My samolubni – dlaczego Europa jest imperatorem futbolu?
2016-03-12 17:02:49; Aktualizacja: 8 lat temu Fot. Transfery.info
Pamiętacie ostatni transfer André-Pierre’a Gignaca? Francuz, tuż po trzydziestce, czołowy snajper Marsylii i zdecydował się na klub z ligi meksykańskiej.
Gignaca za ten ruch spotkała ogromna krytyka – wszak utalentowany i stosunkowo jeszcze młody napastnik raczej nie decyduje się na transfer do tak „dzikiej” ligi. Kto nie zająknął się w przerażeniu, gdy zobaczył tę informację? Kto cicho nie przeklął pod nosem? Sam piłkarz kazał wszystkim hejterom po prostu „spieprzać”, za co spotkała go… kolejna fala krytyki. Ale w sumie dlaczego? Dlaczego rościmy sobie prawo do miażdżenia każdego piłkarza, który decyduje się nie kontynuować kariery w Europie?
W Europie naprawdę łatwo jest być kibicem. Na dziesięciu najlepszych piłkarzy świata, dziesięciu gra w Europie. Ten jedenasty, z potencjałem na bycie kolejną gwiazdą, być może właśnie leci z Ameryki Południowej do Europy, gdzie jutro z rana podpisze kontrakt z jakąś prężną piłkarską akademią. Rościmy sobie prawo do przyjmowania najlepszych piłkarzy świata w progi lig naszego kontynentu. Ten monopol jest istotnie dość trudny do wytłumaczenia – kto był ostatnią światową gwiazdą piłki, która ewidentnie nie dorobiła się tego statusu właśnie w Europie? Juan Roman Riquelme? Enzo Francescoli? Ten drugi grał w Europie aż przez osiem lat, ale statusu legendy dorobił się w argentyńskim River Plate.
Albo w końcu sam król futbolu – Pelé. „Dobry ziomek” Péle, człowiek z reklamy i ambasador piłki na całym świecie. Liczba klubów w Europie – zero. I nawet temu Brazylijczykowi nie odpuszczamy. Wszyscy byliśmy pewni, że to właśnie on jest najlepszym piłkarzem w historii. Mundialowe wyczyny i kolejne odkrycia jego starych i fenomenalnych goli jeszcze bardziej nas w tym utwierdzały. Aż tu nagle pojawiła się grupa protestujących, zebranych, zdawałoby się, pod szyldem „nie grał w Europie – niepoważny piłkarz” i zburzyła wszystko. Cały porządek i obopólna zgoda na temat boskości Brazylijczyka zostały zachwiane przez fakt, że Edson Arantes Do Nascimento nigdy nie zawinął się z tą boskością na boiska Europy.
My, europejscy fani futbolu jesteśmy wychowani bez żadnej pokory. Nie obchodzi nas, że na świecie jest jeszcze ponad 150 innych reprezentacji. Mamy na kontynencie ledwie jedną trzecią tej liczby. A mimo to, to dla nas zarezerwowana jest blisko połowa miejsc na Mistrzostwach Świata.
Ale z drugiej strony – jak mogłoby być inaczej? Który klub ma swoją akademię w Warszawie – Santos czy FC Barcelona? Gdzie są lepsze warunki cywilizacyjne i infrastrukturalne do całościowego rozwoju piłkarskiego – na plażach i w fawelach Rio de Janeiro czy na wypieszczonych boiskach w Amsterdamie? Gdyby nie fakt, że w Stanach Zjednoczonych piłka nożna jeszcze do niedawna była sportem dość niszowym, być może dziś Amerykanie walczyliby z nami o najsmakowitsze kąski. Dziś nie chcemy im nawet oddawać „pół-emerytów” – transfery Pirlo czy Gerrarda budziły wśród niektórych kibiców spory absmak.
W ostatnim czasie musimy stawić czoła sytuacji, w której zarówno Chiny, jak i Stany Zjednoczone stanowią coraz większą konkurencję dla prestiżu europejskiej piłki. Za kilka lat bez wątpienia zdarzy się, że kolejna młoda gwiazda wybierze Los Angeles zamiast „Los Blancos”. Kto wie, czy chiński program podboju świata piłki nie wykreuje kilku gwiazd, które postanowią zostać w Państwie Środka, a na mundialu będą grać lepiej niż niejedna gwiazda PSG czy Bayernu. Jak sobie z tym poradzimy? My, rozpieszczeni do granic europejscy kibice, jak poradzimy sobie, gdy inne „światy” zaczną nam podbierać to, do czego tak naprawdę nie mamy żadnego przywileju, bo po prostu los uczynił z naszego kontynentu piłkarski Olimp?