W ostatnich tygodniach działacze AZ Alkmaar
zdecydowali się na zaskakujący i bardzo interesujący zarazem ruch kadrowy.
Zatrudnili bowiem w klubie na stanowisku doradcy Billy’ego Beane’a, byłego
dyrektora bejsbolowego Oakland Athletics. Historia Amerykanina stała się
tematem bestsellerowej książki Michaela
Lewisa pt. „Moneyball: The Art of Winning an Unfair Game”. Na jej podstawie
powstał dramat sportowy z Bradem Pittem w roli głównej. Billy Beane zasłynął
innowacyjnym podejściem do rozgrywek
American League w 2002 roku.
Borykająca się
z kłopotami finansowymi drużyna Oakland Athletics nie miała pieniędzy, by
zbudować zespół na nadchodzący sezon. Menadżer oraz jego asystent postanowili
wykorzystać zaawansowane analizy komputerowe, które pozwoliły im pozyskać kilku
zawodników z nieprzeciętnymi umiejętnościami, dzięki czemu drużyna wygrała 20
kolejnych meczów, ustanawiając wówczas rekord AL. Mało tego, ekipa z Kalifornii
dała swoim bogatszym rywalom ogromnego prztyczka w nos, gdyż sześciokrotnie w
ciągu siedemnastu lat rządów Beane’a wygrywała rozgrywki swojej dywizji (2000,
2002, 2003, 2006,2012, 2013).
Teraz działacze AZ Alkmaar mają nadzieję, że nowo zatrudniony doradca przeniesie swoje pomysły i praktyki na płaszczyznę piłki nożnej, co pomoże im skutecznie rywalizować o miano najlepszej drużyny w kraju z Ajaksem Amsterdam i PSV Eindhoven. Czy wykorzystanie tych nomen omen rewolucyjnych metod ma szansę powodzenia na piłkarskim boisku?
Czym właściwie jest „Moneyball”?
Aby
przeanalizować sens takiego ruchu ze strony włodarzy holenderskiego klubu
musimy najpierw tak naprawdę zrozumieć, na czym opiera się strategia tak
kompetentnie przedstawiona w filmie pt. „Moneyball”. Wszyscy widzowie, którzy
mieli niewątpliwą przyjemność zobaczyć na ekranie tę historię mogą pomyśleć, że
Billy Beane osiągnął swój sukces, ponieważ pozwolił odejść z zespołu wszystkim
najlepszym zawodnikom, kupując na ich miejsce tani i zużyty „szrot” w postaci
zawodników albo wypalonych, albo niedocenianych lub tez najzwyczajniej w
świecie nieznanych szerszej publiczności, by dzięki ciężkiej pracy i treningowi
stworzyć z nich bejsbolowe roboty i maszynki do wygrywania spotkań.
Do tego
oczywiście sprzyjało mu szczęście i… abrakadabra, tytuł mistrzowski
gwarantowany. Innym sympatykom tej opowieści może się też wydawać, że kluczem
do sukcesu całej operacji był komputer, w którym dokonywały się wszystkie
wyliczenia, symulacje i prognozy rozwoju danych graczy.
Otóż nie, program
nie opiera się tylko i wyłącznie na takich założeniach. Z pewnością nie są one
jego fundamentem. Może oprócz ciężkiej pracy, gdyż jej nigdy w świecie za
wiele.
A więc
podejście do sportu zaprezentowane i wykorzystane w Oakland Athletics to przede
wszystkim ideologia. Ideologia, której tylko i wyłącznie stuprocentowe
przestrzeganie w danym (dłuższym) okresie czasu da korzyści wymierne do
dokonanej inwestycji. Jej głównym zadaniem jest zniwelowanie nierówności, które
dotykają poszczególne drużyny. Nie będę owijał w bawełnę, przede wszystkim
chodzi o finansowe dysproporcje.
Za przykład
niech posłuży sytuacja finansowa, w której znalazło się Oakland Athletic, kiedy
stery w klubie przejął Billy Beane. Swoją przygodę z tym zespołem rozpoczął w
1998 roku - klub przeznaczył wówczas na płace 22 miliony dolarów. Mało? Właściciel
niejednej drużyny piłkarskiej chciałby przeznaczyć tyle tylko i wyłącznie na
pensje swoich gwiazd. Ale w rzeczywistości bejsbolowej to były grosze.
New York Yankees w tamtym czasie utrzymywali swoich zawodników za bagatela 71 milionów dolarów, czyli dysponowali ponad trzy razy większym budżetem płacowym. Sytuacja zmieniała się przez kolejne lata – w 2003 roku zespół z Kalifornii płacił swoim bejsbolistom 50 milionów dolarów. Z tym, że „Yankesi” w tym roku również mieli ponad trzykrotnie większy budżet ze 152 milionami dolarów. Co więc trzeba było zrobić, by przeciwdziałać dominacji nowojorczyków? Odpowiedź na to pytanie nasuwa się sama: zniwelować różnice w budżecie, nie tracąc przy tym na jakości zawodników.
Magia cyferek
Łatwo się mówi,
zdecydowanie trudniej wcielić takie założenie w życie. By tego dokonać Beane
poruszył niebo i ziemię. Mając wcześniejsze doświadczenie z tym sportem (przez
6 lat był zawodowym graczem, występował nawet w drużynie „Yankesów”) po prostu
przeanalizował, o co tak naprawdę chodzi w grze w bejsbol. Zastanowił się nad
tym, co sprawia, że jedna z drużyn jest w stanie wygrać mecz, jakie
okoliczności do tego prowadzą i jakimi cechami muszą wyróżniać się gracze, by
to osiągnąć. Odpowiedzi na nurtujące go pytania szukał niemalże wszędzie: na
boisku, w szatni, w biurach sponsorów i dyrektorów, zasięgał porad u skautów.
W pewnym
momencie poszukiwań dotarł do programu „Sabermetrics” - narzędzia służącego do
analizy bejsbolu, kładącego nacisk na statystyki osiągane przez graczy w trakcie
każdego meczu. Wobec ogromnych problemów finansowych, woli zwyciężania oraz
nieufnego podejścia do tradycyjnych metod skautingu, które miały mieć negatywny
wpływ na jego sportową karierę, Beane postanowił zawierzyć magii cyferek,
wykresów oraz wyliczeń i wcielił zasady „Sabermetrics” do zarządzania zespołem
Oakland Athletics.
Filozofia tego
programu polega między innymi na wyliczeniu skuteczności i regularności, z jaką
odbijający osiąga bazę bezpiecznie oraz tej samej regularności, biorąc pod
uwagę inne czynniki (na przykład siłę, z jaką uderza piłkę). Uważane jest to za
decydującą część w walce o zwycięstwo w meczu bejsbolowym. Zawodnicy
posiadający dobre statystyki w tych elementach gry dają większe szanse na
pokonanie przeciwnika (dzięki temu większa liczba zawodników ma szansę na
zdobycie bazy, poza tym zalicza również więcej runów).
Kto pierwszy, ten lepszy
Takie podejście do bejsbola powstało na początku lat 90. ubiegłego wieku, czyli kilkanaście lat wyprzedzało myślenie Billy’ego Beane’a. Dlaczego więc nikt przed nim nie skorzystał z takiej możliwości? Czołowe ekipy z łatwością mogły podążać za tym pomysłem, praktycznie nic nie tracąc. Wówczas na rynku panowały jednak inne trendy. Wielcy tego sportu (jak i piłki nożnej w dzisiaj) budowali swoje zespoły ściągając zawodników biorąc pod uwagę wiek, nazwisko, a nawet wygląd, co miało przynieść przede wszystkim komercyjny sukces w postaci sprzedanych biletów, karnetów i gadżetów.
Przedstawiciele każdego zespołu mieli wgląd do
statystyk, którymi w swoich kadrowych wyborach kierował się Beane, ale nikt nie
zdecydował się ich użyć. Zamiast tego, kupowano gwiazdy na potęgę, martwiąc się
o to, ile popcornu i coli zostanie sprzedane na niedzielny mecz, i ile
pieniędzy kibice zostawią w kasach klubowych sklepików z pamiątkami.
Sztab
szkoleniowy w Oakland natomiast stworzył z zawodników nieoszlifowanych,
niskowartościowych z mało znanymi nazwiskami graczy, którzy wyróżniali się w
jednym, ważnym dla całego przedsięwzięcia aspekcie gry. Razem tworzyli całość, działającą
niczym perpetuum mobile, wzajemnie się uzupełniającą i niwelującą jakiekolwiek
straty. Musimy jeszcze dodać do tego, że kiedy pojawiała się możliwość oddania
gwiazdy drużyny do innego klubu, bez wahania decydowano się na taki krok, by
następnie znaleźć tańszy i mniej znany zamiennik, który jednak po odpowiednim
wkomponowaniu do kadry będzie wykonywał swoje zadania z większą skutecznością.
Oddaj „Lewego” za Inzaghiego
Wyobraźmy sobie teraz, że wcielamy się w rolę dyrektora sportowego, a trener naszego zespołu zadecydował, że główną siłą jego podopiecznych w ofensywie będzie szybki kontratak prawym skrzydłem. W składzie na kluczowych dla tej koncepcji gry pozycjach występują lubujący się w dryblingach Theo Walcott, piłki na skrzydło dogrywa mu Frank Lampard, a na szpicy akcję kończy Robert Lewandowski. Decyzją dyrektora sportowego z klubu odchodzą Walcott i Lewandowski, a na ich miejsce przychodzą… David Odonkor i Filippo Inzaghi.
Odonkor, bo dysponuje ogromną szybkością
i w decydującym momencie 9/10 jego dośrodkowań prawą nogą kończy się na
wybranym wcześniej punkcie, oraz Inzaghi, ponieważ jak nikt inny potrafi znaleźć
się w danym miejscu pola karnego o danym czasie, by tylko dopełnić formalności
dostawiając stopę, aby skierować piłkę do bramki.
Obaj są dużo
tańsi w utrzymaniu od swoich poprzedników, co tylko potwierdza zasadność
wymiany personalnej według filozofii „Moneyball”. Pomyślmy, co by było, gdyby
dziś ktoś wpadł na pomysł podobnej transakcji?
Oczywiście,
powyższa sytuacja jest dość radykalna w swoim założeniu, jednakże w pełni
oddaje rozwiązanie, jakie mogłyby mieć założenia filozofii bejsbolowej w piłce
nożnej w praktyce. Tym niemniej, pomysły na zastąpienie graczy odchodzących z
AFAS Stadion przekazywane przez Amerykanina mogą być bardzo ważnym czynnikiem
przemawiającym na korzyść wcielenia owej strategii w życie.
W ostatnich
latach z ekipy popularnych „Kalmarów” odchodzili między innymi Jeremain Lens,
Niklas Moisander, Mousa Dembele, Ron Vlaar, Adam Maher i Graziano Pelle, a więc
gracze bynajmniej nie będący anonimami dla kibiców piłki nożnej w Europie.
Zastąpienie ich odpowiednimi zawodnikami, posiadającymi podobne atrybuty
mogłoby zagwarantować ciągłość budowania struktury kadry oraz brak spadku jakościowego
zespołu.
„Moneyball” w Liverpoolu
Ze strategii
mających swoje korzenie w bejsbolu postanowili skorzystać również działacze
angielskiego Liverpoolu. W 2010 roku rządy w zespole z Anfield Road objęli
amerykańscy inwestorzy z Johnem W. Henrym na czele. Mający za sobą sukcesy z
Boston Red Sox biznesmen postanowił przenieść ideały zza oceanu na grunt
europejski. Polityka transferowa „The Reds” nie zmieniła się wówczas o 180
stopni, jednakże jej owoce są obecne w drużynie z miasta Beatlesów do dziś.
- Nie sądzę, by
kiedykolwiek ktoś z naszego klubu użył słowa „Moneyball”, określenie to jednak
cały czas było w obiegu. […] Myślę, że skorzystanie z tej metodologii
przyniosło nam sukces. Ciągle stajemy się silniejsi. Piłka nożna w naszym
wydaniu staje się lepsza, nasze ruchy na rynku transferowym również. Jesteśmy
niezwykle zadowoleni, że dzięki temu do naszej drużyny trafili Philippe
Coutinho i Daniel Sturridge. Będziemy podążać tą drogą. Nie nazwałbym jednak
tego strategią „Moneyball”. To połączenie ludzi z ich umiejętnościami, które
pomogą nam osiągnąć sukces – powiedział dwa lata temu Ian Ayre, dyrektor
zarządzający „The Reds”.
Dwaj wymienieni
wyżej piłkarze trafili do angielskiej ekipy na podstawie fachowej i
specjalistycznej prognozy biorącej pod uwagę ich przydatność do kadry.
Oczywiście, od skuteczności takich rozwiązań na transferowym rynku są wyjątki,
a daleko szukać nie trzeba. Wystarczy spojrzeć na casus Mario Balotellego.
A dziś wszyscy tylko
pieniądz…
Dlatego też skłaniam się ku temu, że Beane będzie doradzał Holendrom na polu zarządzania klubem - przede wszystkim weźmie pod lupę finanse. W świecie znany jest przede wszystkim jako twórca pionierskich rozwiązań ekonomicznych i sportowych, które pozwalają na ocenę jakości graczy. Pokazał jednak też, że w czasie, gdy pieniądze odgrywają w sporcie znaczącą rolę (często niemalże kluczową) można znaleźć sposób na skuteczną rywalizację z ekipami dużo bardziej majętnymi.
I tak w 2014
roku Oakland City osiągnął play-offy wydając na pensje 83 miliony dolarów,
podczas gdy potężni Los Angeles Dodgers 235 milionów dolarów! Zawodnicy z
Kalifornii byli premiowani kwotą 940 tysięcy dolarów za zwycięstwo, a ich
rywale z „Miasta Aniołów” są nagradzani okrągłymi 2.5 milionami dolarów.
Według mnie
bejsbolowy czarodziej z Ameryki ma sprawić, że AZ Alkmaar będzie walczyć o
najwyższe cele z innymi ligowymi drużynami, mimo finansowych przepaści między
nimi. Według holenderskich mediów od 2009 roku Alkmaar wydało na transfery 191%
mniej pieniędzy niż PSV, 141% mniej od Twente, 120% mniej od Ajaksu. Dla
porównania Oakland pod kierownictwem Beane’a przeznaczyło na płace o 235% mniej
funduszy niż „Yankesi”, 163% mniej niż Red Sox i 127% mniej od Dodgersów. Jak
widać, nie szata zdobi człowieka.
Aby jeszcze
mocniej podbudować te statystyki warto zwrócić uwagę na to, że Oakland
Athletics w ciągu ostatnich sześciu lat zanotowało zaledwie (!) średnio 0,5
zwycięstwa mniej od Red Soxów, 3,5 mniej od Dodgersów i 8,5 mniej od
nowojorskich Yankees. Biorąc pod uwagę budżety wszystkich zespołów jest to
wręcz niebywała sytuacja. Jeśli chodzi o formę piłkarzy AZ w tym samym okresie
czasu, kończą oni rozgrywki ligowe średnio 14 punktów za PSV i Twente oraz a 22
punkty za Ajaksem.
Jak więc to ugryźć?
Może się
wydawać, że strategia „Moneyball” przyniesie piłce nożnej wiele dobrego.
Trudność w jej zastosowaniu w praktyce jest jednak znamienita – nikt nie
wynalazł jeszcze idealnego przepisu na wygrywanie meczów. A przynajmniej ja o
takim nie słyszałem. Bejsbol, tak jak koszykówka, zwłaszcza w wydaniu
amerykańskim, rządzą się swoimi prawami. Ile razy każdy z nas widział w
Internecie film z meczu bejsbolowego, w którym pałkarz zalicza „home run”, albo
kiedy dwumetrowy koszykarz o lekko mówiąc ponadprzeciętnej muskulaturze zdobywa
trzypunktowym rzutem wygraną dla swojego zespołu 0,3 sekundy przed zakończeniem
pojedynku?
Trener drużyny
piłkarskiej nie może wziąć przerwy dla swoich zawodników na potrzeby rozegrania
danej akcji, bo na przykład środkowy obrońca drużyny przeciwnej jest
kontuzjowany, a jego zastępca ma jakiś słaby punkt. Piłka nożna jest bardziej
płynnym i nieprzewidywalnym sportem, nie ma w niej goli liczonych potrójnie, a
wykopanie piłki poza stadion nie daje szansy na wygranie spotkania. Poza tym
jeszcze nigdy nie rozegrano dwóch identycznych meczów - każdy pojedynek wymaga
od trenera innego podejścia, innej taktyki, piłka nożna to sport kontaktowy, a
na boisku umierają zawodnicy. W bejsbolu tego nie ma.
Oddaj królowi, co królewskie
Największą
przeszkodą może okazać się jednak to, co najbardziej w piłce kochamy - a więc
spektakl, piękno gry, które musiałoby uznać wyższość statystyk i wyuczonych w
stu procentach zagrań w imię wygrywania meczów i pucharów. „Moneyball” to
przepis na sukces, w którym każdy pojedynczy trybik jest odpowiedzialny za
swoją rolę, a jego brak może okazać się brzemienny w negatywne skutki.
Chwałę
wyznawcom tej filozofii daje tylko i wyłącznie przestrzeganie tych zasad. Widok
Leo Messiego, czy Cristiano Ronaldo przebiegających 60 metrów z piłką,
mijających rywali jak tyczki i strzelających gola efektownym lobem nad
bramkarzem byłby wówczas totalnie zabroniony, gdyż w 60-70 minucie spotkania
oddychaliby oni rękawami po kilku takich rajdach, co znacznie obniżałoby
efektywność całej drużyny.
Tak więc kibice
AZ powinni podejść do nowej strategii klubu z lekkim dystansem. Owszem,
pojedyncze elementy przeniesione z bejsbolu na płaszczyznę piłkarską
mogą się sprawdzić. W zglobalizowanym świecie pieniądz ma władzę i potrafi
przechylić szalę na korzyść zwycięzcy. Nie bezpośrednio rzecz jasna, ale z
pewnością daje możliwości posiadającym go. Dlatego też skuteczne niwelowanie
różnic powinno być kluczowym postulatem w polityce Billy’ego Beane’a jako
doradcy w klubie piłkarskim.
Potrafił on przecież odnosić sukcesy z biednym jak mysz kościelna zespołem, którego strata finansowa do głównych i najbogatszych rywali w walce o najwyższe laury wynosiła średnio 118 milionów dolarów! No chyba, że uda mu się znaleźć poszukiwany od stu lat magiczny przepis na wygrywanie meczów piłkarskich…