Tiki-taka w Liverpoolu - Everton Martineza od podszewki [cz. 6]
2014-02-27 14:31:05; Aktualizacja: 10 lat temu Fot. Transfery.info
Jak w Premier League spisuje się Everton pod wodzą nowego menadżera - Roberto Martineza?
Wyjściowe składy i ustawienie
Obie drużyny rozpoczęły mecz w ustawieniu 4-2-3-1. Roberto Martinez postawił na tę samą jedenastkę, która wywalczyła awans do ćwierćfinału FA Cup pokonując Swansea 3:1. Na rozgrzewce urazu doznał jednak Traore i z konieczności do wyjściowej jedenastki wskoczył ponownie już Naismith.
Zostawiając na boku dywagacje „co by było gdyby”, ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że roszada ta wymusiła na ekipie gości istotną zmianę przedmeczowych założeń. Traore z racji warunków fizycznych jest o wiele bardziej statyczny od Naismitha, dobrze czuje się w pojedynkach powietrznych i radzi sobie nawet z tak silnymi stoperami, jak Terry i Cahill. Wymusza to na drużynie inny sposób gry w final third (attacking third, strefa ataku) – z większą liczbą wysoko zawieszonych dośrodkowań i prostopadłych piłek kierowanych nie do Traore, a do graczy wbiegających z drugiej linii. Obecność Traore w polu karnym rywali daje więcej swobody tym ostatnim, co pozwala również na częstsze uciekanie się do długich piłek i liczenia na tzw. spady – zgrywane przez Traore lub wybijane przez przeciwników za plecy Iworyjczyka, gdzie czyhają nań pomocnicy. Na Stamford Bridge zobaczyliśmy natomiast Naismitha, wobec czego pod nieobecność Lukaku Everton znów pozbawiony był klasycznej dziewiątki. Miało to naturalne przełożenie na postawę gości w kluczowej i zarazem newralgicznej dlań w ostatnich tygodniach strefie ataku – Pienaar i Mirallas chętnie ścinali do środka tworząc miejsce Bainesowi i Colemanowi, a zagęszczając strefę przed szesnastką gospodarzy. Tam zaś brakowało miejsca, Naismith chętnie cofał się po piłkę i nadto nie był w stanie nawiązać walki z duetem Terry-Cahill. Co więcej, angażując się w rozegranie, nie nadążał z wejściem w pole karne – tam Evertonowi niejednokrotnie brakowało zawodników, nie miał kto zmuszać obrońców Chelsea do podwojenia i „odpuszczenia” pomocników.
Jose Mourinho także postawił na sprawdzone 4-2-3-1. Do składu wskoczyli Terry (za Davida Luiza) i Lampard (za Obi Mikela). Ramiresa z kolei zastąpił Oscar. Matić z Lampardem operowali przed linią obrony – Serb nieco bardziej cofnięty, jako holding midfielder, asekurujący drugą linię i rozbijający ataki gości w okolicach 30 metra. Wąsko, raczej w okolicach osi boiska, poruszało się trio Hazrd-Oscar-Willian, zostawiając miejsce dla Azpilicuety i Ivanovicia.
Wysoki pressing
Jednym ze znaków rozpoznawczych Evertonu pod Martinezem jest gra pressingiem wysoko na połowie rywali. Świetnie w tym elemencie liverpoolczycy spisywali się w pierwszej połowie niedawnego meczu z Tottenhamem, kiedy kilkukrotnie udało się odebrać piłkę gospodarzom na ich połowie (po jednym z takich odbiorów bliski sytuacji sam na sam był Mirallas) oraz wymusić nań posyłanie długich podań z linii obrony, co większości przypadków kończyło się stratą. Po przerwie Everton jednak cofnął się i nie atakował gospodarzy tak wysoko i z takim zaangażowaniem jak w pierwszych 45 minutach. Scenariusz ten powtórzył się w potyczce z Chelsea.
Pierwszą linię obrony tworzyło czterech graczy: Osman, Naismith, Pienaar i Mirallas. Dwaj pierwsi odpowiadali za środkowe sektory – tam szybko doskakiwali bądź to do Maticia, bądź do cofającego się po piłkę Lamparda, uniemożliwiając wprowadzanie piłki z linii obrony do middle third i dalej do strefy ataku. Ta zaś jak bumerang wracała do stoperów Chelsea, którzy wymieniali ją między sobą lub z bocznymi obrońcami.
Warto też zwrócić uwagę na to, iż w strefie obronnej, skąd – jak wspomniałem – Matić miał inicjować akcje Chelsea, zanotował ledwie jedno podanie do przodu. Trzymetrowe w okolicach linii pola karnego.
W ten sposób Everton zmuszał londyńczyków do zagrania długiej piłki lub budowania ataków flankami. Tam zaś pierwszą linię obrony uzupełniali Pienaar i Mirallas, ściśle kryjąc odpowiednio Ivanovicia i Azpilicuetę, nieraz wracając za nimi nawet w okolice własnego pola karnego. Tu widać progres w stosunku pierwszych meczów Martineza (patrz choć TUTAJ), kiedy to skrzydłowi nie angażowali się zbytnio w grę obronną, zostawiając bocznym obrońcom rywali sporo miejsca (vide gole Norwich na inaugurację sezonu). Pienaar był aż 15,28% swoich akcji na prawej flance na własnej połowie, Mirallas zaś na flance przeciwnej – 7,58% (via Squawka).
Przy wysoko ustawionym w destrukcji kwartecie ofensywnych graczy Evertonu, reszta drużyny podchodziła odpowiednio wyżej. Z dwójki Barry-McCarthy to Irlandczyk operował wyżej, starając się przerywać akcje Chelsea w przypadku minięcia pierwszej linii obrony np. przy wprowadzeniu piłki przez bocznych obrońców. Bliżej własnych stoperów ustawiony był Barry.
Pozostali gracze drugiej linii – zwłaszcza Osman, który w pressingu i w odbiorze odnajduje się już nieco lepiej, a to za sprawą tego, że w początkowej fazie sezonu, zanim do Evertonu dołączyli Barry i McCarthy, Anglik tworzył z Fellainim duet defensywnych pomocników – oraz Naismith również dosyć dobrze spisywali się w grze pressingiem.
Szybkie ataki Chelsea
Jak groźna Chelsea może być w szybkim ataku (kontrataku), przekonał się niedawno Manchester City. Londyńczycy potrafili w ciągu zaledwie kilku sekund, po przechwycie piłki na własnej połowie, przemieścić się z nią pod bramkę Joe Harta i stwarzać sytuacje bramkowe. Martinez nie chciał do tego dopuścić, pomny choćby derbowego pogromu, w którym aż trzy bramki dla Liverpoolu padły w podobny sposób. I tak, po pierwsze, Everton konsekwentnie część rzutów rożnych rozgrywał krótko. Jak niedawno stwierdził Martinez, skoro ponad 90% dośrodkowań z rzutów różnych jest niecelnych, wiąże się to z ryzykiem wyprowadzenia kontrataku przez drużynę broniącą. Po drugie, gdy goście decydowali się jednak na centry z rzutów różnych oraz wolnych, w przypadku przejęcia wybitej piłki przez graczy Chelsea przed ich polem karnym, podopieczni Martineza mieli „kasować” kontrataki w zarodku, wszelkimi metodami.
Mimo słusznych założeń, w pierwszych piętnastu minutach Chelsea skutecznie wyprowadziła dwa takie ataki. W 4’ minucie błąd popełnił McCarthy – z prawej strony dośrodkowywał Baines, Terry wybił piłkę głową na 25-30 metr, Irlandczyk zaś, mając za sobą tylko Colemana i Jagielkę (w okolicach linii środkowej), podał niedokładnie głową z powrotem do Bainesa i piłkę przejął Hazard. Strata ta wynikała jednak z filozofii Martineza opierającej się wszak na podaniach i posiadaniu piłki. Jak kwitowali angielscy komentatorzy przy okazji rzutu karnego dla Sunderlandu w Boxing Day – He tried to be too clever. Ostatecznie niecelnie na bramkę Howarda uderzał Willian. Druga sytuacja miała miejsce w 13’ minucie po rzucie rożnym – z prawego narożnika dośrodkowywał Baines, ustawiony bliżej pierwszego słupka Lamparda wybił piłkę przed pole karne, tę przejął Hazard, by następnie zostawić ją wybiegającemu z pola karnego Lampardowi. Distin wprawdzie powalił Anglika na ziemię, lecz piłkę przejął Matić – sędzia zastosował przywilej korzyści – i błyskawicznie zagrał ją do Oscara w okolice 20 metra przed bramką Howarda. I tym razem obyło się bez konsekwencji, bowiem Barry zdołał wrócić i zabrać piłkę Brazylijczykowi. Przez pozostałą część meczu Everton wystrzegał się tych błędów – atakujących partnerów najczęściej ubezpieczał McCarthy (ale również np. Osman), kasując kontrataki Chelsea głęboko na jej połowie. Irlandczyk doskakiwał do rywala – zazwyczaj był to Hazard – jeszcze zanim ten zdążył przyjąć piłkę, przerywając akcje odbiorem i rozpoczynając sekwencję podań swojej drużyny.
W tej sytuacji McCarthy nie pozwolił Hazardowi na przyjęcie piłki dośrodkowanej przez Mirallasa z rzutu wolnego i wybitej przez obrońców Chelsea.
Posiadanie piłki
Po niemrawym początku, kiedy to lepiej prezentowała się Chelsea, goście przejęli inicjatywę i nie oddali jej już do końca pierwszej połowy. Co oczywiste, długo utrzymywali się przy piłce, budując akcje za pomocą dziesiątek podań, w większości krótkich, szybkich i na jeden-dwa kontakty. W szczytowym momencie, pomiędzy 17' a 22' minutą, przewaga Evertonu w tym elemencie wyniosła 80:20. Mourinho jest jednak trenerem do bólu pragmatycznym i przyjął podobną strategię jak Manuel Pellegrini przed starciem z Barceloną (0:2), pozwalając rywalom na długie utrzymywanie się przy piłce, jednak w tych sektorach, z których nie groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo dla bramki gospodarzy. They had a lot of the ball but they had it where we wanted – stwierdził Pellegrini na pomeczowej konferencji i trudno było się z nim nie zgodzić. Podobnie było w przypadku Evertonu: w pierwszej połowie liverpoolczycy zanotowali aż 220 celnych podań (na 261), lecz ledwie jedno (sic!) w polu karnym, dwa celne w pole karne oraz również dwa celne z pola karnego poza toż; w drugiej połowie 139 celnych podań (na 194), żadnego celnego w polu karnym Chelsea, dwa celne w pole karne (oba długie) oraz jedno celne z pola karnego poza toż.
Mourinho był świadomy, że o ile nadarzy się do tego okazja, Martinez będzie chciał, by jego zespół zdominował posiadanie piłki – w szczególności na boisku walczącego o mistrzostwo rywala. Martinez złapał się na ten haczyk, bowiem Mourinho zaryglował te sektory, w których Everton zwykle przyspieszał akcje i tworzył sytuacje bramkowe. Z tego też względu, grafika obrazująca podania Evertonu w final third wygląda niemalże identycznie, jak w ostatnich spotkaniach – z jednej strony, sporo celnych podań w bocznych sektorach (w szczególności z lewej strony), z drugiej zaś bardzo niewiele zagrań w ogóle (nie wspominając o celnych) w półkolu zakreślanym od narożników, z najdalej wysuniętym punktem w okolicach 20-25 metra przed bramką rywali. Brak też było realnego zagrożenia dla bramki Cecha po dośrodkowaniach.
Największy odsetek akcji (Action Areas) Everton miał we własnym polu karnym i w strefie przed nim (odpowiednio 13,17% oraz 17,52%, via Squawka). Przed i w polu karnym Chelsea – odpowiednio 10,12% oraz 3,48%. Dla porównania, Chelsea przed polem karnym Evertonu – 15,15%, w polu karnym zaś – 5,69%. Dla porównania grafiki dotyczące Chelsea.
Analizowany problem celnie skwitował Baines, poruszając zarazem kwestię oddawania inicjatywy po przerwie.
- We played really well - in the first half in particular, we dominated the game. But you've got to score goals when you control games in that manner and that was our downfall in the end. To concede at the death from a set-piece is gutting really. We didn't give up many chances at all and felt like we were controlling the game. We didn't quite get the same rhythm in the second half but we were still comfortable enough so it's disappointing to get nothing. [The Spurs game was] similar to this in that we pretty much dominated. We've been to all of the big grounds and acquitted ourselves really well - we've been the better side more often than not. That's a positive but we've got to get more clinical in the final third. We need to add more goals to our game because ultimately that's what it's about if you want to win matches - powiedział Baines w wywiadzie dla oficjalnej strony klubu.
Proste, a jakże trafne - ultimately that's [goals] what it's about if you want to win matches. Sami zawodnicy zauważają zatem problem. O ile proces przestawienia się, zmiany stylu gry jako takiego odbył się w miarę płynnie – Everton nie ma większych problemów z utrzymywaniem się przy piłce i wymienianiem dziesiątek podań – to bolączką pozostaje stwarzanie sytuacji bramkowych w strefie ataku. Przyczyny można upatrywać, z jednej strony, oczywiście w braku napastnika (wcześniej zaś słabszej formy Lukaku czy Jelavicia, kiedy grał na początku sezonu). Z drugiej strony, Martinez wystawia w ataku Naismitha, który jest typowym Second Striker, cofniętym atakującym chętnie współpracującym z drugą linią i lubiący wbiegać w pole karne właśnie z tej strefy, często w drugie tempo (vide bramka z AV na 1:1). Szkot więc cofa się, bierze udział w rozegraniu piłki i w rezultacie brakuje go polu karnym. Bywały sytuacje, że gdy Everton już zdołał przedostać się w sektory, z których można było celnie dograć piłkę w pole karne Chelsea, Terry i Cahill nie mieli nikogo do krycia.
W tej sytuacji na bramkę Cecha strzelał Mirallas – była to druga najlepsza okazja gości w przed przerwą. Żeby zobrazować problem, załóżmy, że dośrodkowuje nie Naismith, a Mirallas (wychodzi na to samo). Po pierwsze, napastnik powinien być w momencie dośrodkowania gdzieś pomiędzy stoperami i swoim ruchem wymusić określone zagranie dośrodkowującego (w tej sytuacji powinno to być zagranie na krótki slupek). Tymczasem napastnik jest spóźniony z wejściem w pole karne, bowiem chwilę wcześnie uczestniczył w rozegraniu piłki przed polem karnym. Po drugie, Osman jest kryty 1 na 1 przez Azpilicuetę. Po trzecie, napastnik otrzymuje podanie powrotne, jednak na plecach ma defensywnego pomocnika rywali (Lampard), bo jest zbyt blisko skraju pola karnego, a ponadto na linii strzału znajduje się dwóch stoperów. Akcja kończy się blokiem i rzutem rożnym. Gdyby zaś na boisku przebywała klasyczna dziewiątka, zawodnik ten albo schodziłaby za plecami Terry’ego na krótki słupek, albo absorbował jednocześnie Terry’ego i Azpilicuetę, tworząc w ten sposób miejsce Osmanowi.
Brak napastnika powoduje, że obrońcy rywali nie są odpowiednio absorbowani. Nie ma w tej chwili w Evertonie kogoś, kto odpowiednio "zająłby" defensywę rywali. Wracając do powyższej sytuacji – obecność napastnika przy Terrym i jego ruch dałby dośrodkowującemu dwie opcje – ostra centra na krótki słupek albo podanie wsteczne do Osmana, który ze względu na ruch bez piłki napastnika miałby i miejsce, i czas na to, by oddać strzał. Wystarczy przypomnieć sobie bramkę Lukaku na 2:2 w derbach Liverpoolu, by zrozumieć, ile znaczy ruch napastnika w polu karnym.
Z trzeciej jednak strony, Evertonowi brakuje będącego w formie Barkley’a. Młody Anglik dobrze czuje się z piłką przy nodze, potrafi się przy niej utrzymać pod kryciem nawet dwóch-trzech rywali. To dawało Evertonowi coś ekstra w strefie ataku, bo choć Barkley nie notował nadzwyczajnej liczby asyst czy kluczowych podań (21 via Squawka), to stwarzał miejsce kolegom. Nie było też potrzeby, by przy dobrze dysponowanym Barkley’u i sprawnie funkcjonującej drugiej linii, napastnicy nazbyt cofali się, w konsekwencji zostawiając w polu karnym puste sektory, w których to powinni byli się znajdować. Barkley wpadł natomiast w dołek, z którego od kilku tygodni nie może się wygrzebać. Na Stamford Bridge zaliczył kolejny bardzo słaby występ.
Zmiana ustawienia przez Chelsea
W przerwie Mourinho zdjął wyraźnie zmęczonego (grą non-stop przez minione półtora roku, nic więc dziwnego), a tym samym bezproduktywnego i mało aktywnego Oscara, wprowadzając zań Ramiresa. Z wyjściowego 4-2-3-1 gospodarze przeszli na „papierowe” 4-3-3, choć w rzeczywistości było to 4-1-2-3/4-1-2-2-1/4-1-1-1-2-1 – Matić nadal ustawiony był tuż przed linią obrony, przed nim zaś Lampard i Ramires (Brazylijczyk głębiej), dalej zaś trio Willian-Eto’o-Hazard. Po tej roszadzie Chelsea prezentowała się zauważalnie lepiej. W pierwszej połowie przewaga Evertonu w posiadaniu piłki wyniosła 53:47, w drugiej statystyka ta wyrównała się. Goście już nie dominowali w strefie środkowej. Operujący przed Maticiem Lamaprd i Ramires sprawili, że liverpoolczycy nie mieli już tak dużo swobody w rozegraniu piłki. Co więcej, obecność Ramiresa pozwoliła Lampardowi bardziej angażować się akcje ofensywne i częściej wbiegać w pole karne Evertonu.
Everton po przerwie cofnął się, inicjatywę zaś przejęła Chelsea, stwarzając więcej i lepsze sytuacje bramkowe. Gdy po rzucie rożnym w 60’ minucie piłkę przed polem karnym przejął Hazard, nie dość, że był 1 na 1 z Pienaarem (którego zresztą bez trudu ograł), to w dodatku prawie wszyscy zawodnicy gości zostali w „16” – spalonego uniknęli Eto’o oraz Ivanović i tylko za sprawą interwencji Howarda dalej było 0:0. Cofnięty Everton był dla Chelsea łatwiejszy do sforsowania niż Everton grający wysokim pressingiem i agresywny w odbiorze, co przełożyło się na liczbę sytuacji bramkowych. Nie zmienia to jednak faktu, że goście – podobnie jak na White Hart Lane – generalnie bronili się dobrze.
Ramires i Matić uszczelnili środek pola, skutecznie utrudniając gościom rozegranie piłki w strefie środkowej. Z kolei po wejściu na boisko Torresa (za Williana) i Schuerrle (za Eto’o) Chelsea częściej grała piłki „na” Jagielkę i Distina, na których presję wywierać miał sprintujący Torres.
Ostatecznie Chelsea zdołała udokumentować swoją przewagę w doliczonym czasie gry, przy wydatnej pomocy Howarda. Niemniej, gospodarze już wcześniej dawali swojego rodzaju znaki ostrzegawcze, jak choćby gdy groźnie strzelał Ramires a uderzenie Hazarda zostało zablokowane. Z punktu widzenia Evertonu, to już trzeci w ostatnich trzech meczach wyjazdowych gol stracony po stałym fragmencie gry. Martineza musi martwić to, że jego zawodnicy zbyt często w takich sytuacjach gubią krycie (dają się obiegać, zagapią się).
Podsumowanie
Obaj menadżerowi byli zgodni co do tego, iż Everton swoją postawą – kontrolowanie meczu w pierwszej połowie, dobra gra w defensywie po przerwie – nie zasłużył na porażkę. Czy jednak zasłużył na coś więcej niż remis? Wydaje się, że nie. W defensywie liverpoolczycy znów – wyjmując derby – spisali się nieźle, przy czym problemem są błędy indywidualne (nie drużynowe) przy stałych fragmentach (zwrócić trzeba bowiem uwagę, że i przy goli Adebayora, i Terry’ego/Lamparda/Howarda, ustawienie było w porządku, a zdecydowały pomyłki indywidualne – w pierwszym przypadku Jagielki, w drugim Bainesa). W ofensywie natomiast Everton wciąż zmaga się z problemem zbyt małej liczby stwarzanych sytuacji bramkowych. Na spotkanie z West Ham United ma już wrócić Lukaku, co przynajmniej w teorii powinno przełożyć się na dużo lepszą postawę Evertonu w strefie ataku.
Mateusz Jaworski