Bebechy sportu, czyli co się dzieje, gdy trener oddaje pada

2022-06-02 18:55:15; Aktualizacja: 2 lata temu
Bebechy sportu, czyli co się dzieje, gdy trener oddaje pada Fot. Hertha Berlin
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

Choć dominującym modelem pracy trenera jest wydawanie poleceń zawodnikom, pójście pod prąd może przynieść bardzo dobre rezultaty. Nawet jeśli pozornie może wydawać się, że to ogon macha psem.

Hertha Berlin wygrała baraże o pozostanie w Bundeslidze. W ostatnim możliwym momencie odbiła się od dna - w rewanżowym starciu (pierwszy mecz przegrała 0:1) z Hamburgiem na wyjeździe, wygrała 2:0, prezentując nad wyraz dojrzały i skuteczny futbol.

Kilka dni później doświadczony pomocnik berlińczyków - Kevin Prince Boateng - w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Der Spiegel” rzucił nowe światło na to spotkanie.

– Zastanawialiśmy się w drużynie, co możemy zrobić lepiej w rewanżu. Powiedziałem chłopakom, że porozmawiam o tym z trenerem, bo wiedziałem, o czym wszyscy myślimy. Poinformowałem więc Felixa Magatha, że mam pomysł, jak powinniśmy zagrać, że mogę to omówić z chłopakami i żeby mi zaufał. Zgodził się – powiedział.

Boateng, według swojej relacji, przemawiał też do zespołu. Trener w ogóle usunął się w cień, a asystent powiedział mu tylko: „Porozmawiaj z drużyną”.

– Półtorej godziny później pojechaliśmy razem na stadion i wygraliśmy – podsumował Boateng.

Magath oddaje pada

Zakładając, że Ghańczyk mówi prawdę, mamy przed sobą wywrócenie porządku. Ogon macha psem. Piłkarze przejmują kontrolę, a trener nie ma nic do powiedzenia. Do czego innego jesteśmy przyzwyczajeni, karmieni przykładami największych szkoleniowców, którzy gdyby mogli, najchętniej wzięliby do ręki pada i tak sterowali zawodnikami.

Tym bardziej, że Felixa Magatha zatrudniono po to, by dał Herthcie to utrzymanie. Po to wyciągnięto go z trenerskiem zamrażarki, a przebywał tam przecież od pięciu lat. A ten w najważniejszym momencie przekazuje stery komuś tak nieprzewidywalnemu.

Tymczasem tę historię można opowiedzieć w inny sposób. Boateng to doświadczony, pewny siebie (może nawet trochę zbyt pewny siebie) zawodnik. Wraz z innymi starszymi piłkarzami chce wziąć odpowiedzialność za losy meczu barażowego. Trener daje im tę możliwość. Za liderami idzie reszta zespołu. Na boisko wychodzi dojrzała, przekonana o własnej sile drużyna. I wygrywa 2:0 w kluczowym meczu.

Gdzie leży prawda w tym konkretnym przypadku, zapewne nie dowiemy się nigdy, a dla kibiców Herthy to spotkanie obrośnie pewnie mitami.

Od popijawy do wzoru drużyny

Lecz przykład ten pozwala nam zajrzeć w bebechy zawodowego sportu. Bo relacja trenera z drużyną nie zawsze musi polegać na zasadzie autorytetu i poleceń. Czasem może to iść w zupełnie przeciwnym kierunku.

Tej relacji – trenera z drużyną – naukowo przyglądał się Ken Hodge z nowozelandzkiego uniwersytetu w Otago, który wraz ze sztabem reprezentacji Nowej Zelandii w rugby napisał pracę „A Case Study of Excellence in Elite Sport: Motivational Climate in a World Champion Team” (Studium przypadku doskonałości w elitarnym sporcie: klimat motywacyjny w mistrzowskiej drużynie).

W pracy tej, opublikowanej później w periodyku „The Sport Psychologist”, Hodge pochylił się nad tym, jak zbudowano zespół, który zdominował całą dyscyplinę.

– Najlepsze w All Blacks jest to, ile wnoszą zawodnicy. Dawniej wypełniali polecenia. Teraz sami decydują o swojej pracy. Dzięki temu pracuje się łatwiej. Nie czują się jak uczniowie w szkole – wspomina były łącznik młyna Byron Kelleher.

Hodge zwraca uwagę, że w budowie zespołu, który w 2011 roku sięgnął po mistrzostwo świata, kluczowy był punkt zwrotny w 2004 roku. Po porażce z Republiką Południowej Afryki zespół zorganizował popijawę, podczas której wielu zawodników puściło się poręczy. Mieszkający w tym samym hotelu reprezentanci Australii mieli też wyciągać swoich nowozelandzkich kolegów z krzaków i układać w pozycji bocznej ustalonej.

Nazajutrz sztab postanowił, że tak dłużej być nie może. Jeśli nic w tej drużynie się nie zmieni, całe dziedzictwo All Blacks może zniknąć.

Zwykle w tego typu sytuacjach trenerzy dokręcają śrubę.

Ale Nowozelandczycy postanowili pójść w inną stronę. Tak powstał „podwójny” model zarządzania zespołem. Zamiast wykonywania poleceń trenerów, zawodnicy sami musieli decydować.

Graham Henry, trener: – Razem planowaliśmy tydzień, co będziemy trenować w poszczególnych dniach i z jaką intensywnością. Zawodnicy czasem prowadzili też odprawy i prezentowali analizy rywala przed resztą grupy.

Richie McCaw, późniejszy kapitan: – Czasem każdy chce, by odpowiedzialność wziął ktoś inny. I na końcu to kapitan bierze wszystko na siebie. Więc trenerzy postanowili tę odpowiedzialność rozszerzyć na większą liczbę zawodników. I to oni decydowali o tym, jak ma działać drużyna.

Henry: – Współodpowiedzialność za grę, za kulturę w szatni były kluczowe w sukcesie tego zespołu. Bo, koniec końców, to sami zawodnicy są odpowiedzialni za to, co dzieje się na boisku. Gdy budujemy ich pewność siebie i odpowiedzialność poza meczem, wtedy zaczynają grać lepiej.

Nowozelandzcy rugbyści są równi trenerom w obmyślaniu planu na grę zespołu. I dzięki temu na boisko wychodzą pewniejsi siebie i bardziej odpowiedzialni. I wygrywają.

„Nigdy nie spotkałem takiego trenera”

Trener słuchający zawodników? Drużyna podejmująca decyzję? Coś nam - kibicom piłkarskim - to mocno przypomina.

Brzmi jak Carlo Ancelotti. „Dyskretne przywództwo” (tytuł jego biografii) Włocha wybrzmiało w ostatnim roku bowiem bardziej niż kiedykolwiek.

Już w poprzednich klubach widać było, że zaufanie wobec piłkarzy nie jest dla niego zwykłym sloganem, tylko rzeczywistą filozofią pracy. – Nigdy nie spotkałem trenera, który pytał się piłkarzy o zdanie i dał im trochę odpowiedzialności – mówił dla „The Coaches’ Voice” filar Chelsea John Terry, z którym Ancelotti prowadził w Anglii.

W Londynie wówczas była szatnia, która wiele ze sobą przeżyła. W 2007 roku odszedł trener, który ją zbudował - Jose Mourinho. Zastąpił go Avram Grant - szkoleniowiec bez większych dokonań w futbolu.

Tak wspomina ten moment ówczesny pomocnik Chelsea Steve Sidwell: – Terry i inni starsi piłkarze mówili w szatni, że nowy trener nie ma doświadczenia w Premier League i potrzebuje pomocy. To oni wtedy zaczęli dowodzić drużyną i szatnią.

A Chelsea po trudnym początku sezonu dotarła ostatecznie w 2008 roku do finału Ligi Mistrzów. A rok później przejął ją Ancelotti i doprowadził do jednego z bardziej przekonujących triumfów w Premier League.

To jest Ancelotti. I kropka

Teraz jednak - po kolejnym wielkim sukcesie Ancelottiego – o relacji Włocha z szatnią mówi się najwięcej.

Według prawideł piłki nożnej Real powinien odpaść w Lidze Mistrzów na wczesnych etapach fazy pucharowej. Ale nie tylko nie odpadł, lecz zgarnął całą pulę. – Bo to jest Real Madryt. I kropka – podsumował sam Ancelotti.

Gdy Włoch nie wiedział, kogo wprowadzić na boisko w dogrywce półfinału Ligi Mistrzów z Manchesterem City, zapytał o zdanie Toniego Kroosa i Marcelo, liderów zespołu.

Obaj powiedzieli swoje zdanie, Ancelotti posłuchał, dokonał zmian, a Real to spotkanie wygrał. I awansował do finału.

Nowa Zelandia, Real Madryt czy Chelsea to oczywiście przykłady z najwyższego światowego topu. Nawet Hertha jest zespołem silniejszym niż HSV, o mocniejszych indywidualnościach.

Ale kluczowe jest to, że drużyna ten swój potencjał wykorzystuje. Że bierze odpowiedzialność za to, co dzieje się na boisku i poza nim. Że współtworzy cały sukces. Że dobrze wie, co robić na murawie, bo sama się do tego przygotowywała.

Czasem rzeczywiście piłkarze wchodzą trenerowi na głowę, a przestraszony szkoleniowiec woli stać z boku.

Być może oddawanie zawodnikom odpowiedzialności jest dobre tylko na krótką metę, tylko na absolutnie kluczowe spotkania. Zapewne w niektórych szatniach przyniosłoby to fatalne skutki.

Ale czasem tworzy się dzięki temu wielka sportowa historia. Odpowiedzialność, pewność siebie, silna mentalność. Zbudowaną na takich fundamentach drużynę chciałby mieć chyba każdy trener. Może dlatego warto czasem oddać pada.

JACEK STASZAK