Tiki-taka w Liverpoolu - Everton Martineza od podszewki [cz. 5]
2014-02-15 19:32:42; Aktualizacja: 10 lat temuJak w Premier League spisuje się Everton pod wodzą nowego menadżera - Roberto Martineza?
Wyjściowe składy
Everton rozpoczął potyczkę na White Hart Lane w trzema zmianami w wyjściowym składzie. Po wyleczeniu kontuzji do składu wskoczył Coleman, zastępując Stonesa. Tym samym liverpoolczycy wreszcie wrócili do optymalnego zestawienie defensywy – w tej formacji Roberto Martinez był bowiem zmuszony do łatania dziur na skutek urazów, z którymi zmagali się kolejno Baines, Jagielka, Distin i ostatni Coleman właśnie. Dobre zmiany, które w drugiej połowie meczu z Aston Villą dali Pienaar i Naismith, przekonały Roberto Martineza, by tym razem obaj dostali szansę od pierwszej minut. Na ławkę w związku z tym powędrowali Barkley oraz McGeady. Osman z lewego skrzydła przeniósł się do środka (tam zastąpił go Pienaar), z prawej na papierze operował Naismith. Choć Martinez zapewniał komentatorów Sky Sports, że rolę wysuniętego napastnika ponownie pełnił będzie Mirallas, obaj znów często wymieniali się pozycjami. O ile Mirallas częściej operował w polu karnym Spurs, to już Naismith – do spółki z Osmanem – zdominował obszar przed polem karnym gospodarzy (via Squawka, odpowiednio 14,89% do 8,16% oraz 14,89% do 22,45%).
Tim Sherwood z kolei zrezygnował z mocno krytykowanego w mediach – zwłaszcza po derbowej porażce z Arsenalem w FA Cup, ale również po 1:5 z Manchesterem City – zrezygnował z ustawienia 1-4-4-2. W tym miejscu wypada jedynie przypomnieć, że zarzuty kierowane pod adresem menadżera Spurs dotyczyły przede wszystkim środka pola, tworzonego wszak jedynie przez dwóch graczy, podczas gdy obecnie zdecydowana większość trenerów/menadżerów podąża za trendem, umieszczając w środku pola trzech graczy, w tym przynajmniej jeden „rygiel defensywy.” Nie chodziło jednak wyłącznie o przewagę liczebną – za środek pola i asekurację linii obrony odpowiadał wszak choćby żółtodziób Bentaleb (nie jest to klasyczny „przecinak”) czy usposobiony stricte ofensywnie, mało przydatny w destrukcji Dembele. Dwuosobowy środek pola z reguły nie potrafił zdominować rywala, a nadto nie zapewniał dostatecznej asekuracji formacji defensywnej. Przeciw Evertonowi Sherwood postawił na ustawienie 1-4-3-3. Blok obronny, jak na KC Stadium w potyczce z Hull, tworzyli Lloris, Rose, Vertonghen, Dawson i Walker. Dalej, w zagęszczonym środku pola, aż trzech graczy – ustawiony najbliżej duetu stoperów Bentaleb, przed nim zaś Paulinho i grający nieco wyżej Dembele. Czwartym zawodnikiem, który miał poruszać się w strefie środkowej, był schodzący tam z lewego skrzydła Eriksen. Jedynym nominalnym skrzydłowym był Lennon, jednak i on częściej operował w pasie środkowym. Via Squawka, zaledwie 14,81% akcji Lennona miało miejsce na skrzydłach na połowie Evertonu, zaś aż 48,15% - w middle- i final-third w środku pola. Co ciekawe, w ofensywie to Duńczyk częściej trzymał się linii bocznej, a nie Anglik. Niemniej, to Rose i Walker odpowiadali za napędzanie ofensywy w bocznych sektorach na połowie Evertonu. Tym razem osamotniony w ataku, bez wsparcia Soldado – który stracił miejsce w składzie na rzecz Dembele – był Adebayor.Popularne
Zagęszczenie środka pola przez Sherwooda miało utrudnić Evertonowi płynne rozgrywanie piłki i konstruowanie piłki w kluczowym sektorze pomiędzy 16 a 30 metrem przed bramką Llorisa. Podobny był zamysł Paula Lamberta, który wystawił na Goodison Park aż trzech stoperów. Gdy bowiem przeciwnikowi udaje się zamknąć tę strefę, Everton – o ile nie gra akurat z kontrataku – zmuszony jest atakować z bocznych sektorów. Na chwilę obecną, podopieczni Martineza mają wówczas problem ze stwarzaniem sytuacji bramkowych, co wynika z kombinacji przede wszystkim dwóch czynników – słabszej formy, a teraz nieobecności silnego i dobrze grającego głową Lukaku oraz również słabszej w tym sezonie, w szczególności pod kątem liczby kluczowych podań, dyspozycji Bainesa. Sytuację w tym zakresie poprawił powrót Colemana (pięć goli i asysta).
Pierwsza połowa
Centralną postacią pierwszych dziesięciu minut meczu był Osman. Dość powiedzieć, że Anglik aż czterokrotnie uderzał na bramkę Llorisa – dwa z tych uderzeń były celne, dwa minimalnie minęły prawy słupek. Pomocnik Evertonu, ustawiony za plecami Naismitha, kompletnie zdominował sektor przed polem karnym gospodarzy. Ci powielali błędy popełniane we wspomnianym spotkaniu z City – środkowi pomocnicy grali zbyt głęboko, za blisko linii obronnej, a zbyt daleko od rywali. Osman miał mnóstwo swobody i przy ścisłym kryciu jego kolegów, dość czasu, by samodzielnie zagrozić bramce Llorisa.
Sherwood nie był zadowolony z takiej postawy swoich zawodników.
To, że Osman miał aż cztery sytuacje to zdobycia gola w mniej niż dziesięć minut, było jednak zasługą całej drużyny. Zauważając wspomnianą tendencję środkowych pomocników Tottenhamu do ustawiania się zbyt blisko formacji obronnej, Everton starał się wprowadzić piłkę możliwie blisko linii końcowej, by następnie obsłużyć Osmana podaniem powrotnym – wszystko po to, ażeby gospodarze cofnęli się jeszcze bardziej, zwiększając lukę przed własnym polem karnym. Tam zaś czekał Osman, mając dość miejsca i czas na oddanie celnego strzału.
Po tym, jak Spurs otrząsnęli się z początkowego naporu Evertonu, goście mieli istotne trudności ze stwarzaniem kolejnych sytuacji bramkowych. Formacja środkowa zaczęła rozgrywać piłkę z większą dokładnością, dzięki czemu Tottenham dłużej utrzymywał się przy piłce na połowie liverpoolczyków. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, jak skutecznie gospodarze poczynali sobie w destrukcji począwszy od +/- dziesiątej minuty spotkania. To, że Everton do przerwy zdołał stworzyć sobie ledwie jedną (!) sytuację bramkową, wynikało z zastosowanej przez gospodarzy kombinacji ścisłego krycia oraz wysoko ustawionej linii obrony.
Koncepcja Sherwooda działała. Gospodarze grali bardzo blisko siebie, wystrzegali się luk pomiędzy sobą oraz pomiędzy formacjami. Dobrze pilnowani zawodnicy Evertonu nie mieli ani miejsca, ani czasu by przedostać się w okolice pola karnego rozgrywając, w swoim stylu, dziesiątki podań w poszukiwaniu luki oraz wyczekując momentu, w którym akcję można przyśpieszyć np. wymianą piłki na jeden kontakt. W ekipie gości brakowało Barkley’a, który nawet pod presją dwóch-trzech rywali potrafi utrzymać się przy piłce, by w ten sposób stworzyć miejsce kolegom, wypracować przewagę i wprowadzić innych zawodników w strefę ataku. Goście tymczasem w okolicach 30-35 metra napotykali mur, którego nie byli w stanie sforsować. Nie pozwalał na to zagęszczony środek pola, a ponadto gracze Spurs byli bardzo uważni w bocznych sektorach. Goście próbowali zatem posyłać dłuższe podania za linię obrony, ta jednak – jak wspomniałem, wysoko ustawiona – była bardzo zdyscyplinowana i skutecznie łapała atakujących Evertonu na spalonym.
Niewielki pożytek był również z dośrodkowań.
Taktykę Tottenhamu w defensywie ilustrują powyższe ujęcia – widzimy, jak blisko siebie są zawodnicy Spurs i jak blisko rywali, jak wysoko ustawiona jest linia obrony i wyganiających kolegów do przodu Dawsona. Spurs lepiej pilnowali także sektora, z którego wcześniej zagrożenie stwarzał Osman.
Defensywa Spurs, wyjmując pierwsze dziesięć minut, przed przerwą pomyliła się tylko raz, gdy w 36’ minucie goście byli trzech na dwóch przed polem karnym Llorisa, a akcję niecelnym strzałem zakończył Mirallas, choć powinien był przy pierwszej zmianie krzyżowej podać piłkę do ustawionego z prawej strony, zupełnie niepilnowanego Naismitha.
Wspomnieć trzeba także o wysokim pressingu Evertonu. Goście rzecz jasna nie stosowali tegoż przez pełne 45 minut. Gdy jednak decydowali się nacisnąć na rywala wysoko na jego połowie, przynosiło to skutek – jak choćby w sytuacji, gdy po krótko wykonanym rzucie wolnym piłkę odebrał Naismith i mało co w sytuacji sam na sam z Llorisem nie znalazł się Mirallas.
Druga połowa
W drugiej połowie mieliśmy ciąg dalszy ofensywnych problemów gości. Problemów, o których przypomina się zawsze, gdy Everton nie jest w stanie zdobyć bramki, tj. tego, że wprawdzie liverpoolczycy potrafią utrzymywać się przy piłce, wymieniać dziesiątki podań z rzędu, płynnie zmieniać strony etc., ale brakuje im podań otwierających w strefie ataku. Ujmując to kolokwialnie, że z tego „klepania” niewiele wynika. To, co było przypadłością ekipy Martineza w trzech pierwszych spotkaniach tego sezonu, domowym starciu z Tottenhamem czy w wyjeździe do Crystal Palace (w każdym przypadku 0:0). Nie można też zapominać, że Everton wciąż gra bez klasycznego napastnika (kontuzja Lukaku, nie w pełni sił jest Traore, Jelavić odszedł do Hull, zaś Vellios nie jest brany pod uwagę przez Martineza) – napastnika nie tylko skupiającego na sobie uwagę stoperów, dając więcej miejsca atakujacym zza jego pleców kolegom, ale także wymuszającego określone rozwiązania (through balls) swoim ruchem. Naismith zaś lepiej czuje się jako cofnięty napastnik, a Mirallas często schodzi na skrzydła lub ze skrzydeł do środka. I choć Naismith to gracz niewątpliwie przydatny, zwłaszcza wchodząc z ławki, nie jest jednakże piłkarzem, z którym jako jedynym w pierwszej linii możesz bić się o Ligę Mistrzów. Tottenham z kolei nadal bronił się bardzo rozważnie, aż dziesięcioma zawodnikami, rozbijając ataki gości w okolicach 30 metra przed bramką Llorisa.
Jeszcze lepiej spisywała się defensywa Evertonu. Jedyny de facto przydarzył się jej w 65’ minucie i za wyjątkiem tej sytuacji poczynania ofensywne Tottenhamu udało się gościom ograniczyć do absolutnego minimum. Dobrą okazję miał również Defoe – w 93’ minucie.
Bramka dla gospodarzy wymaga odrębnej analizy. Po pierwsze, nawalił Barry – tak doświadczony zawodnik, w tym na poziomie międzynarodowym, zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie. Nie tylko odwrócił się od piłki, ale również zatrzymał toczącą się futbolówkę, dzięki czemu Walker mógł od razu wznowić grę – gdyby piłka była w ruchu, sędzia przerwałby grę. Dalej, Walker wykonał ten rzut wolny w znacznej odległości od miejsca przewinienia. Wreszcie, ten stały fragment zlekceważyli defensorzy Evertony, którzy byli 3 na 1 z Adebayorem. Ten ostatni, jeszcze zanim Walker wznowił grę, pokazywał, że chce dostać piłkę za plecy; Jagielka i Distin byli odwróceni plecami do piłki (!), spóźniony Coleman odbił się od Adebayora, Jagielka nie zdążył z interwencją, Distin zbyt daleko, by interweniować. Gol, jakiego nie przystoi tracić na tym poziomie, zwłaszcza w kontekście walki o europejskie puchary.
Chwilę przed bramką Adebayora na boisku pojawił się Barkley, który zmienił Pienaara. Miejsce tego ostatniego na lewej stronie zajął zaś Osman. O Barkley’u wspominałem wyżej, jako graczu, którego brak w strefie ataku był w tym meczu bardzo widoczny. Chodziło rzecz jasna o Barkley’a w formie, do której przyzwyczaił w szczególności na starcie sezonu – choć młody Anglik wciąż notuje zbyt mało kluczowych, otwierających podań, to umiejętności utrzymania się przy piłce, wygrania pojedynku jeden na jeden i wypracowania tym samym przewagi, a także strzału z dystansu, była czymś, czego Everton potrzebował na White Hart Lane. Nawet bez tych kluczowych, które dzięki Barkley’owi mogli wykonać inni. Tymczasem młody reprezentant Anglii znów, w drugim meczu z rzędu, zawiódł. Żadnej sytuacji bramkowej (dlań lub stworzonej), ledwie sześć podań w strefie ataku, w tym trzy celne, ale tylko jedno w obrębie pola karnego, dwie nieudane próby dryblingu, a także strata prowadząca bezpośrednio do strzału na bramkę Howarda. Wspomnieć trzeba, iż bardzo dobrą pracę na Barkley’u wykonał wprowadzony za Paulinho Capoue – szybko doskakujący do rywala, niezostawiający miejsca na rozpędzenie się, skuteczny w odbiorze i zmuszający do podań do tyłu (pięć). Francuz dał dobrą zmianę i wniósł sporo jakości do drugiej linii, istotnie wspomagając w destrukcji Bentaleba i asekurując wychodzącego do przodu Dembele.
Pewne zarzuty można kierować również pod adresem Martineza. Hiszpański menadżer zwlekał bowiem ze zmianami i choć gra gości nie kleiła się już długimi fragmentami w pierwszej połowie, to Barkley pojawił się na boisku w 64’ minucie, zaś Deulofeu i McGeady dopiero w 73’. Wymowna była sytuacja, która miała miejsce w okolicach 70’ minuty, gdy w odstępie kilkudziesięciu sekund widocznie zmęczeni i nadający się od pewnego czasu do zmiany Naismith i Osman zaliczyli odpowiednio dwie i jedną niewymuszone straty.
OK, Martinez w końcu wprowadził duet skrzydłowych – w teorii były to zmiany jak najbardziej wskazane, mające rozruszać ofensywę. Obaj jednak raczej często pojawiali się w strefie środkowej zamiast na skrzydłach (Deulofeu – 61,11%, McGeady – 41,17%). Zamiast rozrywać defensywę Tottenhamu, tworzoną przez aż dziesięciu graczy, obaj zagęszczali tylko środkowe sektory, w których Everton, próbując stworzyć sytuacje bramkowe, przez niemal całe spotkanie walił głową w mur. Obaj rezerwowi skrzydłowi ofensywy Evertonu nie odmienili.
Im bliżej końca meczu, tym bardziej cofała defensywa Tottenhamu. Ponadto gospodarzom udało się skutecznie ograniczyć poczynania Evertonu na skrzydłach – Deulofeu i McGeady’ego starano się sprytnie spychać do środka; kiedy zaś próbowali „szarpnąć” skrzydłem, brakowało miejsca na rozpędzenie się.
Podsumowanie
Everton podtrzymał serię słabszych występów i przegrał na White Hart Lane. Co istotne, przegrał po - wyjmując pierwsze dziesięć minut - słabej grze w ofensywie, w której brakuje podań otwierających i elementu zaskoczenia w stosunku do przeciwnika zagęszczającego środek pola i broniącego się prawie całą drużyną. Tottenham z kolei wykonał przedmeczowe założenia i zagęszczając środek pola zamknął środkową strefę, przez którą goście nie byli w stanie się przedrzeć.
Mateusz Jaworski