Nazywam się Kane, Harry Kane

2015-04-16 03:06:39; Aktualizacja: 9 lat temu
Nazywam się Kane, Harry Kane Fot. Transfery.info
Paweł Machitko
Paweł Machitko Źródło: Transfery.info

„Generalnie, jest jak Steven Fletcher, który siedem kolejnych sezonów kończył z co najmniej jedenastoma bramkami. Wiem, że nie robi to nas was wrażenia, lecz nie każdy może zostać Dymitarem Berbatowem lub Francesco Tottim” – pisano o nim.

Był wówczas nikim, gościem o sporym potencjale, który zmierzał do miana zmarnowanego talentu, jakich przecież przewinęło się tysiące w setkach innych klubów. Teraz, kiedy wybiegał na murawę Wembley w swoim debiucie w reprezentacji, przywitała go wrzawa, jakby właśnie Anglia strzeliła gola. Witała gościa, który na wysokim poziomie gra od niespełna pół roku.

Człowiek-Zagadka

Jest niczym dobra zagadka. Łamigłówka tym trudniejsza do rozwikłania, im bliżej przyjrzymy się jego karierze. Napastnik potrafiący niemal w pojedynkę rozprawić się z defensywą Chelsea czy Arsenalu, za młodu wędrował od szkółki młodzieżowej do szkółki młodzieżowej. W akademiach Arsenalu i Watfordu spędził moment, by w końcu zakotwiczyć w Tottenhamie. Ale nawet tam nikt raczej nie pokładał w nim większych nadziei, zsyłając go z wypożyczenia na wypożyczenie pod pretekstem nabierania doświadczenia.

Piłkarz z trzydziestoma bramkami na koncie w tym sezonie, w ciągu trzech poprzednich ledwie przekroczył połowę z tego dorobku. Dwie wiosny temu przygodę z drugoligowym Leicester City kończył z dwoma trafieniami w trzynastu występach. Od samego początku nie miał łatwego życia piłkarskiego. Wprawdzie zabłysnął w drużynie do lat 18 „Kogutów”, wkrótce jednak został sprowadzony na ziemię, bo przeszedł do trzecioligowego Leyton Orient. Grywał wtedy z mieszanym skutkiem przede wszystkim na zapleczu pierwszej ligi.

Kiedy wreszcie otrzymał szansę, żeby zaistnieć na stadionach Premier League w barwach Norwich City, gdy mógł pokazać na co go tak naprawdę stać, los obszedł się z nim okrutnie. Złamał kość śródstopia i na rehabilitację wracał do Tottenhamu. Jego kariera znalazła się na poważnym zakręcie, miała się skończyć, nim na dobre się zaczęła. Ale Kane nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Przed paroma dniami potrzebował 79 sekund i trzech dotknięć piłki, by strzelić swojego premierowego gola dla reprezentacji Anglii.

Harry Angel

Dzisiaj możemy mówić o swoistej „Kane-manii”, na Wyspach jest w tej chwili gwiazdą numer jeden, choć zaczął strzelać dwadzieścia parę meczów temu. W zasadzie wystrzelił dopiero w listopadzie, wyskoczył niczym diabeł z pudełka albo samemu diabłu zaprzedał duszę w zamian za worek goli. Harry Kane nie jest jednak gwiazdą pełną gębą, która raz po raz atakuje czołówki gazet, a diabelskie interesy do niego nie pasują. To po prostu zwykły chłopak.

Czytając artykuły lub informacje o Angliku nie natrafimy na żadne afery, alkoholowe wpadki czy kontrowersyjne wypowiedzi. Nie znajdziemy także choćby wzmianki czy kompilacji wideo z jego młodzieńczych wyczynów, nie ogłoszono go nigdy talentem na miarę Messiego bądź Cristiano Ronaldo. Kane gwiazdą stał się z dnia na dzień.
 
Odnajdziemy za to całe mnóstwo wypowiedzi chwalących zapał młodziana, jego zaangażowanie i podejście do treningów: „poruszał się trochę niezręcznie, wyglądał na mało zwrotnego, ale był zdolny i pracowity”; „taktycznie elastyczny, często występował w pomocy, pamiętam, jak zagrał nawet na pozycji defensywnego pomocnika”; „miał niesamowitą chęć rozwoju, zawsze chciał wykonywać dodatkową pracę pod koniec ćwiczeń”; „miał obsesję na punkcie wykańczania akcji na różne sposoby i poświęcał wiele godzin na udoskonalenie tego aspektu gry”.
 
Pracuś Harry

Na treningach zjawiał się zawsze pierwszy, schodził do szatni ostatni. W trakcie sesji trenerów bombardował nieustannymi pytaniami, w jaki sposób może poprawić dany element gry. Mimo wszystko był tylko jednym z wielu. Ze szkółek Arsenalu oraz Watfordu został skreślony, bo nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie był wysoki, nie miał szybkości oraz bajecznej techniki.

Entuzjastyczne opinie o nastoletnim graczu „Kogutów” pojawiły się w zasadzie tylko raz, gdy zachwycał skutecznością w drużynie do lat osiemnastu – 18 bramek w 22 spotkaniach. Wtedy pisało się o nim jako o największej nadziei Tottenhamu, ale wystarczy przeskoczyć o dwa lata później i już dowiemy się, że Anglik to wprawdzie zdolny zawodnik, lecz zostanie co najwyżej solidnym ligowcem, co to uraczy jakiegoś przeciętniaka Premier League kilkoma, przy dobrych wiatrach może kilkunastoma golami.
Dwa sezony temu do północnej części Londynu wracał jako typowa zapchajdziura. „Pamiętam rozmowę z kolegą, kibicem Tottenhamu, z ubiegłego roku. Kiedy powiedziałem mu, że nie będę zaskoczony, gdy Kane zakończy sezon jako nasz napastnik numer jeden, przyjaciel roześmiał mi się w twarz” – opowiadał na łamach „Daily Telegraph” Chris Miller, bloger również sympatyzujący  z „Kogutami”.

Przypadek Harry’ego Kane’a

On tymczasem White Hart Lane nawiedził niczym jakiś intruz z obcej planety. Na początku jako rezerwowy, jako trzeci wybór menedżera Mauricio Pochettino, regularnie od pierwszej minuty zaczął grać dopiero od jedenastej kolejki. I kiedy zaczął wybiegać w podstawowej jedenastce, tak miejsca w składzie nie oddał do dziś. I gdy zaczął strzelać, tak strzela seriami do dziś. Amunicji mu nie brakuje, mimo iż rozstrzeliwał już rywali 21-krotnie w ostatnich 26 spotkaniach.
 
Bajka trwa w najlepsze – dla wielbicieli „Kogutów” bajka tym bardziej urzekająca, gdyż to chłopak z ich dzielnicy, za młodzieńczych lat mieszkający 15 minut drogi od stadionu - i nikt do dziś nie wie, kto spisał do niej scenariusz oraz dlaczego w głównej roli obsadził akurat Kane’a. Napastnika przecież niewyróżniającego się zabójczą szybkością, nierozstawiającego obrońców swoją siłą fizyczną po kątach, niezachwycającego wyborną techniką i boiskową fantazją. Napastnika harującego na boisku, ale także z niebywałą wręcz łatwością potrafiącego znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie w polu karnym przeciwnika.
 
Zaskoczony zawrotną karierą Anglika jest również sam Jonathan Wilson, który stwierdził na łamach serwisu whoscored.com, że Kane go zwyczajnie zadziwił. Wskazywał jednocześnie na jego słabe strony, jak zbyt duża liczba przegranych pojedynków powietrznych i to, że stanowczo za często daje złapać się w pułapki ofsajdowe. Studził jednocześnie emocje i starał się racjonalnie ocenić grę zawodnika, choć w całej tej historii zdrowego rozsądku jest tyle, co kot napłakał.
 
Jedni uderzają już w nieco histeryczne tony i wynoszą go na rękach, twierdząc, że na angielskiej ziemi mają nowego Bale’a i wyceniają go na sto milionów euro. Inni przyjmują niewzruszoną pozę niedowiarków, którzy sytuację gwiazdora Premier League tłumaczą łutem szczęścia i wieszczą jego rychły koniec. Gdzieś odcięty od tego wszystkiego pozostaje Harry Kane, który robi po prostu swoje, czyli nadal strzela gole i pokazuje, że dzięki ciężkiej pracy można zostać piłkarzem pełną gębą, nawet jeśli ktoś na górze poskąpił ci talentu, nawet jeśli nikt w ciebie nie wierzył. Wszak sam Stephen King przekonywał, że talent jest tańszy od soli, a tym, co odróżnia utalentowanego człowieka od człowieka sukcesu, jest mnóstwo ciężkiej pracy.

KAMIL KAŹMIERCZAK