„Znów wszystko poszło nie tak...”, czyli powody odpadnięcia Legii z europejskich pucharów

2013-12-27 17:17:15; Aktualizacja: 10 lat temu
„Znów wszystko poszło nie tak...”, czyli powody odpadnięcia Legii z europejskich pucharów Fot. Transfery.info
Marcin Żelechowski
Marcin Żelechowski Źródło: Transfery.info

Legia Warszawa, po porażce w rewanżowym spotkaniu z Trabzonsporem, nie tylko straciła szanse na wyjście z grupy i grę w Lidze Europejskiej na wiosnę przyszłego roku, ale także została jedynym zespołem w tegorocznej edycji bez zdobytego punktu.

Jeśli weźmiemy pod uwagę także rozgrywki Ligi Mistrzów, to okaże się, że stołeczna ekipa była na tamten moment jedyną drużyną w tym sezonie, która w fazie grupowej europejskich pucharów nie strzeliła nawet jednej bramki. Zwycięstwo w ostatniej kolejce z Apollonem ma już tylko charakter honorowy, bo ogólnie wynik mistrza Polski w tegorocznych rozgrywkach zdecydowanie rozczarował. Co jest przyczyną tak słabego rezultatu w sezonie, który nie tylko dla Legii, ale i polskiej piłki klubowej miał być przełomowy?
 
Przed startem eliminacji do Ligi Mistrzów szefostwo warszawskiej ekipy stawiało sprawę jasno – celem nadrzędnym jest awans do fazy grupowej LE. Wszystko ponadto miało być sporym sukcesem i niespodzianką (jak niestety rokrocznie dla polskich drużyn), lecz dało się wyczuć cichą wiarę, że po 17 latach nieobecności doczekamy się w końcu mocnego polskiego akcentu w europejskiej elicie.
 
Jeszcze przed rozpoczęciem przygody z europejskimi zmaganiami wszystko wskazywało na to, że jeśli nie teraz, to nigdy. Pierwszy raz od dawna polski mistrz nie dokonał wyprzedaży swoich kluczowych zawodników, jak i młodych talentów. Przecież Dominika Furmana, Jakuba Koseckiego, czy choćby Dusana Kuciaka wymieniało się w kontekście zainteresowania nimi uznanych zagranicznych drużyn. Wszyscy trzej piłkarze zostali w stołecznym klubie, a ten dokonał jeszcze paru wzmocnień, które na pierwszy rzut oka wydawały się dość rozsądne. Legia porzuciła szlak przetarty w ostatnich latach i nie zdecydowała się na podpisanie kontraktu z wyraźnie piłkarsko dogorywającym Raulem Bravo, a dokonali ciekawych wzmocnień, pozyskując króla asyst ligi szkockiej Henrika Ojameę, piłkarza z dużym europejskim doświadczeniem – Helio Pinto oraz solidnie prezentującego się defensora, Dossę Juniora. Kroki te zostały odebrane pozytywnie, mając na uwadze, że z ostatnich kilku transferów sprawdził się tylko nieobecny już w stolicy Danijel Ljuboja, a na całej linii zawiedli tacy piłkarze, jak Nacho Novo, czy Ismael Blanco. Przygoda tej dwójki oraz Jorge Salinasa skończyła się nawet szybciej niż zaczęła, a transferowych sukcesów w ostatnich latach było przy Łazienkowskiej tyle, że można je policzyć na palcach jednej ręki, więc zmiana kierunku na rynku transferowym była czymś niezbędnym. 
 
W końcu Legia na rodzimym podwórku całkowicie zdominowała ligę i nie chodzi tu tylko o aspekt sportowy, ale przede wszystkim finansowy, organizacyjny i marketingowy. Zyski legionistów były gigantycznie większe, niż drugiego w zestawieniu Lecha Poznań, a budżet klubowy największy w historii polskiej piłki klubowej. Legia w ciągu roku rządów Bogusława Leśnodorskiego wysunęła się zdecydowanie na pierwsze miejsce w hierarchii i to na tyle wyraźnie, że hegemonia legionistów pod wieloma względami będzie trwała zapewne przez kilka następnych sezonów. 
 
W końcu Legia na rodzimym podwórku całkowicie zdominowała ligę i nie chodzi tu tylko o aspekt sportowy, ale przede wszystkim finansowy, organizacyjny i marketingowy. Zyski legionistów były gigantycznie większe niż drugiego w zestawieniu Lecha Poznań, a budżet klubowy największy w historii polskiej piłki klubowej. Legia w ciągu roku rządów Bogusława Leśnodorskiego wysunęła się zdecydowanie na pierwsze miejsce w hierarchii, i to na tyle wyraźnie, że hegemonia legionistów pod wieloma względami będzie trwała zapewne przez kilka następnych sezonów. 
 
Sama osoba prezesa miała być kolejnym wielkim plusem w bataliach o europejskie salony. Dla wielu była to osoba, która nie pasuje do poważnej piłki i która nie dogrywa się wizerunkowo do mistrza kraju. Większość jednak doceniła jego działania – doprowadzenie Legii do miejsca, w którym się teraz znajduje, osiągnięcie porozumienia z kibicami, skłóconymi z wcześniejszymi władzami, czy nawet wyczuwalny luz w kontaktach z mediami, ale i nawet piłkarzami, dla których stał się niemal dobrym kumplem. 
 
Mając te wszystkie atuty, plus doping tysięcy fanatycznych kiców (sam Ojamaa stwierdził, że jest to jeden z czynników, które przemówiły za jego przyjściem do Legii), mistrz Polski rozczarował w pucharach na całej linii. Oto cztery powody, które mogą być tego przyczyną:
 
Forma letnich wzmocnień
 
Po wspomnianych wyżej wzmocnieniach spodziewano się w Warszawie, że nowi piłkarze z miejsca staną się kluczowymi ogniwami w zespole Jana Urbana. O ile Dossa Junior praktycznie od razu wywalczył sobie miejsce w pierwszej jedenastce legionistów, o tyle jego szwagier, Helio Pinto oraz Ojamaa mieli bardziej pod górkę. Szczególnie złożony jest przypadek aklimatyzacji Portugalczyka. W końcu do mistrza Polski przychodził jako facet, który na Lidze Mistrzów zjadł zęby. Media rozpisywały się o jego umiejętnościach kreowania gry oraz świetnej technice. Jednak po serii kilku występów przyszedł czas, gdy zaczął otrzymywać coraz mnie szans od trenera Urbana. A że zbiegło się to w czasie z decydującymi meczami w eliminacjach LM, wielu kibiców i ekspertów dziwiło się, że piłkarz, który miał przyczynić się do walki w europejskich rozgrywkach, jest notorycznie sadzany na ławce lub nawet nie mieści się w meczowej osiemnastce. Można próbować to tłumaczyć zaległościami treningowymi, lecz wyczuwalne było, że jest z nim coś nie tak. Parę jego zagrań czy prostopadłych podań mogło zrobić wrażenie, lecz z każdym kolejnym spotkaniem jego renoma coraz bardziej odbiegała od tego, co pokazywał na boisku. Sam zainteresowany tłumaczył swoją dyspozycję tym, że musi przystosować się do bardziej siłowego futbolu, od tego, z którym do czynienia miał na Cyprze. Nie bez wpływu na jego grę pozostawały problemy zdrowotne jego urodzonej we wrześniu córki. Po otrząśnięciu z problemów rodzinnych, jego forma uległa poprawie, ale ogólne wrażenie nie jest na tyle wysokie, by ocenić ten transfer wyłącznie pozytywnie. Ogólnie, w tym sezonie zebrał na swoim koncie 23 występy, ale tylko 7 w pełnym wymiarze czasowym oraz strzelił 4 bramki.
 
Z kolei Henrik Ojamaa, w pierwszych meczach swojej nowej drużyny, pokazywał się z dobrej strony, by potem stopniowo obniżać loty. Po jego wejściu na boisko w pierwszym meczu z Molde gra stołecznej ekipy wyraźnie nabrała tempa, a sam Estończyk brał na siebie ciężar gry. Pokazał, że jest naprawdę dynamiczny i dysponuje dobrym dryblingiem. Potem było już tylko coraz gorzej. Doszło nawet do sytuacji, w której Ojamaa został wręcz okrzyknięty największym winowajcą porażek Legii, a także największym zawodem wśród nowych zawodników. Nie tego bowiem spodziewano się po piłkarzu, który w poprzednim sezonie zaliczył w barwach Motherwell 16 asyst. Na polskich boiskach zdążył się bowiem dorobić łatki zawodnika egoistycznego, co w porównaniu z jego wyczynem z tamtego roku jest... co najmniej dziwne. Z tym, że na Wyspach grał jako podwieszony napastnik, mający rolę wspierania typowego snajpera, natomiast w Legii zazwyczaj ustawiany jest na skrzydle. Być może wpływ na jego postawę ma zmiana pozycji? Trzeba jednak przyznać, że w ostatnich 3 kolejkach ekstraklasy Ojamaa wyraźnie odżył – w starciu z Ruchem strzelił bramkę, a w meczu z Cracovią zaliczył 3 asysty. W ten sposób wyraźnie zadał kłam wcześniej przytoczonym opiniom. Szkoda jednak, że zwyżka jego formy nie nastąpiła trochę wcześniej.
 
O Raphaelu Augusto raczej nie ma co wspominać, bo chyba nikt nie traktował go serio, jeśli chodzi o ustalanie składu na europejskie puchary, z kolei do postawy Dossy Juniora nie można mieć większych zastrzeżeń, gdyż prezentował się więcej niż solidnie. Dużo mniej do warszawskiej ekipy wniósł, pozyskany z Widzewa Łódź, Łukasz Broź. W rozgrywkach LE zagrał tylko dwukrotnie, zastępując kontuzjowanego Bereszyńskiego, ale jego pozycja w drużynie, po fiasku transferowym byłego lechity do Benfiki, nie może specjalnie dziwić. Mało kto spodziewał się, że Broź wygryzie Bereszyńskiego z pierwszej jedenastki, więc traktować trzeba go raczej jako uzupełnienie składu.
 
Kontuzje
 
Kwestią, która w pewien sposób utrudniła realizację planu podbijania Europy, były kontuzje. Trudno wyjaśnić przyczynę tak licznych urazów. Błędy w przygotowaniach przedsezonowych? Zbyt ciężkie treningi? Ciężko wyrokować. Kontuzje pojawiały się masowo i co najgorsze dotyczyły zawodników raczej kluczowych dla mistrza Polski. Jeszcze przed sezonem, problemy ze zdrowiem mieli Marko Šuler oraz Iñaki Astiz, co było powodem wzmożonych poszukiwań środkowych obrońców. Początek sezonu opuścił Daniel Łukasik, który był mocnym punktem wojskowych w ubiegłym sezonie, a przede wszystkim emanował większym spokojem i doświadczeniem niż jego zastępca, Dominik Furman. Na początku września kontuzji mięśniowej doznał Jakub Wawrzyniak, a z problemami zdrowotnymi zmagał się także Bartosz Bereszyński. Na dodatek w ligowym meczu z Jagiellonią urazu więzadła kolanowego nabawił się Marek Saganowski, co znacznie ograniczyło pole do popisu w przedniej formacji. Trzy miesiące wymuszonej pauzy czekały Dusana Kuciaka – najsilniejszy punkt drużyny. Na różne dolegliwości skarżyli się także Michał Kucharczyk, Dossa Junior, Ivica Vrdoljak i Miro Radović, a do końca roku, oprócz Sagana, wypadli Mateusz Cichocki, Jakub Kosecki i Michał Żyro, co sprawia, że Legia wygląda jak jeden wielki szpital. Mimo to, że jest to bezdyskusyjnie spory problem dla trenera, trzeba przyznać, że nie powinniśmy tłumaczyć słabej postawy mistrza Polski w LE jedynie kontuzjami.
 
Zgubna rotacja
 
Kolejnym aspektem, który mógł mieć wpływ na postawę legionistów w Lidze Europejskiej, była nadmierna rotacja stosowana przez Jana Urbana. Z założenia szeroka kadra i dwóch piłkarzy na daną pozycję ma zapewnić większą konkurencję i świeżość piłkarzy, ale jeśli co mecz dokonuje się kliku zmian w wyjściowej jedenastce, to pojawia się problem zgrania. Ciężko o wypracowanie stabilnych rozwiązań taktycznych, gdy jednego dnia w lidze grasz zupełnie z kimś innym, niż trzy dni później w pucharach. Można polemizować, że same treningi wystarczą do tego, żeby między poszczególnymi zawodnikami „zaiskrzyło”, ale wydaje się, że nic nie zastąpi meczu o punkty. Trener Urban ,jako jedyny w ekstraklasie, miał komfort wyboru, ale ten problem bogactwa doprowadził do pewnej destabilizacji pojęcia pierwszej jedenastki.
 
Brak transferu napastnika
 
Z braku skuteczności i strzelonych bramek powinno się rozliczać napastników, których Legia tak naprawdę ma... niedobór. Wladimer Dwaliszwili, Marek Saganowski oraz młody i niedoświadczony Patryk Mikita to tercet, z którym na poziomie Europy nie postraszy się takich ekip, jak: Lazio, Trabzonspor, czy choćby wcześniej, Steaua. Do tego doszła wcześniej wspomniana kontuzja „Sagana” i Legia musiała sobie radzić w ostatnich spotkaniach tylko z dwójką napastników. Dodatkowo Gruzin był ostatnio w nierównej formie, bo bardziej udane spotkania przeplatał dużo słabszymi, co pokazuje dobitnie, że ma w tym sezonie wyraźne problemy ze stabilizacją formy. Mikita to z kolei raczej melodia przyszłości. W tym sezonie zaliczył już parę ciekawych epizodów, ale brakuje mu jeszcze doświadczenia i ogrania na najwyższym poziomie, a europejskie puchary to rozgrywki weryfikujące te aspekty dla młodego piłkarza.
 
Sami kibice narzekali na brak zakontraktowania w poprzednim okienku jakiegoś napastnika, tym bardziej, że w prasie co jakiś czas pojawiały się doniesienia dotyczące zainteresowania Legii głośnymi, jak na polskie realia, nazwiskami. Temat Savioli trzeba traktować raczej w kategoriach science fiction, gdyż Argentyńczyk na brak ofert narzekać nie mógł, a pewnym jest, że mistrz polski silnej karty przetargowej w postaci finansów nie miał. W mediach pojawiła się informacja pochodząca od jednego z przedstawicieli Legii, że po wstępnych rozmowach jest cień szansy na sprowadzenie gwiazdy. Jedyne, co mogłoby przyciągnąć byłego asa Barcelony i Realu Madryt to awans do Champions League, który jednak nie stał się faktem. Javier Saviolam, tak czy siak, nie czekał na obrót spraw i jeszcze w lipcu podpisał kontrakt z mistrzem Grecji - Olympiakosem Pireus.
 
Po fiasku z Saviolą, w mediach pojawiło się nazwisko Danko Lazovicia, byłego zawodnika m.in. Feyernoordu Rotterdam, czy PSV Eindhoven. W tym przypadku szanse na sprowadzenie tego zawodnika były sporo większe, bo Serb ostatnimi czasy nie mieścił się w składzie Zenitu Sankt Petersburg. Trzeba przyznać, że była to dla Legii ciekawa opcja – zawodnik znany, ograny w europejskiej piłce, 30-letni, więc mający przed sobą jeszcze kilka sezonów, w których mógłby pokazać się z dobrej strony. Taka młodsza wersja Danijela Ljuboji, którego transferu do Legii, niezależnie od jego wybryków pod koniec przygody z Warszawą, chyba nikt nie żałuje. Jedynym znakiem zapytania przy nazwisku Lazovicia była jego forma piłkarska, bo ostatnimi czasy na boisku pojawiał się sporadycznie. Warszawscy działacze nie chcieli tak ryzykować i do tematu Serba chcieli powrócić po ewentualnym awansie do fazy grupowej LM. Do tego awansu zabrakło przede wszystkim skuteczności i bramkostrzelnego napastnika, co zamyka to całe błędne koło.
 
Szkoda, że warszawiacy nie zdecydowali się na ściągniecie chociaż jednego gracza na poziomie zbliżonym do wcześniej wymienionych zawodników. Oprócz tego, że mógłby on zrobić różnicę na boisku i kto wie, czy nie poprowadzić Legii do upragnionego awansu do Ligi Mistrzów, to byłby on zdecydowanym plusem marketingowym, który mógłby przyciągnąć na stadion więcej fanów.
 
Niestety, sukces organizacyjny Legii nie przełożył się na odpowiadający mu sukces sportowy. Jednak patrząc realnie, drużyna która razi skutecznością w tym stopniu, że premierowe trafienia zalicza dopiero w ostatniej kolejce fazy grupowej, nie powinna nawet myśleć o konkurowaniu z takimi markami, jak Lazio, czy Trabzonspor. Markami nieco wyblakłymi, ale silnymi na tyle, by spokojnie ogrywać mistrzów Polski nawet drugim garniturem (vide rewanż z Lazio). Cóż, emocje dla polskich kibiców, związane z naszymi klubami w europejskich pucharach, zakończyły się już na tym roku kalendarzowym. Zostaje mieć tylko nadzieję, że w przyszłym sezonie będzie choć nieco lepiej.

 

Autor: Jakub Kulczycki