Stracone pokolenie - mija 20 lat od srebrnego medalu z Barcelony
2012-08-08 08:55:33; Aktualizacja: 12 lat temuOstatnie lata to pasmo sukcesów piłkarzy ręcznych i siatkarzy, natomiast futbol w naszym kraju stanowi synonim klęski. Nadzwyczajne jest to, że ostatni medal w konkurencji drużynowej nasz kraj osiągnął...w piłce nożnej. Równo 20 lat temu.
8 sierpnia 1992 roku. Stadion Camp Nou w Barcelonie. Na dwóch tablicach świetlnych, umiejscowionych dokładnie naprzeciwko siebie, odmierzany jest doliczony czas gry. Polska remisuje w finale Igrzysk Olimpijskich z Hiszpanią. Sekundy dzielą mecz od wejścia w fazę dogrywki. Jeśli czymkolwiek nasi rodacy górowali nad gospodarzami, to było to przygotowanie fizyczne. Dodatkowe 30 minut miało dobić podopiecznych Vicente Meiry, którzy mieli serdecznie dosyć twardych, nieustępliwych przybyszów znad Wisły. Osiem sekund po upływie 90. minuty Koźmiński źle trafia w piłkę i Hiszpania zyskuje rzut rożny. Zawodnik FC Barcelony, Albert Ferrer, wykonuje stały fragment gry. Piłka trafia do gracza Realu, Luisa Enrique. Ten strzela mocno, płasko, po ziemi. Futbolówka odbija się od kolana Ryszarda Stańka. Aleksander Kłak pada na ziemię, powstaje jednak szybko, by rzucić się pod nogi Kiko. Napastnik, otrzymawszy piłkę, w ostatniej chwili podnosi ją czubkiem buta, a ta leci pod poprzeczkę. „La Furia Roja” popada w stan, który ciężko określić szałem radości. To bardziej ulga. Ulga zwycięzców po długo upatrywanym końcu bitwy. U oponentów natomiast zagościła niemoc, poczucie bezsensu. Jedni płaczą, inni z niedowierzaniem kręcą głową. Janusz Wójcik, zazwyczaj pełen energii, bezsilnie opada na ławkę. Polska została srebrnym medalistą Igrzysk Olimpijskich.
Niemieckie porządki
Historia drużyny to nie tylko te sześć pamiętnych meczów podczas Igrzysk. Fundamenty srebrnego zespołu zaczęto budować cztery lata wcześniej. W 1988 roku dogorywał u nas komunizm, a Janusz Wójcik nie był oskarżonym Januszem W., lecz jednym ze zdolnych trenerów młodego pokolenia. 35-letni wówczas „Wójt” obserwował Euro odbywające się w RFN i oprócz możliwości zobaczenia na żywo firmowego strzału Marco Van Bastena, przyszły selekcjoner podpatrywał przygotowania naszych sąsiadów do Igrzysk w Barcelonie. Olimpijski turniej piłki nożnej w 1992 miał być o tyle wyjątkowy, że po raz pierwszy zastosowano granicę wiekową. W imprezie mogli być zgłoszeni jedynie zawodnicy mający maksymalnie 23 lata. Możliwość powołania do składu trzech starszych graczy została wprowadzona cztery lata później, w Atlancie.
Trzon kadry mieli zatem stanowić piłkarze urodzeni na przełomie lat 60' i 70'. Pieczę nad reprezentacją olimpijską powierzono Januszowi Wójcikowi, który wcześniej zajmował się kadrą U-16 oraz U-18. Już wtedy jednak młody trener nie pałał miłością do PZPN-u. Zdając sobie sprawę z nikłej możliwości pomocy ze związku, były gracz Hutnika Warszawa, wraz z przychylnym mu działaczem Henrykiem Loską, wpadł na pomysł założenia fundacji mającej wspierać tworzenie drużyny olimpijskiej. Instytucja miała zadbać o solidne zaplecze organizacyjne. Chodziło przede wszystkim o umożliwienie wsparcia finansowego przez osoby fizyczne, czy prywatne firmy. Poza tym, wyselekcjonowana grupa około 20 młodych piłkarzy miała otrzymywać stypendia, a także możliwość udziału w konsultacjach. Idea szczytna i piękna, lecz brakowało darczyńcy, który swoimi pieniędzmi rozkręciłby interes. Wójcik wykorzystał swój dar przekonywania i nakłonił znanego biznesmena, a prywatnie przyjaciela futbolu, Zbigniewa Niemczyckiego, do finansowania całego przedsięwzięcia. Praca tria Wójcik-Loska-Niemczycki szybko dała efekty. Dorosła kadra z zazdrością patrzyła na przyszłych olimpijczyków, którzy mieli o wiele lepsze warunki do trenowania aniżeli seniorzy. Nie musieli kopać się po polskich kartofliskach. Kadra U-23 dzięki kontaktom Loski mogła jeździć na zgrupowania do Frankfurtu, gdzie na równo przystrzyżonych trawach Polacy mieli nie gorszą sytuację niż ich rówieśnicy z Niemiec.
Narodziny króla Genui
W 1990 roku rozpoczęły się eliminacje do Mistrzostw Europy, które jednocześnie były kwalifikacjami olimpijskimi. Polacy trafili do ciężkiej grupy, z Anglikami, niezłymi Irlandczykami oraz całkowitymi outsiderami jakimi byli wówczas Turcy. Ekipa Janusza Wójcika pewnie awansowała jako zwycięzca, pokonując między innymi faworyzowanych „Synów Albionu” w Pile, po dwóch bramkach Andrzeja Juskowiaka. Jedną z cech wyróżniających polską drużynę był stabilny skład. W bramce niepodważalną pozycję miał Aleksander Kłak, defensywę w ryzach trzymali Tomaszowie Wałdoch i Łapiński, w pomocy zaś idealnie uzupełniali się, na zasadzie przeciwieństw, waleczny Piotr Świerczewski oraz kreatywny Ryszard Staniek.
Gdyby Igrzyska miały miejsce rok wcześniej niż to miało miejsce w rzeczywistości, zapewne w ataku obok „Jusko” wybiegłby dzisiejszy ekspert Canal +, Grzegorz Mielcarski. 1991 rok przyniósł jednak narodziny jednego z największych niespełnionych talentów polskiej piłki. W ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów (protoplasta Pucharu UEFA) skazana na pożarcie Legia Warszawa mierzyła się z Sampdorią Genua, mającą genialnym napad Mancini-Vialli. Wobec kontuzji Andrzeja Łatki, drugie spotkanie od początku zaczął 19-letni Wojciech Kowalczyk. Dość powiedzieć, że gazety po rewanżowym spotkaniu z Włochami obwołały wychowanka Poloneza Warszawa „Królem Genui”. „Kowal” dwiema bramkami przesądził o awansie „Wojskowych” do półfinału. W tej fazie rozgrywek snajper zdołał jeszcze ukłuć Manchester United, ale to podopieczni 50-letniego wtedy Alexa Fergusona (jeszcze nie „sira”) dotarli do finału, w którym ograli dream team Johana Cruyffa. Niemniej Kowalczyk szturmem wbił się na salony i niemal rzutem na taśmę zapewnił sobie akces w kadrze olimpijskiej. W debiucie, jak to zwykle u niego bywało, zdobył bramkę i na dobre wygryzł „Mielcara” z pierwszej jedenastki.
Ostatnim krokiem ku Barcelonie miał być ćwierćfinał mistrzostw Europy U-21. Wystarczyło pokonać w dwumeczu Danię, by po raz pierwszy od 16 lat Polska wystawiła drużynę piłkarską w turnieju olimpijskim. Powszechnie liczono na łatwe zwycięstwo z rodakami Michaela Laudrupa. Skoro młode orły pokonały angielską potęgę, to czym mogło zagrozić im maleńkie królestwo? Na trybunach pojawili się znamienici politycy, a nawet ks. Henryk Jankowski. Niestety, nie było tym razem „golenia frajerów”, jak to mawiał Janusz Wójcik. Frajerami okazali się Polacy. W ryj 5-0 na wyjeździe i do widzenia. W kraju szok i niedowierzanie. Na szczęście zawiły regulamin przewidywał awans nawet w przypadku odpadnięcia w 1/4 finału. Kadra Wójcika miała o tyle komfortową sytuację, że posiadała najlepszy współczynnik punktów oraz zdobytych bramek wśród europejskich ekip. Do wyjazdu na Igrzyska niezbędny był tylko brak porażki w rewanżowym spotkaniu przeciwko Duńczykom oraz wygrana Szkocji nad Niemcami. Oba warunki zostały spełnione. Szkocja, jako część składowa Wielkiej Brytanii, nie mogła samodzielnie wystartować na turnieju, także do Hiszpanii jechali Polacy.
Nasz piękny kraj nad Wisłą nie byłby sobą, gdyby przygotowania do ważnego turnieju przebiegły bezproblemowo. Niemal tuż przed samą imprezą, na początku lipca 1992 roku wybuchła afera z rzekomym dopingiem wykrytym u Arkadiusza Onyszki, Piotra Świerczewskiego oraz Dariusza Koseły. Badania powtarzano kilkukrotnie, zarówno w Polsce jak i zagranicą. Ostatecznie zarzuty oddalono, ale smród nad sprawą miał jeszcze nie raz wrócić na łamy sportowych gazet. Siedem lat później, w swojej książce Janusz Wójcik będzie podejrzewał, że za całą sprawą stali nieprzychylni mu działacze PZPN-u. Jeszcze przed turniejem ktoś rzucił pomysł zmiany selekcjonera kadry olimpijskiej, gdyż obawiano się, że „Wójt” jest zbyt mało doświadczony i może nie udźwignąć odpowiedzialności. Padały różne warianty, proponowano nawet powrót na ławkę Kazimierza Górskiego, ówczesnego...prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej.
Od Saragossy do Barcelony
Na szczęście, jak miała ocenić historia, sztab szkoleniowy i kadra pozostały bez zmian. Polska wylosowała grupę A z Włochami, mistrzami Europy U-21, Kuwejtem oraz USA. Ów skład przyjęto z umiarkowanym optymizmem. Programowo mieliśmy dostać w czapę od Italii, a z Amerykanami powalczyć o drugą lokatę. Poza ramy wyłamywał się jak zawsze Wójcik, który głośno zapowiadał złoty medal. Mówił już tak w 1989 roku, na pierwszym spotkaniu z Niemczyckim i podobnie jak wtedy, nikt nie traktował tej gadki zbyt poważnie. Ta niepoprawna w niektórych kręgach pewność siebie udzieliła się jednak młodym zawodnikom. Olimpijczycy z czasem co raz bardziej zaczynali wierzyć, że świat dzieli się, jak to określił w swojej biografii Kowalczyk, na „Polskę i frajerów”. Pierwsze spotkanie z Kuwejtem zdawało się podtrzymywać tą tezę. Dwa gole Juskowiaka zgodnie z planem zapewniły Biało-Czerwonym trzy punkty.
Prawdziwy sprawdzian wójcikowej teorii o goleniu frajerów miał nadejść w meczu z Włochami. Prasa z Półwyspu Apenińskiego nie zastanawiała się czy, ale ile wygrają podopieczni Cesare Maldiniego. Pycha naszych rywali została ukarana w najlepszy możliwy sposób. Świetnie przygotowani motorycznie Polacy zabiegali rozleniwionych i pewnych zwycięstwa Włochów. Na Camp Nou pozytywnymi bohaterami byli jedynie Polacy, a pierwsze skrzypce zagrali Juskowiak, Staniek i Mielcarski, zdobywcy bramek. W czarne charaktery wcielili się mistrzowie Europy U-21, których frustracja doprowadziła do kończenia spotkania w dziewiątkę.
Awans był już wtedy na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko nie przegrać więcej niż 0-1 z USA. Ostatecznie kończy się na remisie 2-2, po bramkach Koźmińskiego oraz, a jakże, „Jusko”. Polska do ćwierćfinału przystępowała jako triumfator grupy A.
W 1/4 finału czekał Katar. Teoretycznie drużyna U-23, choć zawodnicy z Bliskiego Wschodu wyglądali zaskakująco dojrzale jak na młodzieżową reprezentację. Widocznie tak już działa na wygląd gra w ostrym słońcu. Niemniej nasi młodzicy dali radę staruszkom, a co równie ważne, wreszcie odblokował się Wojciech Kowalczyk, otwierając wynik spotkania.
Kolejny szczebel rozgrywek miał potwierdzić dobrą formę zawodnika Legii. Ekipa Wójcika stanęła naprzeciw rewelacji turnieju, Australii. „Socceroos” po wyeliminowaniu jednego z faworytów, Szwedów, czuli się niesłychanie mocni. Dysponowali podobnymi atutami co nasi rodacy, czyli nieprzeciętnym przygotowaniem fizycznym. 5 sierpnia 1992 roku było to jednak kompletnie bez znaczenia. Atak Juskowiak-Kowalczyk zdemolował przybyszów z Antypodów, zdobywając łącznie pięć bramek, a napastnik Sportingu Lizbona zapewnił sobie tym samym tytuł króla strzelców. Przy szóstym trafieniu Polskę łaskawie wyręczył Shaun Murphy (wydatnie pomógł tutaj „Kowala”), ładując piłkę do własnej bramki. Pechowcem-golkiperem Australijczyków był Mark Bosnich. Syn emigrantów z byłej Jugosławii siedem lat później nieudolnie będzie się starał zastąpić w Manchesterze United legendarnego Petera Schmeichela, by parę lat później popaść w uzależnienie od narkotyków.
Nadszedł wreszcie finał. W ogromnym ukropie, pomimo wieczornej pory, na Camp Nou zebrało się prawie 100 tysięcy obserwatorów. Dla polskich zawodników był to sprawdzian wytrzymałości psychicznej, gdyż dotychczas mieli okazję grać co najwyżej dla kilku, od święta kilkunastu tysięcy widzów na zdezelowanych obiektach rodzimej ekstraklasy. Niepewni występu byli Piotr Świerczewski oraz Marcin Jałocha, ale ostatecznie po ekspresowej dostawie leków z Polski obaj gracze wystąpili w meczu, z tym że „Świr”dopiero w 55. minucie zastąpił osłabionego „Jałoszkina”. Po pierwszym gwizdku Jose Torresa Cadeny, Hiszpanie, niesieni dopingiem rodaków, rzucili się na Biało-Czerwonych. Słabo rozpoczęli defensywni pomocnicy, Tomasz Wałdoch i Dariusz Gęsior. Gospodarze bez problemu przedostawali się w naszą szesnastkę, nieustannie zagrażając bramce Kłaka. W jednej akcji Albert Ferrer minął już nawet naszego golkipera, ale będąc zbyt rozpędzonym, nie zdołał celnie strzelić. Mieliśmy jedną, dość przypadkową szansę na prowadzenie, ale Kowalczyk źle uderzył w sytuacji sam na sam z Tonim. Bardzo szybkie tempo dało Hiszpanii w końcu o sobie znać i od około 25. minuty drużyna Wójcika mogła nawiązać równorzędną walkę z faworytem. Wydawało się, że oba zespoły dotrwają do końca pierwszej połowy w bezbramkowym remisie. Zawodnicy zamiast o zdobywaniu gola do szatni marzyli raczej o tym, żeby się tam jak najszybciej znaleźć i w jakiś sposób ochłodzić ciała. Innego zdania był jednak Wojciech Kowalczyk. Dopadł do wybitej przez Kłaka piłki, wytrzymał nieudolne low-kicki w wykonaniu hiszpańskiego defensora i tym razem pewnie uderzył obok wychodzącego z bramki zawodnika Barcelony. 1-0 do przerwy dla naszych orłów. W szatni Polaków podniecenie przeplatane z próbami jak najszybszego zregenerowania organizmów. Od złota dzieli nas zaledwie 45 minut.
Na trybunach w pewnym momencie wrzawa sięga zenitu. Camp Nou uhonorował swoją wizytą król Juan Carlos. Modnie spóźniony, jak na monarchę przystało. Likwidator frankistowskiej dyktatury był uznawany za talizman hiszpańskiej kadry. Ilekroć przywódca zaszczycał swoją obecnością mecz reprezentacji, ta wygrywała. Dobry omen zdawał się spełniać po dwudziestu minutach drugiej połowy. Rzut wolny wykonywał niedawny trener „Blaugrany”, Pep Guardiola. Do piłki dopadł Luis Abelardo i wykorzystując błąd w kryciu Koźmińskiego, zdobył wyrównujące trafienie.
300 sekund później zdawało się, że już jest po meczu. Podczas, gdy lekko kontuzjowany Andrzej Kobylański był pod opieką masażystów, nieudane podanie w nasze pole karne wykonał Albert Ferrer. Cross był zbyt lekki, niecelny, łatwy do wychwycenia dla obrońcy pokroju Tomasza Wałdocha. Nie jednak tego sierpniowego wieczoru. Zawodnik Górnika Zabrze fatalnie przejął futbolówkę, co natychmiast wykorzystał Kiko, z łatwością zdobywając drugą bramkę dla gospodarzy.
Król z dynastii Burbonów na stojąco oklaskiwał podwładnego, myśląc, podobnie zapewne jak 45 milionów rodaków, że to już koniec emocji w tym meczu. Na dodatek ekipa Janusza Wójcika przez kilka minut musiała radzić sobie w dziesiątkę. Tymczasem z linii bocznej, opatrywany przez medyków Wojciech Kowalczyk z podziwem patrzył, jak koledzy rozklepują iberyjską defensywę. Jerzy Brzęczek popisał się kapitalnym podaniem do Ryszarda Stańka, który wyrównał stan rywalizacji. Starsi kibice, bądź młodzi fani archiwalnych nagrań, akcję Brzęczką mogą z łatwością skojarzyć z zagraniem Kazimierza Deyny przy ostatnim golu w legendarnym meczu przeciwko Holandii.
Teraz już bliżej zwycięstwa była Polska. Kolejne minuty upływały, a zmęczenie znacznie bardziej odczuwali Hiszpanie, przyzwyczajeni do szybkich zwycięstw. Nie wiadomo, ile wytrzymaliby w dogrywce. 5, 10 minut? Jeszcze trochę, już mamy doliczony czas do regulaminowych 90 minut. Marek Koźmiński jednak kiksuje i gospodarze mają rzut rożny....
20 lat straconych karier
Wydawałoby się, że taki sukces, największy od czasu trzeciego miejsca na mundialu w Hiszpanii, musi rozpocząć dobrą koniunkturę na futbol. Olimpijczycy czuli się na tyle mocni, że ustami Kowalczyka szumnie zapowiadano „zmianę szyldu” i przejęcie szturmem rządów w seniorskim zespole. Pomysł szybko storpedowano, a srebrni medaliści zaczęli stanowić trzon kadry dopiero po objęciu posady selekcjonera dorosłej reprezentacji przez Wójcika w 1997 roku. To byli już jednak inni ludzie, inni piłkarze. Ani jeden uczestnik Igrzysk w Barcelonie nie wykorzystał w pełni swojego talentu. Żaden nie golił frajerów w barwach wielkiego, zagranicznego klubu. Nikt nie stał się zbawcą polskiego futbolu. Trójka medalistów z 1992 roku załapała się jeszcze na mundial do Korei Południowej i Japonii, ale to był już łabędzi śpiew straconego pokolenia barcelońskiej drużyny. Różnie dziś się wiedzie poszczególnym, emerytowanym już bez wyjątku kopaczom. Gdzieś tam jeszcze pałęta się chorowity Arkadiusz Onyszko, próbujący naciągnąć kolejny klub na swoje usługi, ale nie wygląda na to, żeby jakiś desperat się znalazł. Olimpijski napad, Juskowiak-Kowalczyk-Mielcarski atakuje nas w telewizjiw roli ekspertów. Piotr Świerczewski dzięki swoim kontaktom stara się zaistnieć jako trenero-menedżer. Nie wszyscy wylądowali niestety na czterech łapach. Ryszard Staniek, motor napędowy drugiej linii kadry, prowadzi za grosze prowincjonalne drużyny. To jeszcze nic w porównaniu do Aleksandra Kłaka. Człowiek, który na Igrzyskach powstrzymywał ataki zawodników AC Milan, czy FC Barcelony, dorabia dzisiaj jako kierowca autobusu w Belgii. Ciekawe, czy w jakimkolwiek kraju medalista olimpijski w najpopularniejszej dyscyplinie sportowej zmuszony jest do rozwożenia dzieci do szkół?
Wywiad z Markiem Koźmińskim, srebrnym medalistą z Barcelony, 45-krotnym reprezentantem Polski:
Jakie były według pana przyczyny olimpijskiego sukcesu w 92’?
Przede wszystkim zgrana drużyna, której kluczem do zwycięstwa była ambicja i walka. Dopiero potem liczyły się indywidualności takie jak Wojtek Kowalczyk.
Co najbardziej zapadło panu w pamięci z tamtych Igrzysk?
Zdecydowanie finał. Ostatnie sekundy były niesamowicie dramatyczne. Pełny stadion z chórem Hiszpanów, coś pięknego.
Czy Janusz Wójcik był rzeczywiście słabym trenerem pod względem taktycznym? Na młodych graczy wystarczyła tylko motywacja i odpowiednia atmosfera w kadrze, by odnieść sukces?
Wójcik udowodnił później, że nie był wielkim trenerem. To był wielki motywator, któremu jakoś się udało tych chłopaków zorganizować. Gracze byli dobrze opłacani, mieli lepsze warunki niż ówczesna pierwsza reprezentacja. Dobrym taktykiem Wójcik nigdy nie był.
Jak w kadrze olimpijskiej przyjęto aferę z rzekomym dopingiem Kłaka, Świerczewskiego oraz Koseły?
Nikt w to nie chciał wierzyć, ani się do tego przyznać, w szczególności Wójcik. To było poza
świadomością i wiedzą zawodników, więc…
Jak to się dzieje, że młodzi piłkarze, mając nieporównywalnie lepsze warunki do rozwoju, nie są w stanie choćby zakwalifikować się na Igrzyska?
Decydują o tym przede wszystkim błędy w szkoleniu i cały system, który jest kulawy. Młodzi piłkarze nie mają gdzie się uczyć. Który klub w Polsce wybudował Akademię? Żaden. Jedynie Cracovia ma gdzie trenować. Tworzymy fabryki bez taśm produkcyjnych. Niby są orliki, ale w kwestii szkoleniowej nie mają żadnego znaczenia. Nie ma boisk, a drużyny trenują w fatalnych warunkach, i to jest główny powód. Do tego należy dodać niestety jakość polskich trenerów.
Kiedy według pana polska kadra będzie na tyle mocna, by chociaż przestać się kompromitować?
Powinniśmy przede wszystkim zweryfikować swoje nadzieje w stosunku co do kadry. Chcemy być mistrzami w piłce nożnej, a nigdy nie będziemy. Składa się na to wiele czynników, między innymi to, o czym mówiłem, na przykład brak boisk treningowych. Organizacja również stoi na bardzo niskim poziomie. Wpływają na to nawet czynniki klimatyczne. Włosi czy Hiszpanie mogą trenować przez 12 miesięcy, a my 6 lub 7, bo zima nie pozwala. To też nas uwstecznia. Możemy być mistrzami, ale w innej dyscyplinie. W futbolu zawsze będzie średniakiem i trzeba się z tym pogodzić.
ROZMAWIAŁ Oskar Ogórkiewicz