Lokomotywa rozjechała kolebkę renesansu
2015-10-22 21:37:55; Aktualizacja: 9 lat temuKtóż normalny uwierzyłby w takie wygięcie czasoprzestrzeni, które w efekcie daje zwycięstwo lechitów na terenie lidera Serie A? Lokomotywa jak jeden organizm.
Poznański Twitter pogrążył się w rozpaczy, gdy tylko na szerokie wody Internetu wypłynął skład Lecha. Trener Urban zaskoczył, ale nie w ten sposób, którego życzyliby sobie wszyscy kibice „Kolejorza”. Na próżno było wypatrywać rewolucji, diametralnych zmian. Skład niczym wyjęty z kajecika Skorży. Nad Poznaniem zebrały się czarne chmury. Demotywacja drzwiami i oknami wdzierała się do mieszkań poznaniaków. Brakowało tylko, by z tych kłębiastych i mrożących krew w żyłach obłoków spadł deszcz rozpaczy. Jeśli można mówić dzisiaj o łzach to tylko radości, bowiem „Kolejorz” przejechał się po Fiorentinie i udowodnił, że jest drużyną, której trzeba się bać. Wraca na właściwe tory!
Przetrwać pierwsze 44 sekundy
Lech Poznań znany jest z częstych przerw w dostawie prądu. Nagle, ni stąd, ni zowąd, ktoś przesuwa wielką wajchę w poznańskiej lokomotywie tak, że wszystko gaśnie. Łącznie z całym życiem ledwie tlącym się w lechitach. Tym razem, poznaniacy nawet nie zdążyli dobrze wejść w mecz, a już Fiorentina mogła otworzyć wynik i rozwinąć skrzydła. W 2. minucie tego spotkania przeciwnik wywalczył rzut wolny, który spowodował masę chaosu pod bramką Buricia. O mały włos piłka nie wtoczyła się do bramki i nie spowodowała jęku zawodu w setkach tysięcy polskich domów oraz na trybunach, które bezsprzecznie opanowali kibice gości.Popularne
Fernandez tak dośrodkował w pole karne, że obrona wpadła w popłoch i zapomniała, że wypada pozbyć się futbolówki, a nie plątać ją pomiędzy własnymi korzeniami. Szczęśliwie dla Lecha obeszło się bez większych konsekwencji, a sama akcja podziałała zbawiennie na drużynę… zza tych ciemnych chmur, które z impetem przeniosły się z Poznania ponad stolicę włoskiego renesansu, wyłonił się maleńki promyk słońca, który nie zrobił wielkiej różnicy dla typowego entuzjasty futbolu. Był jednak jak prawdziwy powiew optymizmu dla kibica „Kolejorza”.
Rozwaga i chłód bijące z rytmicznego serca lokomotywy
Od momentu feralnego rzutu wolnego, który prawie okazał się katastrofalny w skutkach, poznaniacy wzięli się do roboty i zaczęli realizować założenia taktyczne. Tak, właśnie TEN Lech mający ogromne problemy z pozbyciem się chaosu ze swoich szeregów, zaczął wyglądać dobrze pod względem organizacyjnym. Lechici zajęli się zagęszczaniem środka, w którym zbawienną rolę odgrywał Tetteh.
Ghański piłkarz pracował bardzo silnie w defensywie natychmiastowo doskakując do rywala i starając się wyłuskać piłkę spod jego nóg. Nie bał się podejść wyżej, odebrać futbolówki, nie okazywał ani krztyny strachu. Jak prawdziwy wojownik doskakiwał do przeciwnika usiłując utrudnić mu życie. Jego gra dopełniona była niezłymi podaniami otwierającymi. Fakt faktem, że były one naznaczone sporą dozą asekuracji, ale trzeba ją wpisać w strategię „Kolejorza”, gdyby otworzył się mocniej… rywal na pewno wykorzystałby każdą wyrwę w formacji. Zresztą, koło 20. minuty organizacyjnie Lech się rozluźnił i za chwilę zamknął wrota do swojego wnętrza – cały pomysł zagrania szerzej okazał się być naprawdę fatalny.
Lechici grali bardzo ciasno, wąsko, utrudniali rywalowi życie jak tylko mogli. Choć i tak Pasqual raz za razem urywał się flanką i dośrodkowywał w pole karne, to podopieczni Urbana poruszali się jak jeden organizm. Do defensywy wracał chociażby Lovrencsics, który bardzo ciężko pracował w obronnym sektorze boiska. Węgier był maksymalnie skoncentrowany na grze i pilnował swojego rywala wspomagając Kędziorę będącego nie w pełni formy. Młody defensor ma problemy ze stabilizacją i długo nie mógł się pozbierać po tym, jak wkręcił go w ziemię Rossi.
Płynne przejścia, na przekór sinusoidzie!
Podopieczni Urbana całkiem nieźle radzili sobie z organizowaniem się na murawie. Potrafili płynnie przejść z ataku (którego zbyt wiele nie było) do ścisłej defensywy, gdy cały zespół gromadził się na własnej połowie. Bez wahania gnali pod własne pole karne, przechodząc z bezkształtnej zbieraniny w rozciągnięty pas zasieków nie do ruszenia. Owszem, Fiorentina i tak potrafiła albo oskrzydlić Lecha, albo puścić piłkę w uliczkę, ale wcale nie tak łatwo dochodziła do sytuacji strzeleckich. Duży problem poznańskiej obronie sprawiał Babacar, który potrafił balansem ciała zwieźć szeregi „Kolejorza”, ale robił zdecydowanie więcej szumu niż realnego zagrożenia. Zdecydowanie w najtrudniejszej sytuacji postawił Buricia w 22. minucie, gdy wyszedł na pozycję sam na sam, ale bośniacki bramkarz odważnie i rozsądnie wyszedł ze swojej twierdzy i wyciągnął piłkę spod nóg przeciwnika.
Ogromną rolę w zorganizowane grze Lecha odgrywała regulacja tempa akcji. Właśnie tego brakowało w poprzednich spotkaniach: „Kolejorz” grał wszystko na jedną modłę, był czytelny i bardzo łatwy do rozpracowania. Dzisiaj nawet przejścia z głębokiej defensywy do lekkiego i nieśmiałego ataku były naznaczone nie tylko ogromną dozą koncentracji, ale i wyczucia.
Błysk geniuszu Urbana i snajperski instynkt
Choć Lech przed tym spotkaniem był skazywany na srogie baty, to udowodnił, że futbol może być piękny i nie zawsze ten, który prowadzi grę i teoretycznie w pełni ją kontroluje, będzie w stanie uzyskać korzystny wynik. Już od samego początku II połowy, lechici parli do przodu i byli nieco bardziej odważni w swoich poczynaniach. Kadar zauważalnie wysunął się do przodu, dzięki czemu ofensywne wyjścia zyskały na polocie. W pierwszej części spotkania „Kolejorzowi” udawało się ruszyć z atakiem, ale zarówno Thomalli, jak i Holmanowi brakowało jakości. Przeważająca ilość akcji przechodziła stroną Lovrencsicsa, ale poznańscy zawodnicy byli pilnowani jak groźni przestępcy z więzienia o zaostrzonym rygorze. Fiorentina nie pozwalał im na więcej niż kilkanaście centymetrów pola, od razu podwajano krycie. Wszystko zmieniło się wraz z wejściem na murawę… Dawida Kownackiego!
Młody napastnik nie grzeszy skutecznością i zwykle częściej okazuje frustrację aniżeli swoje dobre strony. Dzisiaj wszystko miało się zmienić. Kownacki bezsprzecznie stał się bohaterem kibiców, wykorzystując naprawdę fenomenalne podanie po ziemi Lovrencsicsa, które minęło Pasquela i trafiło wprost pod nogi młodziutkiego snajpera. Nie przeszkodziło mu nawet bliskie towarzystwo Tomovicia i Astoriego. Kownacki z impetem wparował w pole karne Fiorentiny i nic nie było go w stanie zatrzymać. Widział tylko jedno: piłkę w bramce.
Bramka zdecydowanie rozwścieczyła gospodarzy. Po trybunach przemknął pomruk niezadowolenia. No bo jak to ostatnia ekipa Ekstraklasy, jakaś tam niemrawa lokomotywa może forsować włoską twierdzę? Tak się nie godzi. Wydawało się także, że Fortuna w żadnym wypadku nie jest po stronie lechitów: w 77. minucie strzelec jedynego gola musiał opuścić murawę z grymasem bólu na twarzy, a zmienił go Gajos zwiastując wielką kontynuację tego przedziwnego wieczora.
Bardzo aktywny dzisiaj w każdym sektorze boiska Lovrencsics dograł piłkę do znajdującego się na dalszym słupku, przy samej linii końcowej Kamińskiego, który bez przyjęcia i bardzo prędko posłał futbolówkę wprost pod nogi Gajosa. Warto wspomnieć, że nowy nabytek „Kolejorza” był kompletnie niepilnowany w polu karnym rywala. Przymierzył, przymknął oko i po 5 minutach na boisku, bez większych problemów, ku ogólnym zaskoczeniu (również kibiców Lecha!) umieścił piłkę w siatce.
Końcówka z piekła rodem
Poznaniakom ostatecznie udało się dowieźć zwycięstwo do końca, ale nie obeszło się bez stanów przedzawałowych, postępującej arytmii. Niektórzy z pewnością zapominali, że czasem wypada oddychać. Czymże jest jednak zasilanie organizmu wobec tak emocjonującej i mrożącej krew w żyłach końcówki meczu? Mocno zdenerwowana Fiorentina nie zamierzała oddawać piłki – porażała posiadaniem, utrzymywaniem się w grze i… nieskutecznością. Bramka Buricia wciąż pozostawała zaklęta, a jej strażnik raz za razem udowadniał, że to jest JEGO dzień. Bośniak bronił jak uskrzydlony. Podczas gdy w pierwszej części spotkania wyciągał w miarę niegroźne strzały, tak po drugim trafieniu dla jego drużyny, poznańska twierdza przeżywała istne oblężenie, a bramkarz obstawiał wszystkie, nawet najmniejsze wieżyczki nie pozwalając rywalowi na umieszczenie futbolówki w siatce. Wybił strzał Ilicicia, który na dobrą sprawę powinien zezwolić Fiorentinie na złapanie kontaktu, jego wyjścia były pewne i skuteczne, a w 76. minucie wyciągnął piekielnie mocne uderzenie Vecino z dystansu. Wyglądało to tak, jakby Burić chciał zepchnąć Kownackiego z ust całej, kibicowskiej (w gruncie rzeczy… poznańskiej) Polski i udowodnić, że to on zasługuje na miano piłkarza meczu. Nieco popsuł swoją statystykę w 91. minucie, gdy wybijając piłkę trafił w Ilicicia – szczęśliwie dla „Kolejorza”, futbolówka nie wtoczyła się do bramki.
Bramkarz Lecha pozostał praktycznie bezradny wobec uderzenia Rossiego. Zawodnik Fiorentiny bardzo dobrze wykorzystał dziurę, która wykształciła się w polu karnym rywala i umieścił piłkę w siatce po tym, jak uzyskał ją od Fernandeza (wygrał pojedynek z Lovrencsicsem). I choć napór „Violi” narastał, nikt już nie zdołał umieścić piłki w siatce…
…jeszcze tylko sędzia wyciągnął czerwoną kartkę odsyłając Rebicia do tunelu za brutalny faul na Darku Formelli.
Równoległa rzeczywistość: skuteczny Lech, na którego patrzy się całkiem nieźle
Poznaniacy osiągnęli to, o co nikt o zdrowych zmysłach by ich nie podejrzewał. Wygrali z Fiorentiną i pokazali niesamowity charakter na boisku. Byli bardzo rozważni, dobrze się organizowali i co więcej: obudził się w nich instynkt snajpera owocując niesamowitą skutecznością, którą przecież tak bardzo brakowało. Lechici płynnie przechodzili z głębokiej defensywy, ścisłych zasieków, rozstawionych na całej szerokości boiska do naprawdę ładnego i przyjemnego w odbiorze ataku, który w drugiej części spotkania przerodził się w prawdziwą machinę do zdobywania goli.
Lech nie bał się rywala, wykorzystał jego zdenerwowanie i braki w koncentracji i pochwycił swoje szczęście zamykając w bagażowym luku lokomotywy. Radosny futbol wkroczył w jego szeregi i pozwolił na wzniesienie się na wyżyny umiejętności nie tylko stricte piłkarskich, a przede wszystkim drużynowych. Bo właśnie dzisiaj „Kolejorz” funkcjonował jak jeden organizm, któremu przyświeca jeden cel: zwycięstwo.