piękniejsze stadiony. I jeśli ktoś nazywa tą ligę podrzędną, to powinien najpierw się nią zainteresować, dowiedzieć się na przykład, że Lyon ma drugą najlepszą szkółkę pod względem wypuszczonych do "top 5" lig europejskich zawodników, że Rennes niewiele "Les Gones" pod tym względem ustępuje, przy okazji mając za sterami właściciela multimiliardera, że PSG (to akurat wie każdy, bo o tym mówią wszyscy) zbroi się na potęgę, że takie zespoły jak Olympique Marsylia na rynku transferowym są konkurencyjne nawet dla zespołów z Premier League...
I dlaczego niby Falcao miałby do Monaco być przysłany w skrzyni, ze związanymi rękami i pistoletem przy głowie w momencie sygnowania pięcioletniego kontraktu? Nie. Radamel Falcao mógł postawić weto, wsiąść w samolot do Madrytu i czekać na zgłoszenie się marki nie rozwijającej się, a już ustabilizowanej na rynku piłkarskim. Tymczasem były już snajper Atletico sam przyłożył pióro do umowy, sam ją podpisał i sam krótko przywitał się z kibicami ASM, przekonując, że jest szczęśliwy, że będzie przywdziewał barwy tego akurat klubu.
A swoją drogą, Kolumbijczyk po prostu wiedział, że mało kto da mu tyle zarobić (bo przecież futbol to praca zarobkowa jak każda inna), że za moment Monaco może być potęgą na miarę największych europejskich firm, a Atletico pewnych ograniczeń nigdy nie przeskoczy, że spotka tam swoich kolegów z FC Porto, którzy podpisali kontrakty kilka dni wcześniej. Przekonamy się o tym wspólnie, gdy z uśmiechem na ustach będzie celebrował kolejne gole w biało-czerwonych barwach.
Bo - panie i panowie - nie zapominajmy o najważniejszym. Na końcu zawsze tym najbardziej istotnym elementem był i będzie człowiek.