Mistrzowie kompromitacji
2015-09-14 15:01:20; Aktualizacja: 9 lat temu Fot. Transfery.info
Już dawno nie byliśmy świadkami sytuacji, która obecnie ma miejsce w kilku europejskich ligach z polską ekstraklasą na czele.
Mistrzowie sezonu 2014/2015 naszego podwórka, a także najwyższej ligi Węgier, Premiership i Serie A praktycznie co tydzień kompromitują się w starciach ze słabszymi od siebie rywalami. W czym tkwi ich problem?
Jeśli chodzi o drużynę Macieja Skorży, który od początku bieżących rozgrywek zapewne zaliczył już wiele nieprzespanych nocy, cierpi ona na przypadłość toczącą wszystkie krajowe teamy mające okazję rywalizować na dwóch frontach: krajowym i europejskim. Nie od dziś wiadomo, że polskie kluby mają olbrzymie problemy, kiedy przychodzi im rozgrywać więcej niż jeden mecz w tygodniu. Poza tym nasze zespoły eksportowe muszą wybierać: bezpardonowa walka o awans do Ligi Mistrzów (cóż, wiem, że jest to tzw. suchar w stylu Karola Strasburgera) lub Ligi Europy, czy przede wszystkim ciułanie punktów w ekstraklasie i walka o kolejne mistrzostwo. Skorża wybrał pierwszą opcję i cel, jakim był awans do fazy grupowej mniej prestiżowych rozgrywek Starego Kontynentu, osiągnął. Tylko jakim kosztem?
Po ośmiu kolejkach poznaniacy mają na swoim koncie zaledwie 4 (!) punkty , a ich świetna dyspozycja z meczu o Superpuchar Polski przeciwko Legii pozostaje historią. Dziś Lecha nikt się nie boi, nikt przed nim nie klęka, bo skoro mistrzowie przegrywają w fatalnym stylu spotkania z takimi „potęgami” jak Termalica Bruk-Bet Nieciecza i Podbeskidzie Bielsko-Biała, to kogo tu się obawiać? Tamasa Kadara, popełniającego błędy w obronie w stylu amatora, a może kolejnego Węgra, Gergo Lovrencsicsa, który potyka się o własne nogi? Jeszcze kilka miesięcy temu kibice niebiesko-białych drwili z Legii (ta zresztą również nie radzi sobie, tak jak powinna, ale nie jest obecnym mistrzem, więc zostawmy Henninga Berga w spokoju), że triumfatorem ekstraklasy o mały włos nie została drużyna z dziewięcioma porażkami na koncie. Co jednak powiedzieć o ich ukochanym teamie, który w ciągu ośmiu serii gier zdołał przegrać już sześć razy? Wstyd!
„Uroki” gry w europejskich pucharach
Za jakiś czas może okazać się, że awans „Kolejorza” do Ligi Europy jest jego graczom bardzo nie na rękę. Skoro już teraz godzenie meczów eliminacyjnych z ligowymi sprawia im takie problemy, to co będzie dalej? Sześć pojedynków z Belenenses, FC Basel i Fiorentiną, a potem kolejne w lidze i Pucharze Polski najpewniej tak wykończą poznaniaków, że scenariusz z zakończeniem przez nich sezonu 2015/2016 w dolnej połowie tabeli stanie się wkrótce bardzo możliwy. Co więc uczynić ma Maciej Skorża? Wygląda na to, że znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem. Jeśli odpuści mecze z polskimi zespołami, będzie źle, jeżeli w starciach na niwie europejskich desygnuje do boju kilku rezerwowych graczy, również czeka go katastrofa. A Dariusz Wdowczyk i Jan Urban tylko czekają na telefon od włodarzy Lecha…
Gwoli ścisłości dodać należy, że konieczność rozgrywania meczów na dwóch frontach to nie jedyny powód słabej dyspozycji piłkarzy z Wielkopolski. Tradycyjnie już Maciej Skorża zmuszony jest tasować składem, ponieważ kilku jego podopiecznych ostatnimi czasy odniosło kontuzje. Sprowadzony przed sezonem Marcin Robak nie znalazł się jeszcze na ławce rezerwowych w sobotnim meczu z Podbeskidziem, podobnie zresztą jak Szwajcar Darko Jevtić. Jedynie Dawid Kownacki, będąc jeszcze niedawno kontuzjowanym, pojawił się dość nieoczekiwanie w składzie meczowym swojej drużyny w starciu z „Góralami”, ale poczynaniom kolegów przyglądał się z perspektywy rezerwowego. Brak dwóch napastników (Robak, Kownacki) odbijał się do tej pory na jakości gry ofensywnej poznaniaków tym bardziej, że zakupiony w przerwie letniej Denis Thomalla nie okazał się tak znaczącym wzmocnieniem, jak oczekiwano. Cała nadzieja w transferze last minute Lecha, czyli byłym graczu Jagiellonii Białystok Macieju Gajosie, który nawet grając w pomocy potrafił zdobywać w barwach „Żubrów” dużo goli.
Ponadto zawodzą na razie dotychczasowe filary „Kolejorza” – Fin Kasper Hamalainen i Węgier Gergo Lovrencsics. Długo nie było wiadomo, czy pierwszy z wyżej wymienionych opuści latem Bułgarską, ale kiedy już przy niej pozostał, w niczym nie przypomina samego siebie sprzed kilku miesięcy. W zeszłym sezonie gracz rodem ze Skandynawii potrafił ustrzelić aż 13 bramek i dołożyć do tego imponującego wyniku 7 asyst. Natomiast w pięciu meczach obecnej edycji ekstraklasy Fin zdołał tylko raz pokonać bramkarza rywali. Lovrencsics zaś rozegrał dwa spotkania więcej od swojego klubowego kolegi, ale przy jego dorobku strzeleckimi i ilości kluczowych podań wciąż widnieje okrągłe zero. Nie widać w drużynie mistrza Polski kogoś, kto byłby w stanie pociągnąć jego grę, kiedy ta wyraźnie się nie klei. Jedynie kapitan Łukasz Trałka potrafi zmobilizować nieco resztę zespołu, ale tylko pokrzykiwaniem na nich, ponieważ od defensywnego pomocnika nie należy spodziewać się gradu bramek bądź asyst.
Polak, Węgier, dwa bratanki…
W niemalże identycznej sytuacji, co Lech Poznań znajduje się drużyna Videotonu Szekesfehervar, która rywalizowała z polską ekipą w 4. rundzie kwalifikacji Ligi Europy. I tylko z tego powodu zaglądamy do mało medialnej i ciekawej z perspektywy polskiego widza ligi węgierskiej. Otóż wspomniana drużyna, także będąc mistrzem swojego kraju z zeszłego sezonu, w chwili obecnej znajduje się prawie na samym dnie tabeli. W ośmiu meczach gracze Videotonu zdołali odnieść tylko dwa zwycięstwa, pozostałe sześć kończąc bez choćby jednego punktu. Na pewno nie tak zarząd klubu wyobrażał sobie początek pracy francuskiego trenera Bernarda Casoniego, który znalazł zatrudnienie w zespole mistrzów Węgier na początku lipca tego roku. Jego przygoda z Videotonem trwała zaledwie półtora miesiąca, a 19 sierpnia stery w Szekesfehervarze przejął dotychczasowy asystent zwolnionego szkoleniowca, Tamas Peto. Niestety, on także nie potrafi jak na razie zażegnać kryzysu, a zespół pod jego wodzą odniósł już cztery porażki w pięciu meczach, w tym dwie z Lechem Poznań.
Ciekawe jest to, że nie tylko w tak słabych ligach piłkarskich, jak polska czy węgierska, aktualni mistrzowie przystąpili do nowego sezonu wręcz katastrofalnie. Londyńskiej Chelsea nawet nie ma sensu porównywać względem Lecha lub Videotonu, ponieważ „The Blues” górują nad nimi pod każdym względem. Problem jednak w tym, że już nad ligowymi rywalami niekoniecznie. Pięć rozegranych spotkań, trzy porażki, remis i wymęczone zwycięstwo z West Bromwich Albion oznaczają dla Jose Mourinho kłopoty. Choć sam Portugalczyk zapewniał ostatnio, że zamierza wypełnić swój kontrakt z CFC obowiązujący aż do końca czerwca 2019 r., jeśli jego drużyna dalej będzie się kompromitować tak, jak w sobotnim meczu z Evertonem (1:3), Roman Abramowicz zdecydowanie szybciej podziękuje swojemu ulubieńcowi za współpracę. Tym bardziej, że charyzmatycznego menedżera wszyscy inni pracownicy Chelsea zaczynają mieć już serdecznie dość.
Ach, te baby…
Zaczęło się od jego konfliktu z klubową lekarką, Evą Carneiro, która zdaniem „Mou” popełniła błąd w meczu ze Swansea, wbiegając na murawę w nieodpowiednim momencie. Były szkoleniowiec m.in. Realu Madryt i Interu Mediolan nie chciał słuchać jej tłumaczeń, że zamierzała jedynie pomóc kontuzjowanemu Edenowi Hazardowi. Jose uznał, że lekkomyślność medyczki naraziła jego zespół na stratę bramki, ponieważ wcześniej z boiska usunięty został Thibout Courtois (czerwona kartka). Efekt całego zamieszania jest taki, że piękna Eva została zawieszona, a drużyną z Londynu opiekuje się ktoś inny. Być może incydent ten nie byłby tak rozdmuchiwany przez angielskie media, gdyby nie fakt, że od samego początku sezonu Chelsea zawodzi. I jeśli ktoś na Stamford Bridge podejmuje błędne decyzje to na pewno nie członkowie sztabu medycznego, lecz menedżer.
Portugalczyk uznał najwyraźniej, że posiada kompletny skład i nie wykonywał prawie wcale wielkich ruchów transferowych. Jedynie sprzątnięcie sprzed nosa Manchesterowi United Pedro Rodrigueza można uznać za znaczące wzmocnienie „The Blues”. Co prawda do północnego Londynu przybyło jeszcze dwóch innych znanych zawodników – bramkarz Asmir Begović oraz napastnik Radamel Falcao – ale dla obydwu Mourinho przewidywał jedynie rolę rezerwowych. Pech sprawił, że dotychczasowi ulubieńcy Portugalczyka grają słabo, dostają czerwone kartki lub są kontuzjowani i dwaj wcześniej wymienieni gracze muszą ich zastępować. Thibout Courtois wypadł ze składu na ok. 2 miesiące z powodu urazu, lecz Begović nie posiada takich umiejętności, co Belg i w związku z tym Chelsea traci dużo bramek. Z kolei Falcao już od dobrych dwóch sezonów cierpi na impotencję strzelecką i nawet bramka w meczu z Crystal Palace nie może przysłonić obrazu jego fatalnej gry.
Marne statystyki Kolumbijczyka nie stanowiłyby problemu, gdyby równe skuteczny, co w zeszłym sezonie, był Diego Costa. Do tej pory atakujący zawodzi jednak, podobnie zresztą jak wszyscy gracze londyńskiej drużyny. Eden Hazard nie może odnaleźć formy sprzed wakacji, kiedy uznano go za najbardziej wartościowego gracza ligi angielskiej. Cesc Fabregas dalej skupia się na podawaniu piłki do kolegów, ale niestety zazwyczaj kieruje futbolówkę ku linii bocznej boiska, zamiast do przodu. Branislav Ivanović z czołowego prawego obrońcy Europy przeobraził się w kompletnego nieudacznika. Nic nie wnosi do ofensywy, a i w obronie radzi sobie źle, jak nigdy dotąd. Od Johna Terry'ego wszyscy w klubie wymagają chyba zbyt dużo. Należy pamiętać, że Anglik powoli zbliża się do schyłku swojej bogatej kariery i nie jest w stanie grać na takim poziomie, jak dawniej. W przerwie przegranego z kretesem meczu z Manchesterem City Jose Mourinho po raz pierwszy w swojej karierze na Stamford Bridge postanowił zdjąć z boiska swojego pupila, co dobitnie świadczy o tym, że J.T. nie jest w najlepszej dyspozycji.
Końcem pewnej epoki była też pierwsza porażka „The Special One” z Arsenalem prowadzonym przez Arsene'a Wengera. Przed meczem o Tarczę Wspólnoty bilans spotkań dwóch trenerów przemawiał zdecydowanie na korzyść Mourinho, który w poprzednich trzynastu starciach z Francuzem nie poniósł ani jednej porażki. Wszystko zmieniło się jednak w inaugurującym nowy sezon meczu mistrza i zdobywcy Pucharu Anglii. Piękna bramka Alexa Oxlade-Chamberlaina zapewniła triumf Arsenalowi i obnażyła słabość defensywy Chelsea, o której dobitnie przekonujemy się już od dłuższego czasu. Za tydzień zwaśnione zespoły ponownie staną ze sobą w szranki i kto wie, czy ewentualna wygrana „Kanonierów”, nie przyczyni się do przerwania romansu Mourinho z niebieską częścią stolicy Imperium. Czyżby Carlo Ancelotti miał powrócić do Londynu?
Miłe złego początki
Kibice Serie A także przecierają oczy ze zdumienia, patrząc na grę obecnego mistrza kraju – Juventusu Turyn.Wygrany mecz o Superpuchar Włoch z Lazio Rzym (2:0) był najwidoczniej jedynie smaczną przystawką przed daniem głównym w postaci dwóch porażek na początku sezonu, które cały czas odbija się kibicom finalisty ostatniej edycji Ligi Mistrzów czkawką. Sympatycy „Bianconerich” przypuszczali zapewne, że ich drużyna może mieć pewne kłopoty w pierwszych meczach, ponieważ w przerwie letniej z Turynem pożegnało się kilka dotychczasowych gwiazd (Vidal, Pirlo, Tevez), ale tak fatalnego startu nie przewidział chyba nikt. Tym bardziej, że gracze Juventusu cztery poprzednie sezony kończyli z mistrzostwem kraju na koncie.
Massimiliano Allegri staje więc przed jednym z największych wyzwań w swojej karierze. Musi jak najszybciej sprawić, by nowe twarze „Juve” na czele z Dybalą, Cuadrado, Khedirą i Mandżukiciem zrozumiały, na czym polega gra zespołu i znalazły wspólny język z pozostałymi graczami. Jeden punkt wywalczony w trzech meczach nie wróży nic dobrego, ale sezon jest długi i jest jeszcze dużo czasu na odrobienie strat. Potężna dawka nowej krwi (czytaj:transfery) w połączeniu z nieśmiertelnym Buffonem, świetną obroną, nieprzewidywalnym Pogbą i geniuszem taktycznym Allegriego powinna przynieść turyńczykom jeszcze wiele sukcesów, ale do tego długa droga. Juventus przypomina obecnie utytułowanego boksera, który nieoczekiwanie padł na deski po ciosie anonimowego rywala. Najważniejsze, by ów włoski pięściarz zdołał natychmiast się podnieść i odwrócić losy pojedynku na swoją korzyść. Z opisywanych w niniejszym artykule drużyn, to właśnie były klub Zbigniewa Bońka i Michela Platiniego ma największe szanse na uratowanie sezonu. Bo finał Champions League 2015 z jego udziałem na pewno nie był przypadkiem.
ADRIAN KOWALCZYK