EFIR: Drugi Lewandowski? Powieszę sobie to na ścianie...
2018-02-26 14:16:14; Aktualizacja: 6 lat temu Fot. Transfery.info
Twierdzono, że może być drugim Lewandowskim, miał duży talent, ale też pecha do kontuzji. Dziś jest po czwartym zerwaniu więzadeł krzyżowych. Michał Efir w rozmowie z nami rozlicza się ze swoją karierą.
Dlaczego jest zmuszony rozmawiać dopiero po 22:00? Jak to jest iść prostą ulicą i złamać nogę? Ile razy dziennie słyszy słowo „zdrowie”? Czy należy do ekskluzywnego grona piłkarzy, czytających książki i kto jest jego ulubionym autorem? Co znaczą dla niego słowa o tym, że mógł być drugim Robertem Lewandowskim? Co mieli, a czego brakowało ludziom na Titanicu i dlaczego ma to związek z rozmową? Na te i na inne pytania odpowiada w rozmowie z nami 25-letni Michał Efir.
***
Rozmawiamy o nieco niestandardowej porze. Jest kilka minut po 22:00.
- Zaskoczyłem propozycją pory?
- Nie zaprzeczam, że tak.
- Inaczej nie mogę za bardzo, bo całe dnie spędzam na rehabilitacjach. Piąty miesiąc po zerwaniu więzadeł krzyżowych. Nie jest łatwo. Niedługo zacznę wchodzić w mocniejsze obciążenia. Bardziej piłkarskie - dynamika, zwroty, boisko, coś tam z piłką. Bo teraz dominuje siłownia.
***
Jak to jest iść prostą ulicą i złamać nogę?
Odpowiem bezpiecznie, że nie wiem (śmiech).
Coś mi się wydaje, że jest inaczej.
Stare dzieje. Byłem młody i niedoleczony. Miałem chyba niecałe piętnaście lat. Lekarz pospieszył się ze zdjęciem gipsu po złamaniu piątej kości śródstopia, a to o tyle specyficzne miejsce, że jest bardzo wrażliwe, a jej zrośnięcie wymaga czasu. W konsekwencji na prostej drodze uciekła mi noga i trzask. Poszło.
Miałeś duży talent?
Zawsze czułem się mocny, ale czy miałem talent? Mówią, że tak.
„Michał Efir może być drugim Robertem Lewandowskim, szkoda tylko, że póki co nie dopisuje mu zdrowie”.
Czyje to słowa?
Ówczesnego trenera Młodej Legii, Dariusza Banasika.
No to chyba muszę sobie te słowa wydrukować i powiesić na ścianie. Będę miał dla dzieci. Mówiąc poważnie, może tak kiedyś było. Nie chcę wychodzić na kogoś przesadnie skromnego czy nieskromnego, próbuję oceniać moją przeszłość obiektywnie. Trochę pograłem, trochę potrenowałem, miałem ciekawe perspektywy na fajną karierę, ale ze zdrowiem jest jak jest. Nic nie poradzę. Może ktoś jeszcze kiedyś tak o mnie powie.
Ile razy dziennie słyszysz słowo „zdrowie”?
Straciłem już rachubę. Cały czas ten temat się przewija. Uczęszczam na rehabilitacje, spotkania z fizjoterapeutami, siłownie, generalnie dość często spotykam innych kontuzjowanych zawodników. I wtedy zawsze pada jedno pytanie:
- Jak zdrówko?
Nie da się od tego uciec, nawet jakby się chciało.
Częściej bywasz na siłowni czy na boisku?
W tym momencie?
Tak.
Na boisko nie wychodzę. Sztuczna trawa nie jest najlepszym rozwiązaniem dla mojego zdrowia, a jako, że mamy zimę to nie wiem, czy ktokolwiek już trenuje na normalnej murawie, więc pozostają mi salki rehabilitacyjne. Żeby sobie jakoś zabić ten czas oczekiwania na wyjście na boisko, wprowadzam sobie jakieś elementy piłkarskie, czuję piłkę, ale to dalej nie to samo. Muszę być cierpliwy.
A w szerszym ujęciu? Powiedziałeś kiedyś, że jakby dobrze policzyć, to od 2011 roku więcej w piłkę nie grałeś niż grałeś.
Coś w tym jest. Cztery operacje na więzadła krzyżowe to kupa straconego czasu. Dla piłkarza nawet kilka straconych miesięcy oznacza wypadnięcie z rytmu, a co dopiero takie przerwy pomnożone przez cztery. Ale no cóż, tak widocznie miało być.
Mówi się, że doświadczenie kontuzji potrafi niesamowicie rozwinąć człowieka mentalnie, ale z drugiej strony chyba każdy piłkarz wolałbym tego uniknąć…
Każdemu życzę zdrowia, ale ciężkie kontuzje potrafią uświadomić pewne rzeczy. Jeśli ktoś potrafi wyciągać wnioski, to pół roku rehabilitacji wcale nie musi być czasem straconym. Można rozwinąć się jako człowiek. Taka przerwa uczy pokory, cierpliwości, szacunku do zdrowia.
Mnie na przykład zawsze zastanawia, czy piłka to jedyna rzecz, na którą trzeba się nastawiać. Bo chodzi o to, że jak ktoś poświęca sportowi całe dotychczasowe życie, co oczywiście pochwalam, bo jak coś się robi to tylko na sto procent, to musi wiedzieć, że to strasznie ulotne. Jeden moment i wszystko może ulec zmianie. Grasz, grasz, a tu nagle złamanie albo zerwanie i tracisz pół roku z życia. I teraz pytanie: twoja wina czy tak miało być i nie miałeś na nic wpływu?
Są dwie główne teorie na temat przyczyn zerwania więzadeł. Jedna mówi, że wynika to w dużej mierze ze złego stylu życia danego człowieka, a druga, że to podatność na tą konkretną kontuzję jest genetyczna.
A ja po dzień dzisiejszy nie mam zielonego pojęcia, jak to jest w moim wypadku. Serio. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie: „Jak to jest u mnie, że cztery razy zrywałem więzadła?”. Przeżyłem trzy rehabilitacje. Jestem w trakcie czwartej. Wydaje mi się, że zrobiłem dużo, żeby zminimalizować ryzyko pojawiania się urazów, a one i tak dalej się pojawiały.
Czy to genetyka? Nie wiem. Możliwe. Czy się źle prowadziłem? Nie wydaje mi się, ale nawet jakby, to przecież słyszy się o wielu świetnych zagranicznych zawodnikach, którzy nie żyją, jak profesjonaliści w każdym aspekcie swojego życia i potrafią przejść przez karierę bez ani jednego urazu. To jest chwila moment. Może działają wyższe siły.
Niewątpliwie. Pisałeś SMS-a do Rafała Wolskiego? On też niedawno zerwał więzadła.
Cały czas jesteśmy w kontakcie. Przyjaciel. Jest po zabiegu. Dał znać, że czuje się dobrze. Silny, charakterny chłopak. Wierzę, że szybko wróci do zdrowia i będzie jeszcze lepszy niż był.
Byłeś tak samo dobry jak on?
Ciężko się porównywać. Byliśmy innymi zawodnikami. Ja znajdowałem się z przodu, grasowałem w polu karnym, czekając na podania, a Rafał jako gość świetnie wyszkolony technicznie biegał w środku pola i po skrzydłach. Rozgrywał, podawał, dzielił piłkę między nami. Robił niesamowite rzeczy. Mieliśmy w Legii okres, kiedy doskonale się rozumieliśmy. On asystował mi, ja jemu. Szukaliśmy się na boisku.
Michał Efir to taki typ lisa pola karnego?
Trenerzy zawsze mnie tak charakteryzowali. Piłka potrafiła pod nogi wpaść, to kopnąłem, czasami wpadało…
Wypowiadasz się o swojej przeszłości z pewnym dystansem. Trochę bagatelizujesz to, że prosperowałeś naprawdę nieźle.
Nabrałem do tego wszystkiego dystansu. Sporo czasu od tego wszystkiego minęło. Skupiam się teraz na tym, co przede mną, bo chcę jeszcze w tej piłce powalczyć. Może jeszcze uda się coś osiągnąć.
Na razie największe osiągnięcia masz na siłowni. Wyniosłeś sto kilogramów po pięciu miesiącach od zerwania.
A dziękuję, czuję się dobrze. To jeszcze nie jest poziom, który miałem przed operacją, ale jest nieźle.
A ile podnosiłeś przed operacją?
Podniosłem sto dwadzieścia siedem kilogramów, ale nie miałem więzadła w kolanie, bo było naderwane. Osiągi siłowe są fajne, a nie planuję na tym poprzestać.
Należałeś do tego pokolenia młodych, perspektywicznych zawodników, którzy mieli świadomość tego, jak się prowadzić? Żeby pójść spać o 22:00, a nie o 5 rano?
Kiedyś nie było tej świadomości. Przykładowo takie diety. Do pewnego czasu w społeczeństwie nie było mody na dbanie o nią, to wszystko przyszło z czasem. My się tego uczyliśmy, szukaliśmy wzorców, podpatrywaliśmy i w końcu doszliśmy do jakichś wniosków. Każdy indywidualnie poznaje swój organizm. Wtedy pozostaje tylko pracować.
Czy ja należałem do tego pokolenia mega świadomych chłopaków? Nie wiem. Naprawdę. Coś tam na pewno o sobie wiedziałem, ale w porównaniu do tego, co wiem teraz, to tamta wiedza jest śmiesznie mała. Ale to nabyłem z wiekiem i jest to całkowicie naturalne.
Warszawa działała na 15-letniego chłopaka? Wielu przepadło.
U nas chyba nie było tego problemu. Nikogo miasto nie wciągnęło. Mieszkaliśmy w internacie, mieliśmy fajną ekipę, do tego Legia pilnowała nas dosyć rygorystycznie. Mieszkał z nami opiekun, wychowawczynie sprawdzały, czy solidnie odrabiamy lekcje i czy przed 22:00 jesteśmy w swoich pokojach. Przed wyjściem trzeba było się zameldować i wypisać. Wiedzieli o wszystkim. Nie było tak, że Warszawa nas, młodych chłopaków, mogła zgubić, bo długo nie mieliśmy nawet specjalnie okazji, żeby ją poznać. Mieliśmy treningi rano, potem szkołę, wracaliśmy do internatu popołudniu, trzeba było odrobić lekcję, odpocząć i pójść spać. Nie było za bardzo czasu na szlajanie się po mieście w poszukiwaniu problemów.
Internat to miejsce, które dobrze kształtuje charakter?
Na pewno, ale nie to jest najważniejsze. Mieszkanie w internacie, z dala od rodziców, niesamowicie usamodzielnia. Będąc samemu jesteś skazany na siebie i na to, co jesteś sobie w stanie sam zapewnić. Do tego poznajesz fajnych ludzi, którzy dzielą z tobą ten etap wejścia w dorosłość. I tak tworzy się mega społeczność.
Byłeś przygotowany na przerwanie etapu dążenia do gry w pierwszej drużynie, jakim było pierwsze zerwanie więzadeł?
Nie byłem. Nikt by nie był, ale nawet przez chwilę nie miałem myśli, że mógłbym odpuścić piłkę. Cały czas była walka. Pamiętam ten okres po pierwszej kontuzji. Chciano wysłać mnie na jakieś wypożyczenie, żebym się odbudował, ale ostatecznie zostałem w Legii. Przekwalifikowano mnie na drużynę Młodej Ekstraklasy i szło mi naprawdę dobrze. Zagrałem chyba w ośmiu meczach, a trenerzy i kapitanowie wybrali mnie na najlepszego zawodnika całych rozgrywek. Dostrzegł to Maciej Skorża i docenił mnie, pozwalając mi zadebiutować.
Był też taki moment, że miałeś być zmienikiem Ljuboi, w sparingach strzelałeś gole jak na zawołanie, a tu znowu ta sama kontuzja…
To już za trenera Urbana. Wróciłem po rehabilitacji, minęło półtora miesiąca, czułem się komfortowo, zacząłem strzelać, sztab szkoleniowy widział dla mnie ciekawą rolę, ale po półtora miesiąca zerwałem więzadła krzyżowe po raz kolejny. I musiałem jechać do Rzymu. Słynna Villa Stuart, operacja, rehabilitacja. Trzeba było walczyć od nowa.
W jedynym pełnym sezonie, który rozegrałeś w Ekstraklasie, w barwach Ruchu Chorzów, rozegrałeś dwadzieścia osiem spotkań i strzeliłeś trzy gole. Słabo.
Czułem się mocny. Byłem głodny gry. Nie przychodziłem do Chorzowa, żeby siedzieć na ławce. Miałem grać i strzelać bramki. Nie wyszło. Inna sprawa, że sytuacja klubu nie pozwalała za bardzo, żebym dostał poważniejszą szansę. Był bardzo dobry Grzesio Kuświk, odszedł do Lechii, to zaczęto wprowadzać Mariusza Stępińskiego. Szybko odpalił i nie grałem zbyt często. Może gdybym ja dostał wtedy szansę, coś by wpadło, to potem byłoby już łatwiej o kolejne gole?
Gdyby…
Nie ukrywajmy. Byłem zmiennikiem. Trudno jest pokazać pełnię swoich umiejętności, grając po piętnaście minut. Taka jest prawda.
Stać cię jeszcze na Ekstraklasę?
Jestem przekonany, że tak. Piłkarsko w siebie wierzę, bo znam swoje możliwości, ale wszystko zależy od zdrowia. Wszystko. Nie mam żadnych wątpliwości. Jak ono będzie, to nie mam wątpliwości, że dam radę w Ekstraklasie.
Nieco zmieniając temat, może to nieco drastyczny przykład, ale zainspirowała cię autobiografia Nicka Vujicica, tego mówcy motywacyjnego bez rąk i nóg? Mimo przeciwności losu sporo przeszedł i osiągnął. Podobno czytałeś ją w czasie rehabilitacji w rzymskiej Villa Stuart.
Genialna książka. Ona dopiero pokazuje z jakimi problemami można borykać się w życiu i jak dzielnie sobie z nimi radzić. My sobie narzekamy, ja na przykład, że złamanie nogi czy zerwane więzadło, a taki gość nie ma żadnej kończyny, a robi taki niesamowite rzeczy i jeszcze z uśmiechem na twarzy inspiruje innych. Przecież to nieprawdopodobne.
Akurat podobno należysz do - zaryzykuję stwierdzenia - niewielkiego grona piłkarzy, czytających książki.
Wiesz co, nie do końca. Nie mogę o sobie powiedzieć, że siedzę i czytam. Ktoś mi coś poleci, o czymś usłyszę, to po to sięgam, ale też bez przesady, nie jest to jakieś specjalnie częste. Książki kształcą, rozwijają horyzonty, zwracają uwagę na pewne rzeczy. No super. Dobra metoda na zabicie czasu. Nie jest to jednak dla mnie nic nadzwyczajnego.
Nie zgodzę się jednak z tym, że dzięki temu należę do jakiegoś ekskluzywnego grona. Wielu chłopaków regularnie czyta. Czy to w podróży, czy to w domu, ale to widać. Nie wiem, dlaczego ten stereotyp o nieczytających piłkarzach tak bardzo wyrył się w ludziom w głowach. Inna sprawa, że mało, który zawodnik chwali się przeczytanymi książkami. Po prostu o tym nie mówimy i może stąd dla wielu słowa „piłkarz” i „książka” się wykluczają.
Ulubiony autor albo autorka?
Uwielbiam kryminały Agathy Christie. Przeczytałem mnóstwo i po dzień dzisiejszy, jak coś jej autorstwa mi się rzuci w oczy, to staram się kupić i przeczytać.
Jakie jej tytuły najbardziej godne polecenia?
Kapitalne jest „I nie było już nikogo”. Ostatnio też na kanwie powieści Christie powstał film o śledztwie detektywa Poirota. Jakiś czas temu był w kinie - „Morderstwo w Orient Expressie”. Też polecam. Dobrze napisane i nieprzewidywalne. Poza tym sporo jeszcze intrygujących książek. Każda jest o czymś innym, a w napięciu trzymają tak samo. Mam duży sentyment do twórczości Agathy Christie. Zapamiętałem ją z dawnych lat i katuję do dziś.
Puentując naszą rozmowę, czego ci można życzyć, to chyba mniej czasu na czytanie książek i więcej czasu spędzonego…
Na boisku. Oczywiście.
Bo najbardziej ironicznie mogę powiedzieć: „Zdrowia życzę”.
Heh, ale nie samego. Zdrowia i szczęścia. Muszą iść w parze, bo jak to się mówi, na Titanicu ludzie mieli zdrowie, ale co z tego, skoro zabrakło szczęścia…
Rozmawiał: JAN MAZUREK