Podróż ostatniej szansy. Hans Mulder - walczak jakich mało
2014-12-07 19:53:36; Aktualizacja: 9 lat temu Fot. Transfery.info
Pierwsze skojarzenie z Indian Super League to wielki rozmach i wielkie pieniądze. To gwiazdy z „tamtych lat”, z przekroczoną o wiele miesięcy datą przydatności do spożycia.
Do Indii trafiło bowiem wielu wykolejeńców. W Super League swoje miejsce znaleźli Alessandro Nesta, Fredrik Ljungberg czy Robert Pires, którzy raz już wieszali buty na kołku. Przygarnięto też choćby Nicolasa Anelkę, jednego z największych obieżyświatów współczesnego futbolu. Wśród tych wszystkich uznanych, choć dawno wyblakłych marek, nazwisko Hansa Muldera mogło przemknąć niezauważone.
Holender stał się jednak jedną z najbardziej charakterystycznych postaci w lidze. Ma dopiero 27 lat, dlatego nie można wobec niego stosować wiekowej taryfy ulgowej, jeśli chodzi o przebiegnięte kilometry. Nie trzeba. Mulder haruje jak wół i prawdopodobnie na koniec sezonu znajdzie się w jedenastce rozgrywek, na pozycji defensywnego pomocnika.
„Jest wszechobecny. To nieustraszony koń pociągowy, który rusza do przodu, by zaraz odbudowywac swoją pozycję z tyłu. Wchodzi w pojedynki, skutecznie odbiera piłki. Jest agresywny i niezmordowany” - pisze o nim Jigar Mehta z First Post Sports.
Pytanie, jakie powinno się od razu pojawić, wobec takiej laurki, to: skoro jest tak świetny, to dlaczego nie gra w Eredivisie?
Odpowiedź jest bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać.
Muldera za młodu ceniono bardzo wysoko, a szlify pobierał zarówno w Holandii, jak i w Hiszpanii, w Realu Saragossa. Sam twierdzi, że wyciągnął wszystko co najlepsze z obu szkół futbolu. W ojczyźnie nauczył się myślenia na boisku, w Saragossie - tiki-taki i operowania piłką. Jego kariera nie potoczyła się jednak tak, jak by sobie wymarzył.
Chłopcy z jego drużyny, AVV Zeeburgia, po pokonaniu w młodzieżowym turnieju Manchesteru United, Ajaxu i Valencii musieli wierzyć, że piłkarski świat stoi przed nimi otworem. Snuć plany o grze na największych stadionach, o czołówkach gazet ze swoim nazwiskiem. Na pewno nie o ciężkich kontuzjach. A taka trafiła się niestety Mulderowi w najgorszym możliwym momencie.
Był o krok od napędzającego dalszą karierę transferu do Utrechtu. I stała się katastrofa. Zderzenie, pęknięta łękotka, niemal roczny rozbrat z piłką. Jego ówczesnego klubu nie było stać na utrzymanie go, więc zdecydowano się na rozwiązanie kontraktu. Trafił do NEC Nijmegen.
Tam jednak było jeszcze gorzej. Jego ojciec zachorował na raka. Ale Mulder bynajmniej nie chciał wszem i wobec informować o błyskawicznie odbierającej siły chorobie taty. Grał dalej jak gdyby nigdy nic, jednak jego forma była tragiczna. Gwizdy i wyzwiska z trybun, od własnych kibiców, do tego rodzinna tragedia, w końcu śmierć ojca po sześciu miesiącach wspólnej walki z chorobą.
- Czytałem o sobie różne zmyślone rzeczy. Że moje kolano nie pozwala mi grać, że jestem wrakiem piłkarza. To było potwornie bolesne. Nie miałem już siły walczyć ze sobą, z kibicami, którzy w ogóle nas nie wspierali - wyznał niedawno. Z Nijmegen rozstał się niedługo po śmierci ojca. - Zbyt wiele rzeczy i miejsc przypominało mi o jego śmierci i o trudnych chwilach, jakie przechodziliśmy.
Otrzymywał później co prawda oferty z Cypru, Polski i Rosji, jednak gdy usłyszał od swojego przyjaciela, Serginho Greene’a, że jest szansa, by zagrał w jednym zespole z Alexem Del Piero, spytał tylko: „gdzie?”. Ruszył do Indii, gdzie - w przeciwieństwie do „Alexa” i innych wiekowych zawodników dorabiających sobie do emerytury - dostał może ostatnią szansę odbudowania swojej kariery. Gdzie traktują go o niebo lepiej, niż w Nijmegen. Gdzie ma status gwiazdy i jest wicekapitanem zespołu. Najważniejszą osobą w szatni Delhi Dynamos, zaraz po „Alexie”.
I pewnie teraz za każdym razem, gdy ktoś na świecie mówi, że życie potrafi zaskakiwać i pisać najbardziej niesamowite scenariusze, Hans Mulder uśmiecha się pod nosem w swoim mieszkaniu w Delhi.