Bezzębny Lech i mądry Śląsk, czyli poznańska tragikomedia

2016-04-01 22:39:16; Aktualizacja: 8 lat temu
Bezzębny Lech i mądry Śląsk, czyli poznańska tragikomedia Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Prognoza na jutro? Kac ponad Wielkopolską. Poznaniacy nie dali z siebie nic dobrego: na próżno wypatrywać pasji, zaangażowania, czy pomysłu. Zwłaszcza, w konfrontacji z podopiecznymi Rumaka, którzy wracają na właściwe tory.

Szybki cios i… lokomotywa w ogniu

Hateley nie kłamał. Wrocławianie rzeczywiście ostro przyłożyli się do stałych fragmentów gry w czasie przerwy reprezentacyjnej. Ba, nie tylko. Oni rozłożyli Lecha na czynniki pierwsze i odkryli, który trybik trzeba nacisnąć, by cały mechanizm rozpadł się w drobny mak. No, może nie aż taki drobny, ale na pewno mocno zaburzyli jego pracę. Od pierwszych minut widoczna była ciężka praca wykonywana przez Mervo. Już na samym początku spotkania spróbował swoich sił w uderzeniu sprzed pola karnego, w ten sposób próbując zaskoczyć Buricia. Co prawda piłka nie usiadła mu idealnie na stopie, ale jakby to powiedzieli w Eurosporcie „dobra próba”. Bo rzeczywiście, Śląsk tych „dobrych prób” miał naprawdę sporo. Może nie przekładały się na efektywność, ale całość gry gości prezentowała się nader dobrze.

Wrocławianie ustawiali się bardzo wysoko, odcinali Lecha od podań, a ich pressing był regulowany: nie chodziło tylko o to, by zniszczyć rywala, a żeby zachować cenne siły. No i strzelić.

I udało się. Wystarczyło jedynie wrzucić wyższy bieg, dać z siebie więcej niż zwykle oraz pozwolić Morioce odpalić tryb Tsubasy. Serio. Akcja nie należała do jakichś wybitnych, ale obrona Lecha totalnie się pogubiła. To wystarczyło. Sposób na wywołanie chaosu  w szeregach „Kolejorza”? Ruchliwość. Dudka stał się wolnym elektronem, a reszta defensywy otoczyła Japończyka, nawet nie wiedząc jak odebrać mu piłkę. Śląsk był po prostu o tempo szybszy.

„No dobra, panowie, bierzemy się w garść”, tak można w jednym zdaniu określić postawę Lecha po straconej bramce. Bo i rzeczywiście, poznaniacy zabrali się do roboty. Kilka stałych fragmentów gry z rzędu, niezła postawa Jevticia, który z minuty na minutę rozkręcał się coraz bardziej i… zakręcony Duńczyk. Ale nie dlatego, że doprowadzał do migreny defensorów Śląska. Wręcz przeciwnie. Dvali bawił się z nim jak chciał i strzegł go jak oka w głowie tak, że Nicki Bille nie miał nawet jak wpakować piłki do bramki. Zresztą, Gruzin zaliczył świetną pierwszą połowę. Miał bardzo udane interwencje, dobrze się ustawiał we własnym polu karnym, asekurował Abramowicza ustawiając się za nim, gdy ten wyskakiwał do piłki, rozumiał się z Celebanem i… pomagał w ofensywie. I tu można przejść do tych słynnych stałych fragmentów gry, o których mówił Hateley. Wrocławianie wypracowali schemat – piłka na Dvaliego, przedłużenie i szansa na bramkę. I rzeczywiście, po jednej z takich akcji Celeban był naprawdę blisko zaliczenia trafienia po uderzeniu z woleja.

A co na to Lech? Najlepszą akcję miał w 33. minucie, gdy Jevtić (znowu!) ograł Hołotę, ustawił sobie piłkę na prawej nodze i oddał strzał, który sprawił ogromne problemy Abramowiczowi – młody bramkarz wypluł piłkę, ale Nicki nie zdołał jej dobić. Poznaniacy zaczęli grać szybciej, mieli swoje sytuacje, bombardowali pole karne rywala, ale niewiele z tego wynikało. Brakowało kogoś, kto wyreguluje tempo akcji, ustali zasady gry i… wykończy. Bo Nielsen jedynie czekał na piłki w polu karnym, a te rzadko do niego docierały (miał rosłą, wrocławską obstawę). Wiadomo, stąd łatwo do frustracji.

Houston, we have a problem

Kolejorzu, dokąd zmierzasz? Podopieczni Urbana zaprezentowali kawał bezjajecznego futbolu. Ni zęba, ni pasji, nie wspominając już o jakichś konkretach. Druga połowa choć zawałowa dla kibiców Śląska, należała do drużyny przyjezdnych. Po pierwszo-minutowych przebitkach w środku pola, Dvali wyszedł do środka pola, ocenił sytuację i uruchomił wychodzącego flanką Dudu, któremu nie pozostało nic poza wrzuceniem piłki na Mervo. Bardzo aktywny dzisiaj zawodnik nie zdołał umieścić futbolówki w siatce, choć samą sytuację miał bardzo dogodną. Wspominając już o dobrych elementach gry wrocławian, nie sposób nie wspomnieć o Morioce, który rozegrał przednie zawody. Bramka dodała skrzydeł Japończykowi, który dwoił się i troił, maltretował defensywę Lecha i wielokrotnie był blisko wpakowania kolejnej piłki do siatki. Szczególnie upokorzył Kędziorę, gdy po przerzucie Hateley’a popisał się świetnym zawodem. Gdyby nie Burić, poznaniacy byliby w potężnych opałach.

Zresztą, co tu dużo mówić. Lechici zagrali dramatyczny mecz w defensywie i można by było postawić tory między poszczególnymi piłkarzami z formacji obronnej. Odległości były wręcz porażające. A nawet jeśli nie były, to taki Grajciar swobodnie przedzierał się przez poznańskie szeregi.

Inna sprawa, że w „Kolejorzu” nie było żadnej, nawet najmniejszej żądzy zwycięstwa. Przez większość drugiej części spotkania nie za bardzo wiedział, co ma właściwie zrobić. Brakowało agresywnego doskoku, w którym przodowali wrocławianie, brakowało przyspieszenia w kluczowych momentach. Wszystko było robione na jedno kopyto. Jedynie Jevtić próbował coś zdziałać, ale co z tego, jak nie otrzymywał żadnego wsparcia.

Lech wykorzystał to spotkanie do… zabawy z układem formacji. Raz grał na 4 obrońców, potem Kędziora i Kadar wyszli wyżej tak, że z tyłu pozostała trójka (Arajuuri, Kamiński i Wilusz), chwilę później próbowano zagęścić atak, ale w sumie to nawet nie było kim. Trudno się dziwić, jak na ławce zasiadł bramkarz, 3 bocznych obrońców i stoper. Dramatyczne obrazki.

I teraz pozostaje pytanie: czy to Śląsk zrobił kawał dobrej roboty, czy Lech był aż tak anemiczny?

Nie można odmówić ciężkiej pracy, jaką w przygotowania do meczu włożyli i piłkarze, i sztab szkoleniowy wrocławian. Podopieczni Rumaka w defensywie ustawiają się dobrze, a przód w końcu funkcjonował na pewnym poziomie. Morioka napędzał akcje finezyjnymi zagraniami, Mervo dużo biegał (gdyby nie celownik…), a całość drużyny wiedziała po co jest na boisku. Śląsk podchodził wysoko, obstawiał swojego rywala, momentalnie do niego doskakując i zmuszając do wycofania. Lech w tym czasie chował się za podwójną garda i nawet w samej końcówce meczu przez dobre 10 sekund rozgrywał piłkę na poziomie swojej defensywy. Nie tędy droga. Okej, podopieczni Urbana starali się coś zdziałać po 80. minucie, gdy przypuścili prawdziwy szturm na bramkę Abramowicza, ale… rywal naprawdę dobrze czytał ich grę. Najbliżej strzelenia gola był Nicki Bille, gdy tylko cud nie pozwolił mu wpakować futbolówki do siatki. Zresztą, Lech nie zasłużył na remis, nie wspominając o zwycięstwie. Jego gra wzbudzała politowanie, a brak jakiejkolwiek pasji (w zestawieniu z tak dysponowanym Śląskiem) doprowadzał do rozpaczy.