Zadziorny był od najmłodszych lat.
Nigdy nie należał do największych wirtuozów, ale kolejni trenerzy
widzieli w nim prawdziwego lidera. Kogoś, kto w razie potrzeby
zagrzeje kolegów z drużyny do walki. Zdarzało się, że przy
okazji wyżywał się trochę na rywalach - a to „sprzedawał”
niepotrzebne kopniaki, a to wdawał w bójki - ale taki już miał
charakter. Łapał więcej kartek niż notował genialnych zagrań
(choć trzeba dodać - kompletnie surowy też nie był), jednak coś
za coś. Zawsze dawał z siebie wszystko. Rywale autentycznie się go
bali.
Wszyscy pamiętają Ricksena głównie z występów w
barwach Glasgow Rangers. Urodzony w Heerlen zawodnik przeniósł się
do Szkocji w 2000 roku po trzech sezonach gry w rodzimym AZ Alkmaar.
Ten ostatni był dla niego akurat szczególnie udany, jeśli chodzi o
bramki - w samej lidze zanotował ich aż dziewięć. Mniej więcej w
tym samym czasie dostał powołanie do reprezentacji, w której
ostatecznie zaliczył 12 występów.
Wyspy
miały być dla niego idealnym miejscem. I były. W Rangersach
spędził sześć długich sezonów. W sumie rozegrał ponad 180
spotkań. Czasami naprawdę wyglądał na gościa, któremu wyłączało
się myślenie, ale innym razem zaskakiwał ładnym uderzeniem z
dystansu. Koniec końców, dwukrotnie pomógł „The Gers” zdobyć
mistrzostwo Szkocji. I to on - uwielbiany przez kibiców kapitan -
wznosił puchar do góry jako pierwszy.
Po jeszcze bardziej prestiżowe
trofea sięgał grając w Zenicie Sankt Petersburg. Z rosyjskim
klubem, oprócz mistrzostwa kraju, zdobył bowiem Puchar i
Superpuchar UEFA. Za naszą wschodnią granicą grał już jednak
zdecydowanie rzadziej. Wielu tamtejszych kibiców zapamiętała go
głównie ze scysji Władisławem Radimowem. Tak, „szalony
Holender” chciał przylać w trakcie meczu kapitanowi własnej
drużyny. Ale to był właśnie cały Ricksen.
Rosjanie
go zawiesili, on nie chciał rozwiązać kontraktu, ale ostatecznie
wrócił do ojczyzny. Do 2013 roku występował w Fortunie Sittard -
klubie, w którym stawiał pierwsze kroki w dorosłym futbolu.
Prawdopodobnie kochają go tam jeszcze bardziej niż na Ibrox Park,
gdzie już po całkowitym zawieszeniu butów na kołku został
włączony do „Galerii Sław”.
Prawdopodobnie do dzisiaj kopałby
piłkę na niższym poziomie. Niestety, rok 2013 przyniósł
tragiczne wieści.
W jednym z rodzimych programów
telewizyjnych Ricksen wyznał, że choruje na ALS - obrzydliwą
neurologiczną chorobę, która upośledza komórki nerwowe mózgu
oraz rdzenia kręgowego, co prowadzi do zatrzymania pracy wszystkich
mięśni. Jest okrutna i z każdym miesiącem niszczy człowieka
coraz bardziej, o czym mogliśmy się przekonać, śledząc choćby
losy Krzysztofa Nowaka. Holender już w trakcie tamtego programu
wyglądał źle. Był wychudzony i miał problemy z mówieniem, z
trudem powstrzymywał łzy. Cierpiał. Straszny widok.
Ricksen zagrał w otwarte karty, bo
przyznał się również do tego, że jest alkoholikiem. Pił w
zasadzie przez całą karierę. - Po meczach nie było spania, tylko
picie do samego rana. I tak w kółko. W taki sposób żyje
zdecydowana większość zawodowych piłkarzy - wyznał, przyznając
się do kilkukrotnego leczenia w ośrodkach specjalnych. Trzeba
dodać, że w trakcie grania w piłkę Holender parokrotnie wpadał
przez alkohol w dość poważne kłopoty. W Szkocji zabierano mu
prawko za jazdę pod wpływem, było też kilka innych incydentów.
Nikt jednak wtedy nie przypuszczał, że ma z tym aż takie problemy.
Wsparcie
zaczęło napływać z każdej strony. - Będziemy wspierać go i
całą jego rodzinę. Oddaję im moje serce. Nawet nie potrafię
wyobrazić sobie, przez co on przechodzi. Nasi fani muszą dać mu to
zrozumienia, że jest dla nich ważny - przyznał w zasadzie zaraz po
emisji programu ówczesny szkoleniowiec Rangersów, Ally McCoist. Sam
zakończył grę na Ibrox Stadium chwilę przed tym, jak trafił tam
Ricksen.
W Glasgow co jakiś czas organizowane są specjalne zbiórki dla Holendra. Na początku 2015 roku rozegrano fantastyczne spotkanie pomiędzy Fernando's All Stars i Rangers Select, z którego zysk został przekazany na jego leczenie. Ricksen pojawił się na murawie. To on kopnął piłkę jako pierwszy, a schodząc z niej - płakał. Ostatnio również spotkał się z byłymi kolegami z „The Gers”.
Wspierają go również inni. Wśród
pomagających nie brakuje tych, z którymi swego czasu najmocniej
rywalizował, a więc Celtiku. W zeszłym sezonie „The Boys”
zaprosili go na jedno ze swoich spotkań w Lidze Europy. Wspaniały
gest. Wcześniej Holender był m.in. honorowym gościem gali, na
której wręczono Złotą Piłkę FIFA. W ogóle dużo podróżuje.
Czasami ma z tym spore problemy, jak ostatnio, gdy z powodów
bezpieczeństwa nie chciano mu zezwolić na lot, ale nie poddaje
się.
Ciężko pisać, że walczy,
patrząc okiem realisty - z tym cholerstwem nie da się walczyć. Ale
jak na dramatyczną sytuację, w której się znalazł, z całą
pewnością nie wywiesił białej flagi. - Lekarze dawali mi rok,
może pół roku życia. Tymczasem żyję już prawie trzy lata.
Przez ten czas przekonałem się, co to znaczy egzystować z ALS.
Codziennie, o każdej porze, dzielę to doświadczenie z moimi
najbliższymi. Robimy wszystko, żeby stawiać czoła temu demonowi -
przyznał jakiś czas temu.
Największe oparcie Ricksen ma w
swojej żonie, Veronice. Jest przy nim w zasadzie na każdym kroku.
Jak sama podkreśla, ich miłość nigdy nie była tak wielka jak
teraz. Z poprzednią żoną - Gracielą L'Ami - Holender ma fatalne
stosunki. Oboje wielokrotnie obrzucali się wzajemnie błotem w
mediach. L'Ami wydała nawet książkę, w której dała wyraz temu,
jak fatalnie żyło jej się z piłkarzem. Chyba jednak nie wszystko,
co do tej pory mówiła i napisała jest prawdą. Ostatnio sąd
orzekł, że musi oddać swojemu byłemu mężowi 370 tysięcy
funtów. W tym momencie mogą mu się przydać jak nigdy wcześniej.
Będąc jeszcze przy partnerkach Holendra... Swego czasu do
sądu pozwać go chciała modelka Katie Price, z którą jak sam
przyznał - wyprawiał niesamowite rzeczy w łóżku. Z planów
zrezygnowała, gdy Ricksen poinformował o swojej chorobie.
Kilka
miesięcy temu Holender założył fundację. Pieniądze zbiera dla
wielu chorujących na ALS. Jak podkreśla, będą one trafiać
bezpośrednio do pacjentów i ich rodzin, a nie na konto
niekończących się badań. On sam najlepiej wie, czego tak naprawdę
potrzebują chorzy, żeby poczuć się komfortowo.
Ktoś
zapyta - po co? „Przecież i tak nie da się z tym wygrać”. Być
może. Ricksen pokazuje jednak wszystkim, że nie warto tracić ducha
i podobnie jak na murawie - nie można przestawać walczyć i
wierzyć. - Miewam gorsze dni, ale to naturalne. Ja po prostu chcę
żyć, patrzeć jak moja córka dorasta. Na tym nie koniec. Planuję
wiele rzeczy - mówi. Całkiem niedawno Holender zaczął wydawać
swój magazyn, w którym będzie dzielił się swoimi przeżyciami z
szerszym gronem odbiorców. Powstaje też film. „Fernando Ricksen:
Ostatnia walka”. Do ukończenia projektu brakuje 20 tysięcy
funtów. Jesteśmy przekonani, że obraz prędzej czy później ujrzy
światło dzienne. Trailer robi piorunujące wrażenie. To zresztą
nie pierwszy film, bo jakiś czas temu dokument o Ricksenie nakręciła
telewizja Sky Sports.
Wychudzone obecnie ciało Holendra
zdobi cała masa tatuaży. „Jestem wojownikiem. Nigdy się nie
poddaje” - to jeden z nich. Ten sam zwrot można przeczytać na
stronie jego fundacji, gdzie został nieco rozszerzony. „Zawsze
mówiłem, że któregoś dnia pewien człowiek pokona tę chorobę.
Pozwólcie mi nim być, pozwólcie powalić tę bestię na kolana.
Potrzebuję waszego wsparcia. Tylko razem możemy kopnąć ALS prosto
w jaja”.
Pobożne, kompletnie nierealne życzenie? Być może, choć
tak naprawdę nie wiemy, co Ricksen uważa za ów kopnięcie w jaja.
Jedno jest pewne - były piłkarz podnosi wiele osób na duchu,
pokazuje, że mimo wszystko trzeba walczyć.
Dalej jest
prawdziwym wojownikiem.